Baśń o tym, co jest ukryte w śladach (anamneza)
rys. Helena Perez García / Flickr CC

Baśń o tym, co jest ukryte w śladach (anamneza)

Joanna Mueller

Dopiero o ósmej rano położna postawiła przy moim łóżku wózek z kuwetą. A z niego spoglądała najczarniejszym i najjaśniejszym zarazem wzrokiem ona – Hiperborejka, dziewczynka, córeczka

Jeszcze 4 minuty czytania

Karmię trzymiesięczną Agnieszkę i przeglądam poznaczoną notatkami kserówkę z tekstem Irigaray. Ilekroć czytam podczas karmienia, słyszę rzuconą mimochodem uwagę Magdy:
– A potem się oskarża oziębłe matki, że nie patrzą dzieciom w oczy przy karmieniu i wywołują u nich autyzm.
Magda wyjaśniła mi wprawdzie, że współcześni psycholodzy nie wiążą autyzmu z niedostatecznym zainteresowaniem okazywanym niemowlęciu (a taki na przykład Bettelheim wiązał), ale i tak nie mogę już jednocześnie czytać i karmić bez wyrzutów sumienia.

Matka w szkicu Irigaray nie odwraca od córki wzroku w kierunku liter – patrzy najpierw w lustro, a potem na kuchenny zegar. Moja mama też nigdy nie kradła mi siebie dla liter. Jeśli byłam zazdrosna o książki, to wtedy, gdy czytała je babcia, której całą uwagę chciałam zagarnąć dla siebie.

W centrum widzenia mojej „gastronomicznej mamy” był kuchenny zegar. To pod jego srogim okiem toczyło się życie. To on skrupulatnie odmierzał czas przygotowywania potraw i wyznaczał pory posiłków, które nigdy nie wpasowywały się w subiektywny timing naszych żołądków. Mama, jakby połączona niewidzialną nitką z mechanizmem zegara, decydowała o tym, kiedy jesteśmy głodni, a kiedy nie. Jeżeli podczas obiadu zdarzało mi się (choć rzadko) nie mieć apetytu, to i tak musiałam zjeść wszystko, by nie uchybić cnocie wielkopolskiej gospodarności (Dorotko, która depczesz chleb, jedzenia się nie wyrzuca!). Natomiast gdy, nie daj Boże, przychodziłam do kuchni po przegryzki poza wyznaczonymi porami, natychmiast wyganiało mnie stamtąd:
– Jesteś gruba, spójrz w lustro, nikt nie będzie się z tobą bawił!

W lustro patrzyłam rzadko. Nie pamiętam, czy ona częściej. Ani czy kiedyś stanęłyśmy w nim razem. A jednak jej obraz zawsze już tkwił, jak lodowy odłamek, w moim obrazie siebie, od czasu gdy po raz pierwszy obnażyła moje ciało – i zraziła mnie do niego – patrząc na nie z odrazą i urażając słowem.

Oglądasz się w lustrze. A twoja matka już się w nim znajduje. A wkrótce twoja córka matka. Pomiędzy dwiema, kim jesteś? Gdzie znaleźć-odnaleźć twoje miejsce? W jakiej ramie powinnaś się zmieścić? I jak pozwolić przebijać się przez to twojej twarzy, bez żadnej maski?

Jest wieczór. I ponieważ jesteś sama i nie masz obrazu, który dałby się dłużej znosić lub narzucić innym, kończy się parada (rozbierasz się ze swoich min, ze swej parady). Pozbywasz się swej postaci córki matki, matki córki. Tracisz swoje opakowania. Odmarzasz. Topisz się. Wylewasz poza siebie.

– Jesteś dzielna. Arcydzielna! – powtarzam lustrzanemu odbiciu mojej drugiej córki noszonej na ramieniu „do odbicia”.
– Czy cesarskie dzieci bardziej bolą? – wytrąca mnie z zamyślenia starsza.

Bawię się z nią w zadania. Rysuję sukę, a Maria ma dorysować szczeniaki. Po chwili na kartce kłębią się czworonożne bazgrołki – jedne jasnoniebieskie, drugie seledynowe. Również psia matka jest upstrzona ciapkami w tych dwóch kolorach. Mówię, że ładnie, chwalę kompozycję łat.

