(Nie)winne perwersje
„Pięćdziesiąt twarzy Greya”, reż. Sam Taylor-Johnson, mat. dystr.

(Nie)winne perwersje

Grzegorz Stępniak

Na „Pięćdziesiąt twarzy Greya” spokojnie można się wybrać nawet z babcią i gwarantuję, że w najmniejszym stopniu nie zgorszy się ona, oglądając sekwencje mniej lub bardziej udanych i udolnych miłosno-erotycznych umizgów

Jeszcze 3 minuty czytania

Ponad sto milionów sprzedanych książek tłumaczonych na kilkadziesiąt języków, rekordowe zyski na całym świecie z weekendowej premiery filmowej, bezprecedensowa liczba widzów w Polsce, którzy zdecydowali się w Walentynki tłumnie ruszyć do kin i kupili około 830 tysięcy biletów. Trylogia o perwersyjnym Christianie Greyu oraz jego naiwnej i niewinnej ukochanej Anastasii Steele, napisana przez Brytyjkę E.L. James, to bez wątpienia fenomen kulturowy ostatnich kilku lat.

Można oczywiście, a nawet trzeba, skarżyć się na kiepską jakość tej literatury, określanej pogardliwie jako „porno dla mamusiek”, której językowo i stylistycznie najbliżej chyba do powieści z serii Harlequin, choć i te mogą się momentami wydawać, chociażby na poziomie konstrukcji, wyrafinowane przy bezwstydnym, tanim melodramacie, jaki serwuje swoim czytelnikom James. Bardzo łatwo zdeprecjonować zarówno literacki pierwowzór, jak i jego filmową adaptację oraz dwie kolejne części trylogii o Greyu, które ukazały się w Polsce pod jakże finezyjnymi, a zarazem sugestywnymi tytułami: „Ciemniejsza strona Greya” i „Nowe oblicze Greya”. Nic prostszego niż ponabijać się z treściowej, formalnej i estetycznej miernoty, wyznaczanej przez estetykę nieświadomego kiczu i kampu, ulubionego w tej szczególnej odmianie choćby przez Susan Sontag. James w końcu sama podkłada się czytelnikom.

Trudno jednak zakwestionować jeden prosty fakt: książki James oraz film Sam Taylor-Johnson rozpętały niespotykaną dotąd medialną oraz kulturową burzę i dyskusję na temat seksualnych praktyk określanych jako BDSM. Skrót od angielskich słów: „Bondage” (związanie), „Discipline” (dyscyplina), „Sadism” (sadyzm) i „Masochism” (masochizm), to termin wykorzystywany na nazwanie całego zestawu erotycznych czynności, które do tej pory znajdowały się raczej na marginesach głównego życia kulturowego i społecznego. Tymczasem nawet w Polsce, kraju prawicowym i katolickim, w którym przecież nikt nie uprawia seksu, fascynacja filmem i książkami o „zboczeńcu” narasta z każdym dniem.

Nie będę udawać, że jestem znawcą literackiego pierwowzoru, bo przekartkowałem jedynie pierwszą część trylogii James, wybuchając co pięć minut spazmatycznym śmiechem, wywołanym przez pensjonarską naiwność, z jaką autorka opisuje modele pragnienia i pożądania oscylujące wokół praktyk spod znaku BDSM. Mogę jednak uspokoić tych, którym wydaje się, że poziom grafomanii książki został znaczenie zawyżony przez polski przekład – w oryginale „50 twarzy Greya” czyta się również z narastającym uczuciem zażenowania językową nieudolnością pisarki. Z kolei dla wszystkich tych z wysublimowanymi gustami filmowymi, którzy gardzą popkulturą i w napięciu oczekują na nowy film Bruno Dumonta i Jafara Panahiego oraz dla tych, którym zwyczajnie i być może całkiem zasadnie szkoda dwóch dyszek na kinowy bilet, na początek szkicowe streszczenie filmowych losów Greya i wybranki jego serca/ofiary jego mrocznych żądz. Pewnego dnia studentka angielskiej literatury, ładna, acz średnio rozgarnięta Anastasia Steele (w tej roli Dakota Johnson, córka Melanie Griffith i Dona Johnsona), typowa „ciumra”, zjawia się w prężnie działającej korporacji kierowanej przez przystojnego dwudziestosiedmioletniego Christiana Greya (drewniany Jamie Dornan).

