Najbardziej zaskakujące w filmie „Tajemnice lasu” jest to, że w ogóle powstał. Nie żyjemy w epoce przychylnej musicalom – pomimo jednostkowych tryumfów, takich jak niedawna „Annie” Willa Glucka – gatunek uważany jest za mało rentowny. Wielkie wytwórnie wychodzą z założenia (zapewne słusznego), że masowej publiczności łatwiej dziś zawieszać niewiarę wobec trzydziestometrowych robotów rozwalających miasta, niż wobec postaci wyrażających uczucia w śpiewie. Tym większa radość, że film Roba Marshalla trafia na nasze ekrany i tym większe zdziwienie, że za adaptację nasączonego goryczą musicalu Stephena Sondheima zabrało się studio Disneya – co samo w sobie zwiastowało albo kompletne nieporozumienie, albo bezlitosną kastrację. Nie zaszło ani jedno, ani drugie, nawet jeśli trudno mówić o pełnym triumfie.
Sceniczne „Into the Woods” powstało z inspiracji książką Bruno Bettelheima pt. „Cudowne i pożyteczne”, w której austriacki badacz analizował klasyczne baśni za pomocą aparatury freudowskiej, ujawniając ich kojący potencjał (zawarty w symbolicznym zdystansowaniu się od traumatyzujących treści). Obierając te odkrycia za punkt wyjścia, skłonny do eksperymentu i świetnie czujący się na poziomie meta Sondheim skrzyżował ze sobą cztery baśniowe losy – Czerwonego Kapturka, Kopciuszka, Roszpunki, Jasia i jego magicznej fasoli – a następnie połączył je za pomocą archetypicznego wątku, jakim jest bezpłodna para marząca o dziecku. Magiczna misja Piekarza i Piekarzowej, zlecona przez Wiedźmę i mająca się zakończyć narodzinami potomka, splata tym samym wszystkie opowieści, harmonizując zarazem ich polifonię. Efekt okazał się rewelacją: oryginalne przedstawienie broadwayowskie, zrealizowane w roku 1987 i dostępne dziś jako rejestracja na DVD, ogląda się trochę jak żywiołową śpiewogrę z librettem i piosenkami napisanymi przez Władimira Proppa.
„Tajemnice lasu”, reż. Rob Marshall
Jako że Rob Marshall ma na koncie zarówno musicalowy strzał w dziesiątkę („Chicago”), jak i kompletną porażkę („Nine – dziewięć”), można było żywić obawy co do jego zakusów wobec Sondheima. Na musicale tego autora mało kto się w kinie porywa: „Mała nocna muzyczka” (1977) Harolda Prince’a była bezprzykładną katastrofą, a „Sweeney Todd” (2007) Tima Burtona okazał się sukcesem co najwyżej połowicznym. Niespodzianka polega jednak na tym, że mimo patronatu Disneya, Marshall podążył za oryginałem dość wiernie – co cieszy o tyle, że materiał wyjściowy jest bardzo dorosły w traktowaniu spraw seksu (Wilk pożąda Kapturka nie tylko jako posiłku, Kopciuszek zdradza Księcia, etc.), a na dodatek posiada wielki ładunek subwersywny, podważający ideologię happy endu, której Disney jest w końcu globalnym strażnikiem i gwarantem zarazem.
To rozsadzenie wiary w szczęśliwe zakończenie (a może i w ukontentowanie jako takie) dokonuje się u Sondheima za pomocą wyrafinowanej struktury dramaturgicznej. Tuż po zakończeniu aktu pierwszego, w którym każda z pięciu misji zostaje zwieńczona sukcesem i szczęśliwość zdaje się powszechna i wieczna, nastaje akt drugi, przynoszący zdruzgotanie błogostanu. Akt ów otwiera zbiorowa skarga w postaci pieśni „So Happy”, ironicznie ujawniającej, iż żadne ze spełnionych marzeń nie przyniosło bohaterom szczęścia. Kopciuszek wątpi w małżeństwo z Księciem, Piekarz i Piekarzowa kłócą się o przewijanie dziecka, a wyprawa Jasia po łodydze fasoli do krainy olbrzymów sprowadza na baśniową krainę morderczy kataklizm. To dopiero w obliczu tego ostatniego poszczególne postaci łączą siły i doprowadzają do względnego tryumfu, wyśpiewując po drodze pochwałę transgresji jako jedynej drogi do samowiedzy. Ta międzybaśniowa i międzyludzka solidarność służy jako źródło pocieszenia, ale nie daje poczucia absolutnej pewności i bezpieczeństwa, na których baśniowe zakończenia są zazwyczaj ufundowane. Tematem „Tajemnic lasu” jest bowiem niemożliwość spełnienia, a fraza „…i żyli długo i szczęśliwie” zostaje przez Sondheima obnażona jako fałsz, niezgodny z naturą ludzkich pragnień. Po każdym spełnionym życzeniu rodzi się poczucie braku, a z niego z kolei wyrasta zupełnie nowe „I wish…” (są to słowa otwierające i zamykające tak spektakl, jak i film).
„Tajemnice lasu”, reż. Rob Marshall
Warto wiedzieć, że oryginalne „Into the Woods” powstało w szczytowym punkcie epidemii AIDS, co nie pozostało bez wpływu na ton całości. Smutek łączy się tu z desperacką próbą wykrzesania jakiegokolwiek sensu w świecie dotkniętym katastrofą, w którym przypadkowe śmierci stają się coraz powszechniejsze (jako nowojorski gej, Sondheim utracił w trakcie epidemii wielu najbliższych przyjaciół ze świata teatralnego). Stężenie żałoby i rozpaczy jest w drugim akcie sztuki tak duże, że na potrzeby widowni szkolnej często wystawiano jedynie akt pierwszy, kalecząc koncept i utrwalając mit, przeciwko któremu całość została napisana.
