Przyszłość jest kobietą

11 minut czytania

/ Film

Przyszłość jest kobietą

Grzegorz Stępniak

Szefowie telewizyjnych stacji , którzy kierują do realizacji takie seriale jak „GLOW” czy „Niepewne”, wreszcie dostrzegli coś, o czym od dawna wiedzą nastolatki ubrane w bluzy z  napisem „The Future Is Female”

Jeszcze 3 minuty czytania

Wypada zacząć od wyznania winy i obnażenia się z własnymi uprzedzeniami: nigdy w życiu nie pomyślałbym, że zainteresuje mnie coś, co jest związane z wrestlingiem. Do tej pory ten typ ustawianych walk kojarzył mi się głównie z prężącymi mięśnie, nasmarowanymi pomarańczowym samoopalaczem i ubranymi w ciasne rajtuzy bysiorami, sapiącymi i dyszącymi niemożebnie w rytm okropnej, festynowej amerykańskiej muzyki typu rock lat 80. Tymczasem pod koniec czerwca platforma Netflix wypuściła pierwszy, liczący dziesięć półgodzinnych odcinków, sezon serialu „GLOW”. Zmuszając podobnych mi sceptyków i ignorantów do radykalnego przeformułowania krzywdzących opinii o wrestlingu. Jedną z producentek serii jest Jenji Kohan, stojącą za takimi telewizyjnymi hitami, jak „Trawka” czy „Orange is the New Black”. Tytuł natomiast to akronim, za którym kryje się nazwa „Gorgeous Ladies of Wrestling” („Wspaniałe Damy Wrestlingu”). Istniejącej faktycznie od lat 80. ubiegłego wieku i zrzeszającej profesjonalne wrestlerki organizacji zainspirowanej liberalnym feminizmem poprzedniej dekady.

Akcja rozgrywa się w Los Angeles w 1985 roku, a jednym z największych atutów serii jest wierne, choć przesiąknięte nostalgią, odtworzenie realiów tamtego okresu. Kiczowatych z dzisiejszej perspektywy kostiumów, fryzur, makijaży, wnętrz mieszkań i domów. Centralna z początku postać, Ruth Wilder (Alison Brie), dobiegająca trzydziestki aktorka, która spędza głównie czas na kolejnych nieudanych castingach, przez przypadek właściwie trafia na przesłuchanie do kobiecej ligi wrestlingu. I wraz z kilkunastoma innymi kobietami, o zróżnicowanym etnicznym pochodzeniu i zdecydowanie ograniczonych fizyczno-manualnych zdolnościach, staje się zalążkiem przyszłej drużyny. Sprawy komplikują się znacznie, kiedy dołącza do niej również Debbie Eagan (Betty Gilpin) – niegdysiejsza przyjaciółka Ruth, była „flagowa twarz” popularnej opery mydlanej.

Nad całością przedsięwzięcia czuwa reżyser, Sam Sylvia (Marc Maron), wąsaty artysta specjalizujący się w tandetnych filmach klasy D, z elementami science-fiction i erotyki. Producentem natomiast jest typowy „złoty chłopiec”, rozpieszczony przez zamożną mamusię, choć dość niewinny i pocieszny, Bash (Chris Lowell). Nie bez przyczyny ta dwójka w uniwersum zdominowanym przez kobiety jest konsekwentnie prezentowana jako para nieudaczników. Żaden z nich nie jest jednak typowym szowinistycznym samcem alfa, a im dalej w las, tym twórczynie serialu, wbrew kliszom i jednoznacznym tropom interpretacyjnym, każą im przejawiać coraz większą wrażliwość i empatię. Co nie zmienia faktu, że z początku, zwłaszcza Sam traktuje otaczające go kobiety-początkujące wrestlerki z wyższością i protekcjonalnie, każąc im odgrywać w trakcie walk persony pozostające w zgodzie z najbardziej obraźliwymi i uprzedzonymi stereotypami rasowymi i klasowymi. I tak Tamme (Kim Stevens), puszysta Afroamerykanka, zostaje nazwana „Welfare Queen” („Królową Zasiłku) i ubrana w obcisły kombinezon w panterkę. Carmen (Britney Young), pełna entuzjazmu dziewczyna latynoskiego pochodzenia, o postawnej figurze, która jako jedyna z całej drużyny ma pojęcie o wrestlingu – staje się „Machu Pichu”. Arthie (Sunita Mani) – mimo tego, że jak sama podkreśla, jest Hinduską – „Szaloną Bomberką z Bejrutu”, a posągowa, chłodna blondynka, Reggie (Marianna Palka) – „Vicky Wiking”.