„Pięćdziesiąt twarzy Greya”, reż. Sam Taylor-Johnson, mat. dystr.

Jak we wszystkich romansach, naiwne dziewczę, które, czego dowiadujemy się kilkanaście scen dalej, jest, o zgrozo, dziewicą, zakochuje się w młodym milionerze. Milionerowi dziewczyna też wpada w oko – Gray potrafi dojrzeć jej ponętną sylwetkę skrywaną jednak szczelnie pod strojem refleksyjnej guwernantki. Jakim cudem nasza para kochanków tak fiksuje się wzajemnie na sobie, nie pytajcie, bo zadawałem sobie to pytanie przez kolejne 120 minut seansu. Wszak zupełnie brak między nimi niezbędnego komponentu wszystkich wielkich filmowych melodramatów – czyli tzw. chemii. Erotyczne napięcie i seksualna energia między bohaterami są do tego stopnia bliskie zeru, że przy nich nawet Lubiczowie wydają się bardziej rozerotyzowani i napaleni. Co tym dziwniejsze, że przecież głównym tematem filmu jest mroczne seksualne oblicze poczciwego na pierwszy rzut oka Christiana. Jak się bowiem dowiadujemy, podnieca go krępowanie, wiązanie, bicie i delikatne poniżanie kobiet, z którymi uprawia seks. Obwieszcza zresztą zszokowanej Anastasii, że on „nie kocha się, a pieprzy”.

Jeśli jednak spodziewacie się wyuzdanych i perwersyjnych scen dzikiego BDSM, czeka was bolesny zawód. Na „Pięćdziesiąt twarzy Greya” spokojnie można się wybrać nawet z babcią i gwarantuję, że w najmniejszym stopniu nie zgorszy się ona, oglądając sekwencje mniej lub bardziej udanych i udolnych miłosno-erotycznych  umizgów. Szarmancki Grey, który obsypuje swoją ukochaną drogimi prezentami w rodzaju nowego auta i pierwszego wydania jej ulubionej powieści Thomasa Hardy’ego – „Tessy d’Uberville. Historii kobiety czystej” (ten wybór zdaje się nieprzypadkowy, wszak czystość Anastasii istotnie jest nie do podważenia), nie ustaje w przekonywaniu jej do tego, żeby weszła z nim w BDSM relację i przyjęła rolę uległej. Lecz spokojnie, nie ma on w sobie nic z sadysty, sam, jak wyjawia dziewczynie, pozostawał przez siedem lat w związku z dużo starszą od niego kobietą i był w tym układzie stroną podporządkowującą się bezlitosnej dominie, vide jego tajemnicze blizny na klacie, ni to od poparzeń, ni to od innych wymyślnych seksualnych tortur.

Prawdziwym „komediowym majstersztykiem” jest scena zaciekłych negocjacji w biurze Greya między nim a Anastasią, której wcześniej bohater wręcza kontrakt opisujący szczegółowo zasady ich nowej seksualnej relacji. Dziewczyna jest twarda i nieustępliwa i nie zgadza się na niektóre praktyki, na czele z fistingiem analnym i waginalnym, a o zatyczkach analnych słyszy pierwszy raz w życiu, co wydaje się mało prawdopodobne w dobie internetu i szybkiego dostępu do porno kanałów, w rodzaju RedTube’a. Ale OK, załóżmy wspaniałomyślnie, że nie o psychologiczną wiarygodność w konstrukcji postaci tu idzie, a bardziej o wprowadzenie jej i widzów w arkany niebezpiecznego, lecz pociągającego świata BDSM. Symbolizowanego w filmie przez tajemniczy czerwony pokój, który znajduje się w luksusowym apartamencie Christiania i skrywa rozmaitej maści kajdanki, pejcze, bicze, sznury i liny służące do podwiązywania.

„Pięćdziesiąt twarzy Greya”, reż. Sam Taylor-Johnson, mat. dystr.

Akcję wyznaczają niezliczone spotkania dwójki bohaterów, a gra toczy się o erotyczne, acz zupełnie dobrowolne zdominowanie Anastasii, która sama z siebie musi przystać na zaproponowany przez Christiana układ. I choć akurat edukacyjny wątek filmu, uświadamiający widzom, że relacja między dominatem a uległym opiera się na obopólnej zgodzie, zrozumieniu i poszanowaniu potrzeb każdej ze stron, jest rozegrany całkiem poprawnie, na próżno oczekiwać scen wyuzdanego seksu, a praktyki BDSM zostają znacząco uproszczone, zredukowane i sprowadzone do poziomu gry wstępnej przed jak najbardziej tradycyjnym heteroseksualnym stosunkiem.

