Dwie są łopaty, które potrafią pogrzebać najlepszego nawet artystę. Oczywiście – żywcem. Pierwsza to styl, jeżeli nazbyt szybko staje się rynkową marką. Druga to twórcza nadświadomość, jeżeli władza autora nad dziełem jest absolutna. Pamiętam, że rozmyślałem o obydwu tych niebezpieczeństwach 13 lat temu przy okazji debiutanckiego tomu Joanny Mueller, który sąsiadował z moją książką w katalogu Wydawnictwa Zielona Sowa, dzięki czemu mieliśmy wspólne spotkanie autorskie w jednej z sal Pałacu Kultury i Nauki. Nowa książka Mueller, która właśnie wyszła, działa jak ciasteczko o smaku budzącym i pamięć, i dawne niepokoje o los autorki. Na szczęście z kart „intima thule” spogląda na nas poetka w stanie nader żywym, a jej deklaracja intymności okazuje się wcale nie taka wyłącznie osobista.
Debiut Joanny Mueller „Somnambóle fantomowe” (zdradzający literacką genealogię autorki) był naznaczony chwytliwym awangardowo-lingwizującym stylem oraz podparty solidną akademicką wiedzą, więc od razu było wiadomo, że pozostawi w cieniu inne pozycje Zielonej Sowy wydane w tym czasie. Tyle że cienie poetyckich czarnoksiężników – jak zauważył Tymoteusz Karpowicz, jeden z patronów warszawskiej autorki – bywają nieproporcjonalne i mylące. Tymczasem cień debiutu Mueller powiększały znakomite recenzje spod znakomitych piór („Myślę, że mamy tu do czynienia – pisał Leszek Szaruga – z ważnym przewartościowaniem tradycji poezji lingwistycznej”), szum w literackich mediach po ogłoszeniu przez grupę młodych poetów, w tym przez Mueller, tzw. „manifestu neolingwistycznego” oraz tendencje autorki, doktorantki na UW, by swoimi literackimi fascynacjami (Chlebnikow, Karpowicz) zajmować się także od strony akademickiej, jako badaczka i wnikliwa eseistka, czyli zamienić podniecającą nekrofilię w skrupulatną sekcję. Pamiętam, że 13 lat temu Mueller – której zaokularzona, pobladła od bibliotecznych ślęczeń postać zwiastowała filologiczny zapał i poetycką determinację – nie wydawała mi się kandydatką na jakąś rujnującą talent karierę literacką. Ale pozostawało drugie zagrożenie, a jego aurę wzmacniały mroczne wnętrza Pałacu Kultury i Nauki: autorka mogła tak daleko zabrnąć w „słowiarstwo”, tak głęboko zaleźć za skórę językowi, że jej książkami nie cieszyłby się nikt poza garstką filologów i najzawziętszych miłośników słownych szarad.
Joanna Mueller, „intima thule”. Biuro Literackie,
68 stron, w księgarniach od stycznia 2015Kolejne książki Joanny Mueller budziły wszakże westchnienia ulgi. Nie wiadomo, czy powodowało je luzowanie pisarskiej uzdy (choć „Zagniazdowniki/Gniazdowniki” i „Wylinki” do lingwistycznych gier dorzucały formalne koncepty tomów jako całości), czy wierzgające, narowiste życie, odkąd autorka została matką (i to trzy razy w przeciągu zaledwie kilku lat), stopniowo czyniąc doświadczenia rodzinne oraz macierzyńskie wiodącym tematem swoich wierszy. Tak czy owak, naturalny bieg rzeczy nie bardzo kłócił się z decyzjami w zakresie „kultury i nauki”: warszawskim lingwistom szybko minął misjonarski zapał, swoje rewolucyjne „neo-” zamienili albo na skromne, a głębsze „arche-” (Mueller), albo na przenikliwe „neuro-” (Maria Cyranowicz), sama zaś Mueller zaczęła przejawiać upodobania do stylistycznych „wylinek”, uciekając z lingwistyczną gębą w rękach. W jej drugiej i trzeciej książce, inaczej niż w dość ponurackim debiucie, coraz śmielej panoszył się żywioł ironii (ironia przystoi lingwistce, skoro – jak zauważył Richard Rorty – jest po prostu świadomością, że cokolwiek mówimy, korzystamy ze słownika).