– To nie są żadne łaty! – oburza się córka. – To blizny po cesarskich cięciach. Wiesz, po tych wszystkich szczeniaczkach – dodaje konspiracyjnie, choć nie ma pojęcia, że rodziłam ją, podobnie jak dwoje kolejnych, w koszuli z wzorem w szczeniaki.

Hiperborejka. Nie wiem dlaczego w tamte długie, koszmarne godziny, gdy czuwałam samotnie w lutową noc, a potem wpatrywałam się w świtające nad Solcem niebo i wsłuchiwałam w krzyk krążących nad szpitalem ptaków, przyszło mi do głowy właśnie to słowo. Ta, która przybyła znad lutowych północnych wiatrów, dziewczynka z krainy pogody i szczęścia, moja drobna dobrodziejka, Hiperborejka.

Czy bolała mnie bardziej niż syn, wypchnięty na świat cztery i pół roku później, w drugim, ekstatycznym parciu? Bolała. Nie, nie podczas ciągnących się w nieskończoność godzin rozstępowania się wewnętrznego morza, kiedy Mójcion siedział obok, podrzucał mi – dla rozluźnienia – co śmieszniejsze anegdoty Z głowy i pytał, grzebiąc w plecaku zabranym na oddział: „A gdzie są kanapki? Czy spakowałaś czekoladę?”.

I nawet nie wtedy, gdy bóle stały się nieodparte jak przeznaczenie, a położne, chytre babki powijalne, jak na złość zjednoczyły się w ostrzegawczym krzyku: „Nie przeć! Robimy cesarkę, dziecko nie może urodzić się normalnie!”.

Najbardziej bolała potem, kiedy obudziłam się z narkozy, zaaplikowanej w ostatnim momencie, a jej przy mnie nie było. I nie wiedziałam, czy słowa męża, rzucone w przelocie, gdy wieziono mnie na salę obserwacyjną – „jest zdrowa, duża i krzykliwa” – to naga prawda czy spłachetek snu? Nie pokazano mi jej przez wiele godzin, gdy on dawno poszedł do domu, a szpital pogrążył się w letargu, przerywanym jedynie krzykiem przychodzących na świat noworodków. Błagałam kolejne doglądające mnie położne, żeby zostawiły w spokoju moją pooperacyjną ranę i powiedziały cokolwiek o dziecku, ale one odchodziły z zasznurowanymi ustami, utwierdzając mnie w myśli o najgorszym.

Dopiero o ósmej rano, po siedmiu godzinach niepewności, kiedy ze snu o martwych niemowlętach zbudził mnie szczęk sztućców i brzdęk talerzy z sąsiednich sal, położna z nowej zmiany postawiła przy moim łóżku wózek z kuwetą. A z niego spoglądała najczarniejszym i najjaśniejszym zarazem wzrokiem ona – Hiperborejka, dziewczynka, córeczka.

– Pokażesz, czy wyskoczył ci już pępuch, mamo? – pyta sześć lat później i bezceremonialnie odkrywa mój brzuch rozdęty trzecią ciążą. A potem kreśli na nim palcem niezgrabny krzyżyk. – Tę bliznę masz po wyrostku, a ten długi, wąziutki ślad to po mnie.

nie pij tej wody, prosiłam, nie pij
w niej zła śmiecha zaklęła zimne tropy
podłych ludzi i padłych zwierząt
zwietrzą cię i dopadną watahy głodów
a bieskawice utrudzą serce twoje

– piszę w wierszu „Braciszku, wołam, braciszku” cztery lata po urodzeniu pierwszej córki, a dwa przed pojawieniem się drugiej. Noszę w sobie syna – tym razem wiem na pewno, że będzie chłopiec, bo cotygodniowe USG nie pozostawia wątpliwości co do płci. Wątpliwość budzi co innego – dlaczego serce dziecka bije tak szybko i czy przy tak niebezpiecznym częstoskurczu nadkomorowym, na który nie działają żadne podawane przezłożyskowo leki, syn w ogóle ma szansę przeżyć?

