Wyniszczone białe twarze, przerzedzone włosy, popsute od metamfetaminy zęby i poplamione, niechlujne ubrania. Taki wizerunek amerykańskich społeczności Południa i Środkowego Zachodu na trwałe już wpisał się do narodowego imaginarium Stanów Zjednoczonych. Pogardliwie i deprecjonująco określani jako white trash („białe śmieci”), niejako z automatu kojarzeni są z politycznym i kulturowym zacofaniem oraz powszechną ciemnotą – homofobia, rasizm i ogólna nietolerancja mają rzekomo wyznaczać światopogląd tych wspólnot.
Tym, co szokuje pozornie multikulturową Amerykę jest zderzenie białego koloru skóry z biedą. Biedą, którą można tak łatwo i szybko zidentyfikować – to ona staje się kluczową kwestią w coraz liczniej powstających opowieściach o white trashach. Wystarczy pomyśleć o zrujnowanej aparycji Pennsatucky, jednej z głównych bohaterek serialu „Orange is The New Black” urastającej do rangi symbolu gorszej i prymitywnej Ameryki. Czy o „8. Mili” Curtisa Hansona z 2002 roku będącej na poły biograficzną historią białego rapera Eminema, któremu tylko dzięki wyjątkowemu talentowi udało się wyrwać z nizin społecznych. Film wprowadził „białe śmieci” do głównego obiegu, a także ustanowił obowiązujący kod wizualno-kulturowy: prowizoryczne osiedla złożone z mieszkalnych przyczep (tzw. trailer parks), ledwo wiążący koniec z końcem, uzależnieni od narkotyków rodzice oraz niekończące się finansowe tarapaty. Wszystkie te elementy złożyły się na wszechobecne klisze, które traktują biedę jak synonim patologii.
Zupełnie inaczej postępuje brytyjska reżyserka Andrea Arnold, obdarzona niezwykłą wrażliwością społeczną, co udowodniły jej wcześniejsze filmy, m.in. „Fish Tank” i oryginalna adaptacja „Wichrowych Wzgórz” rozegrana wokół problemów rasowych i klasowych. Wskazuje na to już sam tytuł najnowszego filmu: „American Honey”, czyli potoczne określenie uosabiającej amerykański mit szczęścia, osobistego spełnienia i zawodowego sukcesu blond piękności. Tutaj jednak zamiast uśmiechniętej, bezproblemowej i ułożonej dziewczyny z sąsiedztwa oglądamy perypetie zbuntowanej osiemnastoletniej Star (w tej roli debiutującą Sasha Lane, której elektryzująca gra jest niewątpliwie jednym z największych atutów filmu). Bohaterka niewiele ma wspólnego z gwiazdą. Na co dzień zajmuje się dużo młodszym rodzeństwem, odpycha zaloty partnera swojej matki i grzebie w śmieciach, żeby wykarmić rodzinę. Arnold jednak nie fetyszyzuje ubóstwa ani nie przygląda się swojej bohaterce, jakby była egzotyczną ciekawostką wprost z gabinetu osobliwości.
Pikarejska podróż dziewczyny przez zapomniane miasta i miasteczka „gorszej Ameryki” rozpoczyna się, gdy w miejscowym walmarcie zauważa zawadiackiego Jake’a (nieco nazbyt szarżujący i ogrywający swój chłopięcy urok Shia LaBeouf). Mężczyzna wraz ze znajomymi wywołują prawdziwą sensację dzikimi tańcami w takt niezapomnianego hitu Rihanny „We Found Love (In a Hopeless Place)”. Nic dziwnego, że Star nie jest w stanie oprzeć się charyzmie chłopaka, podświadomie zawierzając chyba słowom piosenki o „odnalezieniu miłości w beznadziejnym miejscu”. Bez chwili zastanowienia oddaje rodzeństwo pod opiekę średnio zainteresowanej losem swych dzieci matki, którą odnajduje w lokalnym barze, zajętą doskonaleniem się w tzw. line dancingu (choreograficzny układ składający się z sekwencji prostych kroków, powtarzanych przez tańczących w rzędach ludzi, szczególnie popularny na wiejskich obszarach Ameryki i związany mocno z kulturą wyrastającą z muzyki country). I postanawia przyłączyć się do Jake’a i jego paczki – przemierzających busem kraj młodych ludzi. Jak się okazuje, ich głównym i docelowym zajęciem jest sprzedawanie prawdopodobnie fałszywych prenumerat gazet naiwnym i łatwowiernym obywatelom.