Z odcinka na odcinek jednakże liczne schematy rasowe zostają dosłownie zdekonstruowane na oczach widzów. Jedna z największych przyjemności płynących z oglądania „GLOW” bierze się właśnie z pełnego ironii, brawurowego rozmontowania kolejnych stereotypowych wyobrażeń na temat „wspaniałych dam wrestlingu”. Opowieści o jednostkowych losach i rozterkach poszczególnych członkiń wrestlingowej trupy, nieco podobnie, jak w „Orange is the New Black”, mają momentami dość dydaktyczny ton, ale utrzymane są w zdecydowanie bardziej komicznym klimacie. Najbardziej groteskowe indywidua, w rodzaju Sheili „Wilczycy” (Gayle Rankin), która już na pierwszą próbę przychodzi przebrana za wilka, co więcej – w iście posthumanistycznym duchu, utrzymuje, że czuje się tym zwierzęciem – zyskują sympatię i zrozumienie widzów.

„GLOW” uświadamia widzom na czym polega symbolizm, metaforyka i skomplikowana teatralność wresltingu, ukazując przygotowania do finałowego meczu poprzez serię sekwencji utrzymanych w konwencji „the making of”. Dokonuje przy tym rodzaju feministycznej rewizji tego brutalnego, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka, sportu. Pokazując dobitnie, że kobiety mogą być równie agresywne, pomysłowe i kreatywne na ringu, co mężczyźni. I czerpać do tego radość z wykonywanych akrobacji, chwytów i kroków, jakich nie powstydziliby się weterani dziedziny, na czele z Hulkiem Hoganem. Serial to jednak coś zdecydowanie więcej niż naiwne i grzeczne upomnienie się o prawo do głosu i miejsce na ringu, należne kobietom. Późniejsze zdarzenia i perypetie, rozgrywające się z towarzyszeniem przebojowej, choć nieco „labadziarskiej” ścieżki dźwiękowej, wyznaczanej przez hity Aerosmith, Bon Jovi, Berlin, Belindy Carlisle czy Bonnie Tyler, kojarzone nierozerwalnie z latami osiemdziesiątymi, odsłaniają seksizm, mizoginizm, rasizm i konserwatyzm charakterystyczne dla Ameryki Ronalda Reagana. I choć z dzisiejszego punktu widzenia te muzyczne numery i stojąca za nimi patriarchalna, pop-kulturowa polityka trącą przysłowiową myszką, to już wspomniane „-izmy”, wybrzmiewają nader aktualnie w USA ery Trumpa. Tym przyjemniej oglądać ich sprytną, humorystyczną i subwersywną krytykę podawaną w takt: „Dude (Looks Like a Lady)”, „Living on a Prayer”, „Take My Breath Away”, „Heaven is a Place on Earth” czy „Total Eclipse of the Heart” – jaką serwują widzom twórczynie serialu.

„GLOW”



Zupełnie inny soundtrack towarzyszy przygodom Issy (Issa Rae) i jej najlepszej przyjaciółki, Molly (Yvonne Orji) – bohaterkom serialu stacji HBO pod nazbyt dosłownym polskim tytułem – „Niepewne” (w oryginale – „Insecure”). Emitowany obecnie drugi sezon produkcji, podobnie jak pierwszy, złożony z ośmiu półgodzinnych odcinków i utrzymany w konwencji komedii obyczajowej, rozgrywa się współcześnie głównie w jednej z dzielnic Los Angeles – Inglewood. „Niepewne” to nie tyle „czarna wersja” rozkapryszonych i uprzywilejowanych pod każdym względem „Dziewczyn” Leny Dunham, co bardziej inteligentna i zabawna, uwzględniająca w pełnej rozciągłości kulturową i społeczną specyfikę czarnego, kobiecego doświadczenia, bezprecedensowa telewizyjna produkcja. Stworzona w całości przez grającą główną rolę i nominowaną w ubiegłym roku w kategorii Najlepsza Aktorka w Serialu Komediowym do Złotego Globa – Issę Rae.