– Nie pij wody z tego źródełka – prosi dziewczynka w baśni „Braciszek i siostrzyczka”. – Woda napełniła ślady jelenich kopyt, jeśli się napijesz, zamienisz się w jelenia.
Opowieść ta najlepiej znana jest w wersji zapisanej przez Grimmów. Rozpoczyna się dziwnie, jakby ktoś wyrwał poprzednią kartkę ze wstępem typowym dla baśni:

Braciszek ujął siostrzyczkę za rękę i rzekł: „Od śmierci mateczki nie znamy chwili radości. Macocha bije nas i kopie, twarde okruchy chleba są naszym pożywieniem, a psu pod stołem lepiej się dzieje niż nam: spada mu przynajmniej czasem smaczny kąsek. Mój Boże, gdyby o tym matka nasza wiedziała! Pójdź, powędrujemy razem w daleki świat”.

Nietypowe rozpoczęcie skrywa zatem typową historię – ukrzywdzone przez macochę rodzeństwo ucieka z domu, by znaleźć lepsze życie. Bruno Bettelheim w książce „Cudowne i pożyteczne. O znaczeniach i wartościach baśni” (tom 1 i 2, przeł. D. Danek, PIW, Warszawa 1985) interpretuje owo odejście (znane także z baśni o Jasiu i Małgosi czy z historii trzech świnek) jako podjęte przez dziecko ryzyko zawalczenia o własną tożsamość.

Braciszek i siostrzyczka trafiają do lasu, ale po ich śladach już kroczy macocha – zła czarownica. To ona zaklina wszystkie źródełka (w innej wersji baśni antagonistka nie ingeruje – woda jest zatruta, bo pochodzi z kałuży po zwierzęcych tropach). Kiedy chłopiec chce zaczerpnąć wody, siostra, usłyszawszy szmer potoku, ostrzega go:
– Braciszku, nie pij z tego źródełka, bo staniesz się tygrysem i rozszarpiesz mnie.
Za drugim razem prosi:
– Braciszku, proszę cię, nie pij, bo zamienisz się w wilka i pożresz mnie.
Kiedy chłopczyk nie może dłużej powstrzymać pragnienia i pochyla się nad trzecim źródłem, dziewczynka mówi:
– Gdy się napijesz, staniesz się jelonkiem i uciekniesz ode mnie.

Zgodnie z potrójną logiką bajki trzeci zakaz zostaje naruszony i braciszek zamienia się w sarniątko. Siostra jednak nie pozwala mu uciec – obiecuje, że będzie się nim opiekowała, i na znak swojego przywiązania zakłada mu na szyję złotą wstążkę.

Według wykładni zawartej w książce „Cudowne i pożyteczne” rozważna dziewczynka symbolizuje wyższe funkcje umysłu (egosuperego), natomiast chłopiec, tak łatwo ulegający pragnieniom oralnym, jest uosobieniem popędowego id. Dziecko odgrywające baśń na scenie swojego umysłu otrzymuje informację, że uleganie zachciankom może je odczłowieczyć, wyrzucić z relacji społecznych, zepchnąć do poziomu zwierzęcia. Przybranie postaci jelonka jest najłagodniejszą karą dla chłopczyka. W ciele łagodnego sarniątka nie zagraża on własnej siostrze (jak byłoby w przypadku wilka czy tygrysa), jednak – o czym mówi dalsza część opowieści – staje się śmiertelnym zagrożeniem dla samego siebie.