Nad całością biznesu czuwa despotyczna Krystal (Riley Keough, o której talencie aktorskim i imponujących rodzinnych koligacjach pisałem już przy okazji miniserialu „The Girlfriend Experience”). Ta upadła whitetrashowa piękność, pojawiająca się w kilku scenach ubrana jedynie w bikini w amerykańską flagę, staje się subwersywnym symbolem American Dream. W końcu jej „magazynowa szajka” odnosi spore sukcesy finansowe – dzięki zarobionym pieniądzom można kupić benzynę i opłacić noclegi w przydrożnych motelach czy zjeść posiłek. O sukcesie w tradycyjnym rozumieniu tego słowa nie może być jednak mowy: minibusem przemieszcza się stłoczone kilkanaście osób, śpiących zazwyczaj w dwóch pokojach i żywiące się głównie mrożoną pizzą. Jedynie Krystal podróżuje bardziej eleganckim autem i ma zawsze własną sypialnię. Czasem towarzyszy jej cieszący się szczególnymi przywilejami Jake, czasem przygodni mężczyźni.
Arnold nie interesuje jednak krytyka postawy dziewczyny, a bardziej odsłonięcie smutnego faktu: na te dzieciaki nikt i nic nie czeka. Paradoksalnie więc Krystal, choć tylko odrobinę starsza od reszty, daje im bezpieczeństwo i poczucie przynależności do wspólnoty, umacnianej codziennymi rytuałami: porannym rapowaniem ulubionych numerów muzycznych, recytowaniem pieczołowicie opracowanych przykazań dobrego sprzedawcy czy wreszcie – wieczornymi imprezami. W tak ukształtowanej ekranowej opowieści o niemających nic do stracenia młodych ludziach, osadzonej głęboko w amerykańskim kontekście społecznym, politycznym i kulturowym, można dopatrzeć się wpływów reżyserów takich, jak: Gus Van Sant, Larry Clark czy Harmony Korine, którzy osiągnęli mistrzostwo w portretowaniu amerykańskiej niepokornej młodzieży z niższych klas społecznych.
„American Honey”, reż. Andrea Arnold. USA 2016, w kinach od 31 marca 2017Arnold, jakby nie było Brytyjka, depcze im po piętach, jeśli idzie o celność obyczajowych obserwacji i niesamowitą umiejętność gospodarowania filmowym czasem i przestrzenią, które stają się całkowicie wyznaczane przez młodość i właściwe jej perypetie. Czerpie przy tym obficie z bodaj dwóch najbardziej skonwencjonalizowanych i przewidywalnych gatunków kinowych: filmu inicjacyjnego i filmu drogi. Przed schematycznością, zwieńczoną obligatoryjnym dla obu typów narracji odnalezieniem siebie przez głównego bohatera, ratuje „American Honey” rodzaj młodości, o jakiej się tu opowiada – tej w wydaniu white trash. I mimo że Star przeżywa przelotny, acz burzliwy romans z Jakiem, buntuje się na swój sposób przeciwko zastanemu porządkowi i doświadcza kolejnych rozczarowań, to w finale wcale nie wygląda na dojrzalszą.
Arnold z upodobaniem filmuje liczne błahe rozmowy podróżujących wspomnianym minibusem bohaterów. Jest obowiązkowa nastoletnia beka, gadanie o głupotach, ulubionej muzyce. W jednej ze scen chłopak pochodzący z Zachodniej Wirginii – stanu uważanego za jeden z bardziej peryferyjnych i zacofanych w całym USA – zapytany o marzenia, odpowiada, że bardzo chciałby mieć w przyszłości własną mieszkalną przyczepę. Takich pozornie niewiele znaczących momentów jest tu zresztą więcej. Film trwa w końcu ponad dwie i pół godziny – część krytyków zarzuca mu zresztą rozlazłość, mielizny fabularne i brak zwartej konstrukcji. Wydaje się, że to raczej świadomy zabieg reżyserki, której ambicją jest uchwycenie życia w ciągłej drodze i na społeczno-kulturowych marginesach. Nie ma w nim miejsca na spójną w formie narrację. I z reguły wiele w nim nudy, rozczarowań, rezygnacji, ale i nagłych uniesień, jak choćby wtedy, gdy Star trafia do domu bogatego potencjalnego klienta i z dziecięcą radością zanurza się w jego basenie.
Dawno nic mnie tak nie wzruszyło w kinie, jak jedna z ostatnich scen „American Honey”. Star i i cała reszta tęsknie spoglądają przez szyby auta, a w tle rozbrzmiewa nostalgiczna i zakorzeniona w amerykańskiej mitologii piosenka country kapeli Lady Antebellum, od której zresztą Arnold zapożyczyła tytuł filmu. Skonfrontowanie rzewnego utworu muzycznego z obrazem dzieciaków z „magazynowej szajki”, które z toposem American Dream mają tyle wspólnego, co Donald Trump z polityczną ogładą i intelektem, sprawia, że cały film nabiera wybitnie wywrotowego sensu. Choć wszyscy najchętniej pozbyliby się tych whitetrashowych dzieciaków, bo przecież i tak nikt i nic ich nie czeka, one uparcie nie dają zapomnieć o swoim istnieniu i o tym, że również są solą amerykańskiej ziemi.