Do tego doszła fascynacja autorki codziennymi komunikacyjnymi kolizjami i koluzjami, a także konfrontowaniem i kontrapunktowaniem rejestrów mowy („W «Somnambólach» – powiedziała Mueller w wywiadzie dla „Polityki” – zderzał się język uczonych książek i język zupełnie nieuczonej, nieporadnej samotności, a w «Zagniazdownikach» zderzała się mowa biblijna, religijna, mistyczna – z mową najbardziej cielesną, fizjologiczną”). Coraz bardziej widoczna obecność dzieci w jej wierszach owocowała zapałem do językowego majsterkowania i uruchamiania dziecięcej naiwności doznań i nazwań (znanej choćby z poezji Krystyny Miłobędzkiej), niefrasobliwą frajdą, której nie są w stanie ugasić nasolenniejsze literacko-egzystencjalne problematy. Tę dwubiegunowość wierszy Mueller dobrze oddaje przytaczana czasem przez autorkę opowiastka o uczniach z prowincjonalnej podstawówki, którzy w lot pojęli poetycką strategię autorki, a rozbiórka jej wielopoziomowych gier słownych przyszła im łatwiej niż krytykom z fakultetami. Nie mając akademickiej wiedzy, uruchomili intuicję i wyobraźnię, a więc zachowali się zgodnie z teoretycznymi sugestiami o obudzeniu języka zaumnego, pozarozumowego, wywołując – w niepozornej szkole w Grodzisku Mazowieckim – zacnego ducha Wielimira Chlebnikowa.
W nowej książce Mueller pozostaje wierna upodobaniu do koncept-tomu. Całość składa się z siedmiu części, każda po pięć wierszy, ale te części, i wiersze w tych częściach, nie idą, jak Pan Bóg przykazał, jeden po drugim. Na kolejnych stronach teksty następują po sobie według jednego porządku, a ich przynależność do sfer sensodajnie i sensorycznie głębszych sygnalizują przypisy z nazwami części poczynione na górze strony. Taka indeksacja sprawia, że możemy czytać „intima thule” na dwa sposoby: po kolei, jak oficjalni czytelnicy, albo wertując/wędrując przez książkę według osobistych zaproszeń autorki. Tytuły części oraz okładka książki sugerują, że są to zaproszenia do kolejnych mieszkań. W języku – domu bytu? W intymnym świecie autorki – umeblowanym przez jej „biolingwizm”? W kolejnych słojach-widnokręgach rozchodzących się tam, gdzie ciało upada w czas? Te miłe koncepcyjne zagwozdki nie odbierają przyjemności z lektury poszczególnych wierszy i wątków.
Wiele motywów z „ultima thule” pojawiało się u Mueller już wcześniej, w tomach poetyckich albo quasi-eseistycznej książce „Powlekać rosnące”. Na przykład rozważania o poczęciu i ciąży ujmowane w kategorii kary/nagrody („wszczęcie”), bezpośrednia, choć daleka od naturalizmu, relacja z porodu („zaranna”), malownicze obrazy niemalowniczych udręk matczyności – w wersji epickiej („szkrable z b”) albo zwięźle lirycznej („wtrymigi.gif”; w ogóle forma poetyckiego gifu to efektowny przejaw inwencji autorki). Przy całej poetycko natężonej uwadze, skierowanej przez matkę i na dzieci, i na samą siebie w tej – naturalnej i kulturalnej – roli, pozostajemy hen daleko od sielankowej wizji rodzinności (apostrofa: „trójjedyna choreo” do trójki swawolnych dzieciąteczek przywodzi skojarzenia ze starogreckim chórem, ale także z chorea minor, czyli pląsawicą) i od macierzyństwa z tuningiem wyklepanym po katolicku. Ale paradoksalnie, wciąż jesteśmy blisko jakiejś heretyckiej teologii cielesności, gdzie „biolingwizm” sąsiaduje z „biomistycyzmem” („Nie miałam czym się zająć, więc zajął się mną krzak ognisty (...) Ja chcę, Jahwe, ja chłonę, pożeram. Bierzcie i chłepczcie ze mnie, chłystki”), stawka zaś może jest, a może nie jest większa niż życie, ale życie o to nie dba, wchodzi pierwsze, w swojej czapce-widce:
Tutaj, gdzie więcej olśnień niż objaśnień –
droczę się o odroczenie. Urządzam krwawe roraty
porządkującej anarchii. Ekstazą i ascezą
filetuję duszę. Wyruszam na targi z Morzem
o objętość pragnień: Połknąłeś, Boże, dziecko –
wypluj choć czapeczkę!
