Nowy tom wierszy Tadeusza Pióry, „Powązki”, jest kontynuacją wypracowanego w latach 90. stylu, niezwykle elokwentnej, błyskotliwej i wymagającej wariacji nowoczesnej poezji niezwykłości i wyobraźni, która wróciła wówczas do Polski dzięki amerykańskim i francuskim inspiracjom. Zaintrygowały mnie w tym tomie przede wszystkim dwa wiersze, i tak się szczęśliwie składa, że są to wiersze dla tego poety charakterystyczne, w nurcie utworów tyleż jasnych i zwięzłych, co dosadnych i przewrotnych, obok którego wyróżnić by można drugi, pełen długich, niezwykle inteligentnych, i jeszcze bardziej przewrotnych poematów, rozgrywających się na styku współczesnej filozofii i wyobraźni poetyckiej. Przedstawię tę pierwszą grupę, pamiętając oczywiście także, o czym medytuje podmiot liryczny poematów, lecz na tyle tylko, by nie trzeba było puszczać w ruch bardziej zaawansowanych narzędzi teoretycznych, do których pewnie nikt z wykończonych szarą zimą czytelników nie tęskni. Zajmę się bardziej przecież istotną od filozoficznych rozważań tematyką wiosenno-miłosną w poezji Pióry – w całej jego twórczości, nie tylko w „Powązkach” – choć z góry uprzedzam, że nie zrobi się zaraz sielankowo.
Przytoczę zapowiedziane wiersze w całości. Pierwszy to „Dlaczego jestem frajerem”:
Nie jestem fryzjerem, tylko frajerem.
Wolałbym być fryzjerem, się przenieść
do innego technikum, zdobyć dyplom
i godnie z nim żyć, ale ty
masz w sobie coś, że nie mogę,
więc się meczę – te fatałaszki,
które trzeba ściągać i naciągać
od nowa, wypowiedzi puszczane w eter,
cała ta mordęga nie przystoi
fryzjerowi ani fryzjerce, a frajer
wytrzyma zdrady i ekshibicjonizm,
i wszystko, co mówią o tobie na mieście,
bo tam dajesz dupy na niby,
a ja naprawdę, gdy do mnie wracasz.
Drugi nosi tytuł „Osiemnastka”:
Nudne to życie, a śmierć
rzadko wygląda ciekawiej
niż piękna Murzynka w zatłoczonym tramwaju
z Belem do centrum Lizbony,
krótko ostrzyżona, w białej koszuli,
ze szkolnym tornistrem na plecach,
przez całą drogę wpatrzona we mnie
jak w bożyszcze, zakochana
od pierwszego wejrzenia zdaje się przyrzekać:
teraz wszystko będzie przeze mnie,
lecz mowa jej oczu jest ciemna,
rozumiem ją niedokładnie, oddziela nas tłum
spoconych turystów, takich jak ja,
i chyba smutną mam minę, kiedy wysiada
z koleżankami, bo ktoś do mnie mówi po angielsku:
nie wstydź się, kolego, sam bym ją
wiesz... i już wiem, co chciała mi powiedzieć:
wszystko zawsze było przeze mnie.
Tadeusz Pióro, „Powązki”. Biuro Literackie,
48 stron, w księgarniach od lutego 2015 To najprostsze i najmniej zaszyfrowane wiersze w całym tomie. Pióro tworzy poezję, splatając nieustannie nowe metafory, co trafnie ujmuje deklaracja: „za nic miej konkret wszystko kalambur” z wiersza „Tam, gdzie nie ma kamieni” („Wola i ochota”). Taki nakaz jest jednak, na szczęście!, raczej niewykonalny: konkret zawsze pozostaje gdzieś tuż popod, odmieniając wszystkie metafory, skojarzenia i obrazy w taki sposób, by puszczone w ruch, prowadziły nas do spotkania z zagadką. A będzie to ruch zawiły i zakręcony, z nagłymi zwrotami akcji i niespodziewanym lądowaniem w otwartym polu lub ślepej uliczce. O kalamburze Pióro pisze w tym samym wierszu jeszcze tak: „każdy instrument musi mieć zmiennika / zabłądź w bezużytecznej przestrzeni / i przewróć do góry nogami”. Zamiast na mieszczański niedzielny spacer, poeta zaprasza nas na przejażdżkę widmowym roller-coasterem, który pojawia się bez uprzedzenia i bawi swoimi woltami, przenicowuje nawzajem konkret i metaforę, i gdy już zawiesi nas do góry nogami, robi się na chwilę strasznie lub śmiesznie, a są to wrażenia niezapomniane. No i najważniejsze – spoglądając głową w dół, można zobaczyć w końcu podwiązki. Choć zdaje się, dziś noszą je już tylko nobliwe damy i prostytutki. I maturzystki na studniówce.