Dobiegająca trzydziestki Issa w pierwszym sezonie mieszka ze swoim wiernym, acz nieco fajtłapowatym chłopakiem Lawrencem (Jay Ellis) i pracuje w organizacji non-profit pomagającej kolorowym dzieciakom z trudnościami w nauce. Molly natomiast jest prawniczką w zamożnej i wpływowej kancelarii oraz umawia się na kolejne bezsensowne w jej przekonaniu randki, balansując pomiędzy własnymi wyobrażeniami na temat potencjalnego ukochanego a brutalną rzeczywistością. Choć brzmi to cokolwiek mało wyszukanie i dość banalnie, to codzienne perypetie dwóch przyjaciółek, ich rozmowy i dylematy dalekie są od pretensjonalności komedii romantycznych. Serial rozprawia się bezlitośnie, acz z niesamowitą lekkością i dowcipem, z całą gamą uprzedzeń rasowych, klasowych i patriarchalnych mitów. W jednym z odcinków, Issa, która jest jednym z nielicznych kolorowych pracowników wspomnianej organizacji o wymownej nazwie „We Got Y’all” („Wspieramy Was wszystkich”), zostaje przeszkolona i zbrifowana przez współpracowników w temacie rasizmu i tego, na czym może polegać białe uprzywilejowanie. Ironię całej sytuacji pogłębia fakt, że większość z nich nigdy przecież nie zapuściłaby się samotnie wieczorem do żadnej z dzielnic, uważanych powszechnie za czarne i przez to niebezpieczne, które Issa zna od podszewki, z autopsji.

„Niepewne”

W drugim sezonie bohaterka rozstaje się ze swoim chłopakiem i przeżywa dylematy uczuciowo-randkowe, wzbogacone o celne i złośliwe obserwacje odnośnie tego, na czym polega uniwersum miłosne wyznaczane przez aplikacje w rodzaju Tindera. Jednocześnie, powoli uczy się uprawiać przygodny, jednorazowy seks. „Niepewne” przy tej okazji dystansują się do stereotypu kulturowego Jezebel – rozwiązłej, czarnej nienasyconej kochanki. Chyba po raz pierwszy w amerykańskiej telewizji, bez skrępowania opowiadają o afroamerykańskiej kobiecej seksualności i cielesności. Nie mówiąc o tym, że robią to w prześmiewczy i lekki sposób, o czym świadczyć może jeden z hip hopowych numerów wykonywanych przez Issę, o „poetyckim” tytule – „Broken Pussy”. Bohaterka zresztą, w co bardziej newralgicznych momentach swojego życia, zwraca się bezpośrednio do kamery, stojąc zwykle przed lustrem i z prawdziwą wirtuozerią rapuje o: problemach z chłopakami, marginalizacji społecznej, ale i uprzedzeniach w obrębie czarnych wspólnot. Ścieżkę dźwiękową serialu w dużej mierze wyznaczają natomiast czarni hip hopowi i soulowi artyści: Solange, SZA, Kendrick Lamar, Drake, Frank Ocean czy Ty Dolla $ign, by wymienić tylko tych bardziej znanych. Muzyka zresztą stanowi tu doskonale dobrane tło do ukazania zupełnie innego oblicza Los Angeles niż to, do którego zdążyliśmy przywyknąć i jakie doskonale znamy z (białych) hollywoodzkich produkcji.

Issa i Molly podczas eskapad po mieście wędrują nie tylko przez kolorowe dzielnice i sąsiedztwa, jakie na pierwszy rzut oka można obraźliwie określić jako „ghetto”, spędzają też czas w eleganckich barach czy szykownych wieżowcach Downtown. Kamera świadomie fetyszyzuje ikonicznie dla Kalifornii palmy, autostrady, ruch uliczny i plaże po to, by następnie zderzyć je z opowieściami o czarnych mieszkankach Miasta Aniołów, pomijanych w większości narracji z głównego kulturowego obiegu. Jednocześnie, „Niepewne” nie mają żadnych asymilacyjnych ambicji, a wręcz ostentacyjnie odżegnują się od białego świata, stawiając na celebrację czarnego kobiecego doświadczenia, z całym jego skomplikowaniem. Produkcja staje się wobec tego hymnem na cześć afroamerykańskiej kobiecości, określającej od początku do końca specyfikę świata przedstawionego.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.