Sporą część książki zajmują wiersze, w których narratorka, owa matka Joanna, wychodzi po anielsku (czyli z „teolingwistyczną” pomocą) z impasu natura/kultura, trywialna cielesność/czysta duchowość. Natomiast autorka równolegle wychodzi z impasu liryzm/lingwizm („Dla niektórych lingwizm – mówiła w wywiadzie Mueller – jest absolutnie czymś innym niż liryzm. Podobnie jak wydaje on się tym osobom kompletnie przeciwny życiu, uczuciu, wzruszeniu, przeżyciu itd. Dla mnie natomiast właśnie projekt językowy, lingwistyczny – jest równoznaczny z projektem egzystencjalnym, życiowym, a także lirycznym”). Na obu poziomach tertium mocuje się z non datur, więc często tło zmagań wygląda cokolwiek apokaliptycznie. Kiedy okoliczności (np. pomyślny poród w wierszu „powłóczyny”) sprzyjają, robi się mimo wszystko opty-mistycznie:
paniczne kanoniczki nioski mistyczne
z żadną istotną sprawą niestyczne
bo je matczyny monaster
chwilowo odłożył połogiem
(...)
na pająkowatych pałąkach
powłóczą pustych brzuchów baldachy
zakokonione w wielorodny zakon
w matriarchalny tryumf wypatroszeń
W mniej sprzyjających okolicznościach, narracja wkracza w ciemną, starotestamentową metaforykę, jak w wierszu „akeda”:
neutrino schwytana w mięśnie powietrza
złudo z okienka implementacji
uplotłam ci koszyk ze ścięgien i kości
a z kruczych kosmków pobielałych nocą
skośno-krzyżową chustę doczesną
rozpieszczałabym cię po wiek wieków ale nie bo
rozpuszczasz się we mnie
jak hostia w vasculum
wytracasz świętość
za wczesna by przeżyć
Ale chyba najciekawiej w poezji Mueller jest tam, gdzie zamiast sięgania do upatrzonych szufladek w językowej rekwizytorni albo gry w brzmieniowo-słowne skojarzenia według ustalonego wpierw klucza, autorka sprawia wrażenie, jakby stylistycznie trochę wypierała się samej siebie, przy okazji wypierając tyle rodzinności, matczyności, dziecięcości, ile waży ich ciemna strona („czy chce pani u nas terminować?”, „co grał szczurołap, że go posłuchały”).
Różne archimedesowe relacje wzajemnego wypierania są stale obecne w książce, która mimo tytułowej deklaracji intymności okazuje się zaskakująco uniwersalna. W końcu mało którego czytelnika nie dotyczą dywagacje o zbawieniach/udrękach mieszczańskiej stabilizacji („Nie ruszaj moich kółek ratunkowych”), o tym, czy miłość musi skończyć się małżeństwem, czy ma szansę je przetrwać („Prowadnice przez Długomiłowice”), o napięciach między emancypacyjnymi dążeniami a codziennością płci („to nie tak jak myślisz, siostro”), o zawłaszczaniu przez jazgotliwą publicystykę problemów, nad którymi łamali sobie głowy filozofowie („rozmowa nie będzie możliwa”). Sporo wierszy dotyczy – też podobnie jak we wcześniejszych książkach Mueller – problemów związanych z literaturą, zarówno z własnym pisaniem (otwierające książkę „Logatomy”), jak i z obecnością wiersza we wspólnej ideowej przestrzeni. I tak „przepraszam, którędy prosto?” to odzew na pamiętny tekst Andrzeja Franaszka, „propozycja pierwsza” (ze znaczącym dopiskiem: z TR) to sugestia możliwości sojuszu między poetami z różnych estetycznych i etycznych rewirów, zaś „Wiciokrzew przewiercień” (ze znaczącym dopiskiem: z CzM) to wyraz obawy, że o taki sojusz będzie jednak trudno.
Przy lekturze „intima thule” znika niepokój, czy poezja Mueller uniknie językowego przeprodukowania i akademickiej stęchłości. Ale widać także cenę, jaką przyszło zapłacić za siłę i wyporność frazy wyplatanej z zawiłej lingwistycznej wikliny. Jak zauważył już wcześniej Paweł Kozioł, „awangardowa forma, piętrzenie gier słownych, destrukcja zdania na korzyść lokalnych efektów stylistycznych, wreszcie dbałość o znaczenie wizualnego kształtu wiersza w przypadku Mueller coraz bardziej stają się obudową, pod którą spokojnie pracuje całkiem tradycyjny silnik”. Ta „tradycyjność silnika” zakrawa na zarzut – szczególnie w obliczu kryzysu paliwowego obejmującego mowę, komunikację, literaturę. Ale może z impasu awangardowość/klasyczność Joanna Mueller też już wychodzi? Wskazuje na to podwójne uskrzydlenie jej wierszy: jedno skrzydło wciąż mają po lewej stronie, tej eksperymentalnej, ale raptem wyrosło im drugie, równie nośne, rozpościerające się w stronę... no właśnie, przejmująco ludzką, społeczną, polską. Takie na przykład „jak ją kochasz?” to kto wie, czy nie najlepszy od wielu lat wiersz patriotyczny. Zaś „bezhołowie” to godny rywal „Wywiadu z dzieckiem” Szymborskiej w kategorii analizy dziecięcego odbioru rzeczywistości, tego zaumnego, jak chciał Chlebnikow. Jedynego, który daje szansę zmienić język – i mieszkający w nim byt – na lepszy.