Wracam więc do „Osiemnastki” i „Frajera”. W obu wierszach poeta mówi do kobiety, ale tym samym mówi też do poezji – z jednej strony fatałaszki i słowa puszczane w eter, z drugiej zaś niezrozumiała mowa ciemnych oczu, potęgująca wrażenie, że oto ona nas wybrała; wrażenie oczywiście złudne, bo zaraz ktoś z boku przyłapie poetę na pożądliwym spojrzeniu, kierowanym do młodej, obcej i dalekiej pasażerki. Obraz poezji jest w wierszach Pióry fantastyczny, zawsze trochę nie z tego świata i takie też są obrazy, które w najlepszych momentach jego poezji pojawiają się nagle jak swego rodzaju surrealistyczne olśnienia. Lecz w obu wierszach to poeta cierpi przez ten romans, to on pozostaje wiecznie spragniony, by ta – ciśnie mi się tu to przestarzałe słowo: muza zjawiła się i została. To właśnie pragnienie wprawia metafory w ruch i chodzi tu zarówno o erotyczny stosunek do języka, jak i o materie słów i fantazji, w których rozgrywa się uwodzenie. Te tkaniny natomiast, wbrew pozorom, częściej odsłaniają niż zasłaniają rzeczywistość. Pragnienie innego języka nie musi, a może nawet nie powinno, prowadzić poety do jakiegoś stereotypowego lingwizmu; Pióro nie dłubie w gramatyce czy słowotwórstwie, raczej długo meandruje w zdaniu albo błyskotliwie rozgrywa paradoksy, najmocniejszy jest zaś w komponowaniu ekscentrycznych obrazów; jak ten z dwóch ostatnich strof utworu „Samogwałt” („Powązki”):
Ale wróćmy do piękna, dziś Pałac Kultury
błyszczał pod chmurą w kształcie grzyba
i był to grzyb atomowy, fioletowy, różowy,
bardzo ładny o zmierzchu. Wyżej na niebie
dwa krokodyle i smok zaangażowały się
w lans indygo, odzwierciedlając stan
mojego ducha. Dawno go nie widziałem,
aż tu nagle taka feeria. Dalej sami wiecie.
Jeśli zaś chodzi o bardziej erotyczne pragnienia, to nie jesteśmy już niestety w świecie romantycznej miłości, głębokiego porozumienia dusz i związków na wieki. Choć pragnienie pozostało może nawet to samo, spełnienie, mimo rewolucji seksualnej i poetyckiej, staje się coraz trudniejsze – pojawia się i znika, zaprasza do przygody, gdy uśmiecha się jak kot z Cheshire, ale, chyba nawet częściej, porzuca nas znużonych i oddala jak burzowa chmura w sinej dali. Kobiety, które spotyka w swoich wierszach błądzący zwykle po Warszawie poeta, są chimeryczne, egzotyczne i widmowe, lecz nawet jeśli zostawiają po sobie jedynie krótkie doznania, małe ekstazy i cierpkie tęsknoty, spotkanie ich pobudza do pisania i sprawia, że poeta nie ustaje w swoich poszukiwaniach.
I kiedy już na kobietę wpadnie, stara się choć na chwilę zaaranżować sytuację romansowo-awanturniczą, jak na surrealistę przystało: „Zabawmy się jak złodzieje serc / (…) Zakręćmy się wokół nieznanych spraw / recepturę zdradzą nam znawcy / przekażemy ją z ust do ust / Za plecami barmana. Można?” („Dni kuchni mongolskiej w Domu Chłopa”, „Wola i ochota”). Takie przygody wyprowadzają poza rzeczywistość, lecz nawet jeśli w szarą codzienność wraca się z pustymi rękami, uczucie jeszcze trwa i pozwala na poetycką grę, gdy nudziarze akurat nie patrzą (a umówmy się, że są nudziarzami właśnie dlatego, że nigdy nie zerkają w tę stronę): „Wracam do miasta / koleją, jest brudno i niebezpiecznie / mam parę złotych na wódkę i kwiaty // i nie ma mowy o resocjalizacji / bo przyjdzie zima i będziemy jeść / wróble, bo wydam cię co do grosza // bo pod tłustym drukiem jest łuska. / Zabawmy się jak złodzieje snów / mam zwolnienie: zostaw sekstans i psa” („Herpes i podagra”, „Wola i ochota”).