W tym świetle głosy feministycznej krytyki, jakie odezwały się po premierze filmu wyreżyserowanego przez Johnson, jakoby tenże umacniał patriarchalny i seksistowski kształt rzeczy, zdają się być po pierwsze grubo przesadzone, a po drugie wynikają z tzw. „kinkofobii” (z angielskiego „kink” to termin oznaczający seksualne perwersje i fetysze). Jak słusznie zauważa Catherine Scott na łamach „Bitch Magazine” – paradoksalnie to Anastasia okazuje się być stroną dominującą i każdorazowo przystaje na seksualne eksperymenty Greya, z których czerpie wyraźną przyjemność. I chociaż klasowy podział między bohaterami stawia w uprzywilejowanej pozycji młodego milionera, to Anastasia zdaje się mieć nad nim większą kontrolę i władzę, w każdej chwili przecież może przerwać podniecającą go do granic zabawę erotyczną, z której tak niewiele zostaje pokazane na ekranie.

Sprowadzenie uległej kobiety, pozostającej w BDSM związku z mężczyzną, do poziomu ofiary, charakterystyczne dla części recenzji filmu, jest natomiast symptomatyczne dla niezrozumienia dynamiki relacji dominant/uległy. Tymczasem, jak przekonuje Amber Jamilla Musser w książce „Sensational Flesh: Race, Power and Masochism” („Sensacyjne ciało: rasa, władza i masochizm”), masochizm, rozumiany jako pragnienie wyzbycia się kontroli w zamian za ból i przyjemność, u swego podłoża jest płaszczyzną, na której łączą się ciała, władza i społeczeństwo. Zamiast, jak podpowiada Musser, wykorzystać krytyczny potencjał praktyk BDSM, które pozwalają obnażyć uwikłanie jednostek w struktury dominacji w rodzaju rasizmu, patriarchatu czy sztywnych podziałów klasowych, James i Johnson stawiają na tanią sensację implikowaną przez podjęcie samego tematu alternatywnych praktyk seksualnych, których nie pojmują w równym stopniu, co ich główna bohaterka.

„Pięćdziesiąt twarzy Greya”,
reż. Sam Taylor-Johnson
,
USA 2015, w kinach od 14 lutego 2015
Nic dziwnego więc, że to oczami poczciwej Anastasii spoglądać mamy ze zdziwieniem na proponowane jej przez Greya seksualne gierki i traktować je jako rodzaj anomalii i wynaturzenia. Mimo tego przecież, że bohaterka dobrowolnie przystaje na część z nich, a co więcej, czerpie z nich przyjemność, to nie opuszczać ma jej i widzów przekonanie o tym, że Christian przechodzi jedynie fazę fascynacji tymi wszystkimi perwersjami, która, miejmy nadzieję, szybko minie pod wpływem prawdziwej i głębokiej miłości. I choć niektóre wątki zdają się być poprowadzone inteligentniej i bardziej odważnie kulturowo niż na początku się zdaje – chociażby podkreślanie roli bezpiecznego seksu nie tyle już w relacji BDSM, co bardziej w związku dwojga młodych ludzi (Grey kilkakrotnie sięga po prezerwatywę; jedna z klauzuli kontraktu mówi o tym, że Anastasia powinna brać tabletki antykoncepcyjne) – wydźwięk całości pozostaje dojmująco grzeczny i poprawny.

Celem bohaterki jest przecież, jak wyraźnie podpowiada reżyserka, dotarcie do bolesnej traumy z przeszłości, która sprawia, że Grey nie może być „normalnym chłopakiem” chodzącym na randki do kina i kolacje przy świecach. A zamiast analizy relacji dominant/uległy czy przekonującej filmowej reprezentacji fetyszystycznego seksu otrzymujemy opowieść o tym, jak to zakochana do bólu i wbrew zasadom zdrowego rozsądku dziewczyna próbuje udomowić swojego wybranka i okiełznać jego „brzydkie” żądze i pragnienia. I tutaj chyba właśnie tkwi sekret wielkiego sukcesu zarówno książki, jak i filmu, w którym wątek BDSM jest wykorzystany jako rodzaj egzotycznej ciekawostki i przeszkody do pokonania na drodze wielkiej i wiecznej miłości.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.