Trzeba przyznać, że Marshall – wspomagany przez scenariusz Jamesa Lapine’a, który napisał też libretto sztuki – zachowuje tonację drugiej połowy, kręcąc być może najbardziej depresyjny film disnejowski w historii. Aż dziw bierze, że pozwolono mu rozegrać całość w tonach tak szarych, z jesiennym lasem naznaczonym dotykami rdzy i z disnejowskim zamkiem przed czołówką pogrążonym w zupełnym mroku. Niestety, piosenka „So Happy” zniknęła, przez co chroniczne uczucie niespełnienia jest mniej wyeksponowane, a naczelnym kryzysem drugiej części jest sama tylko obecność rozeźlonej Olbrzymki, nie zaś wątpliwości toczące każdą z postaci (całe szczęście, że hamletyzujące „On the Steps of the Palace” w wykonaniu Kopciuszka pozostało).
Mimo ocalenia wyjściowego konceptu i mimo wielu przyjemności oferowanych w zasadzie w każdej scenie, nie da się ukryć, że „Tajemnicom lasu” czegoś brakuje – nawet najlepsza na świecie obsada, a z taką przecież mamy tu do czynienia, nie jest w stanie zrekompensować dość ciężkiej ręki reżyserskiej, która wydrenowała większość metahumoru, jakim świetnie bawił się Sondheim (postaci nie porywają już Narratora, by złożyć go w ofierze Olbrzymce). Całość ogląda się dobrze, a niektóre sceny są gotowymi klasykami – na czele z duetem „It Takes Two”, wyśpiewanym przez prerafaelicką Emily Blunt i pyzatego Jamesa Cordena z takim uczuciem, że miłość Piekarza i Piekarzowej wydaje się przez moment tryumfować nad Sondheimowskim pesymizmem. Niestety, jest tych momentów za mało, a towarzyszą im fatalne potknięcia, takie jak pedofilski Wilk w wykonaniu Johnny'ego Deppa. Ten ostatni wygląda jak zubożały zbieg z uniwersum Tima Burtona i wprowadza element scenicznej umowności – było nie było, facet biega z doczepionym ogonem – do filmu, którego główny pomysł inscenizacyjny to właśnie odcięcie się od teatru (wszystkie zwroty wprost do widza zostały usunięte).
„Tajemnice lasu”, reż. Rob Marshall
Rolę najbardziej krzykliwą tak wokalnie, jak wizualnie, dostała Meryl Streep, grająca swą Wiedźmę z taką uciechą, że mimo okropnej pierwszej sceny, w której wygina się, jakby z jej trzewi miał wyskoczyć Obcy, szybko odnajduje właściwy ton i zawłaszcza najbardziej intymny moment filmu: kołysankę „Stay With Me”, wyśpiewywaną przez Wiedźmę jako przestrogę przed dorosłym życiem, kierowaną w stronę jej córki. To wielka ulga zobaczyć Streep choć trochę stonowaną po jej kabotyńskich występach w „Żelaznej damie” i „Sierpniu w hrabstwie Osage” (nawet jeśli fryzura Wiedźmy nie różni się aż tak bardzo od czarnego mopa, jaki obnosiła w tym ostatnim filmie, najwyraźniej zainspirowana uczesaniem Seana Penna z „Wszystkich odlotów Cheyenne’a”).
„Tajemnice lasu”, reż. Rob Marshall. USA 2014,
w kinach od 13 lutego 2015 Kino nie znalazło dotąd przekonującego idiomu, w którym baśń brzmiałaby równie prawdziwie dzieciom i dorosłym (najbliżej był zapewne Jacques Demy w „Księżniczce w oślej skórce”; być może Catherine Breillat w „Śpiącej królewnie”). Nie udaje się to też Marshallowi, zawieszonemu w rozkroku między zbyt wieloma światami i cierpiącemu na brak polotu i brawury, tylko po części rekompensowany solidnością. Mimo tych zastrzeżeń nie będę jednak ukrywał, że z kina wychodziłem jak na skrzydłach – nie tylko dlatego, że usłyszałem ukochane przez siebie piosenki w świetnych interpretacjach aktorów, których o piękne głosy nie podejrzewałem (Anna Kendrick…? Chcę więcej!), ale przede wszystkim dlatego że obejrzałem współczesny wysokobudżetowy film niebojący się skomplikowania i intelektualnej głębi. Teksty Sondheima to prawdziwa poezja, a muzyczne widowisko, w którym każda bez wyjątku postać jest myśląca i aktywnie zastanawia się nad swym losem i wyborami (zarzut o szowinizm w przedstawianiu postaci kobiecych jest absurdalny, jako że to one wykazują tu największą skłonność do introspekcji i odwagi) to po prostu ewenement. W roku, w którym pochwały zbierają wydmuszki w typie „Whiplasha” i „Grand Budapest Hotel”, wybieram „Tajemnice lasu” – mniej wypolerowane, mniej zmyślne formalnie, ale niesprowadzające bohaterów do maszynek walących w perkusję do krwi, bądź do figurek ustawianych w hipsterskie wzorki w wycackanych wnętrzach w stylu vintage. Niedoskonałość w poszukiwaniu prawdy wybaczam o wiele chętniej, niż doskonałość w jej wymijaniu – i stąd moja sympatia dla filmu Roba Marshalla.