Serce i sen stykają się w przestrzeni fantazji, ta zaś ma silniejszą moc przyciągania niż ta najzwyklejsza rzeczywistość i ostatecznie to marzenie dotyka naprawdę. Właśnie poezja wydaje się rzeczywista, nawet jeśli nie spoczywa na dłużej w rzetelniejszych rejonach bytu: ulotna jak hologram, piękna nienaturalnym pięknem, które nie daje się nazwać czy określić; od zawsze kapryśna i rozpuszczona przez wielbiących ją artystów, nie da się złapać, lecz mimo to od czasu do czasu pozwala na krótkie spotkanie – na tyle intensywne, że cała reszta smakuje po niej jak dziesiąta woda. Mówi o tym chociażby sonet „Syntetyczność” („Wola i ochota”):
ojciec umarł płonęły biblioteki
włożyłem cię na noc do szklanki
wzruszyłaś mnie wypaczonym konturem
nową gamą gestów nie zasnąłem
nie ma cię gdy otwieram oczy
nie ma cię gdy zamykam oczy
nie dotknę cię nigdy nie stawiasz
oporu jak mnie podniecisz
w tym skromnym muzeum
stereoskopii laleczko
laserowa zjawo zza różowej chmury
został nam jeszcze jeden pocałunek
pod czyjąś ambasadą
lub pałacem kultury
Zresztą dystans właśnie pobudza bardziej, podtrzymuje bowiem – tak potrzebne poezji – napięcie i sekrety, sprawia, że wytwarzamy fantazmaty, te zaś mogą się realizować w obrazie poetyckim albo pierzchać w zetknięciu z rzeczywistością. Ten drugi przypadek oznacza oczywiście nieuniknione rozczarowanie, ale poeta i tak wybiera tego rodzaju spotkania ze swą wybranką: „Spotkajmy się / w połowie drogi: na znak, że jesteś w sytuacji / bez wyjścia, odpowiedz czymś równie tajemniczym” („Nostra vita”, „Wiersze okolicznościowe”).
Owe zetknięcia z rzeczywistością sprawiają, że poeta wpada w melancholię – błądzi wtedy po plażach i starych hotelach, by poszukiwać śladów dawnych rozkoszy i upadków, prawdziwych wyzwań i porażek wartych więcej niż święty spokój. Pióro jest bowiem modernistycznym radykałem, który nie potrafi pogodzić się z tym, że do transgresji można dziś już tylko tęsknić. Inscenizuje ją zatem w poetyckich obrazach, niezwykłych i dowcipnych, lub w nagłych namiętnościach, które jako jedyne są jeszcze w stanie nadszarpnąć prawo. Jesteśmy w świecie praw ponowoczesnych, a więc właściwie w kulturze wielkiego przyzwolenia, prowadzącego jednak do równie wielkiego znużenia, ponieważ grozi ono utratą zdolności do zaangażowania i pasji. W świecie lekkich doznań, taniej popkultury i braku znaczenia prawdziwej sztuki poeta nie może w pełni zrealizować swojej miłości i właśnie z tego powodu doświadcza najgłębszej melancholii; tu dłuższy fragment poematu „Połać i szum” („Pieśni miłosne”):
Jak autoportret w pękniętym lustrze,
wyglądamy dziś na strzaskanych
mimo woli, w znajomych pozach
lekkiego uniesienia, zbędnej fatygi, snu
od początku do końca. Morze zaskakuje,
lecz nie dziwi zmiennością – wszystko
o nim wiemy, piasek wiedział wszystko
nim go poczuliśmy w uszach i pępku,
pod paznokciami. (…)
Patrzymy w stronę Rozewia: zieleń
przylądka tworzy kontur lokomotywy tgv,
przechodząc czasem w profil małej Godzilli
– tak trudno być sobą bez odległych
skojarzeń. Nocne rozbłyski latarni
jak uderzenia czystego serca oddają nas
fikcjom, czyli edukują – wracając do hotelu
przez ludne zarośla nabieramy pewności siebie,
którą jutro oddamy zimnej wodzie.
I jak mewa dziobiąca strzępy
cukrowej polewy orzeszków
przystaniemy na kupkę śmieci po cudzej uczcie
jeśli słodkie orzeszki można nazwać ucztą.
Z drugiej strony jesteśmy też w Polsce, kraju paskudnej polityki historycznej, ojczyźniano-katolickich emocji i wszelkich bolączek prowincjonalnego nacjonalizmu, co Piórę, delikatnie mówiąc, drażni. Jego estetyzujący, wywyższający poezję i erotykę, a jednocześnie intelekt i swobodę światopogląd jest wymierzony między innymi w polską siermiężność obyczajową i ideologiczną. Co skłania nas do ponownego rozważenia tak istotnych, wyrosłych z surrealizmu, sytuacjonizmu i całej reszty kontrkulturowego 1968 roku kwestii – czy namiętność i wyobraźnia mają rzeczywiście emancypujący potencjał? Czy poezja odrywa od świata i pozwala spokojnie przespać życie w marzeniu, czy przywraca nas rzeczywistości gotowych, by ją z polotem zmieniać? Cały sekret polega chyba na tym, by zaangażowanie i poezja szły ze sobą w parze. Inaczej pragnienie staje się puste, a gonitwa za nim sprowadza nas na Powązki przed czasem (to znaczy jeszcze bardziej niż zwykle – przed czasem).
PS. Tragiczna okładka.