Wygnana przez mamę z raju nieposkromionej oralności („Nie jedz tyle! Będziesz gruba!”), a jeszcze nieprzywykła do nawiązywania dojrzałych kontaktów społecznych („Nikt nie będzie się z tobą bawił!”), znalazłam się w wieku kilku lat sama w ciemnym lesie. Sama, chociaż – jak podpowiada Bettelheim – rozdzielona na dwie figury: należącego do krainy zwierzęcych popędów jelonka (id) oraz jego uwzniośloną duchowo i intelektualnie siostrę (ego, superego). Nie wiem, czy to wtedy nabrałam brzydkiego nawyku użalania się nad sobą, jak siostrzyczka, która – gdy padał deszcz – mówiła do brata, że „niebo płacze razem z naszymi sercami”. Jedno było pewne: moje wewnętrzne rodzeństwo coraz bardziej się od siebie oddalało. Pretensjonalna dziewczynka (rozmodlona, grzeczna prymuska chodząca na oazę), mimo złożonych bratu obietnic, w pewnym momencie przestała opiekować się jelonkiem. Niczego mu nie nakazywała ani nie zakazywała – jadł i pił, ile chciał, nie zażywał ruchu, całymi dniami leżał rozleniwiony obok chatki i powoli zaczynał zapominać, że kiedyś miał ciało człowieka, a nie zwierzęcia. Siostrzyczka nie pomagała mu pamiętać. Przeciwnie – jej pełne odrazy spojrzenia utwierdzały go w przekonaniu o własnej zwierzęcości.

Tak było w mojej wersji baśni. Bracia Grimm opowiedzieli ją inaczej. U nich jelonek postępuje zgodnie z naturą – nie leży obżarty w miejscu (to typowe raczej dla ludzi, choć niekoniecznie dla małych dziewczynek), lecz dużo biega po lesie i wesoło skacze. A jednak, jak zauważa Bettelheim, nadchodzi dzień, gdy zaczyna zachowywać się tak, jak żadne prawdziwe zwierzę by się nie zachowało. W lesie pojawiają się myśliwi, a sarniątko, zamiast uciekać, namawia siostrzyczkę, by pozwoliła mu biec na polowanie.

Psychoanalityk tłumaczy tę dziwną reakcję jako symbol skłonności autodestrukcyjnych dziecka. Dziewczynka, która w baśni Grimmów wcale nie oddaliła się od brata, trzy razy próbuje uchronić go przed autodestrukcją. Popędowa natura zwierzątka okazuje się silniejsza i jelonek biegnie w kierunku potencjalnych zabójców. Za pierwszym razem udaje mu się zbiec do chatki bez żadnego draśnięcia, za drugim – zostaje lekko zraniony, a goniący go myśliwy zauważa, jak znika w leśnej chatce. Wreszcie podczas trzeciego polowania do domku rodzeństwa trafia król, który oświadcza się bohaterce i uzyskuje jej zgodę, pod warunkiem, że będzie mogła zabrać ze sobą ukochane sarniątko.

Kiedy wielokrotne zaklęcia rzucane przeciw ciału zaczynają działać, następuje dezintegracja. Dziecko zaczyna postrzegać swoje ciało jako brzydkie, zwierzęce i obce (mówiąc słowami Julii Kristevej – „abiektalne”). Czuje do niego odrazę, spija ją wręcz z ust dorosłego wypowiadającego zaklęcie, tak jak sarniątko Grimmów spijało wodę z zaczarowanego źródełka. Potępione, pokarane ciało umyka jak jelonek. Osamotnione dziecko szuka w sobie innego oparcia i zwraca się ku temu, co wydaje mu się najmniej cielesne. Odtąd każdą swoją aktywnością (nauką, domorosłą mistyką, przesadną religijnością, czytaniem książek, pisaniem wierszy) będzie się starało zaprzeczyć ciału, wyrzec się go. Przestaje o nie dbać – odmawia mu radości ruchu, biegu, tańca, nie pozwala cieszyć się mokrą trawą, ciepłym piaskiem, chłodnym wiatrem. Ciało takiego dziecka jest jak skazaniec – otrzymuje dzienną porcję żywieniową (wcale nie najmniejszą; ktoś, komu nie zależy na własnym ciele, potrafi obżerać się bez umiaru, choć równie często bywa, że się głodzi), ma dla siebie kilka metrów przestrzeni (zacieśnionej do łóżka, biurka i lodówki), reglamentowane pasiaki do ubrania (stroje przestają mieć znaczenie – ważne, by można się było w nich schować, wtopić w tło), a od czasu do czasu krótką bieżnię spacerniaka (drogę do szkoły, kościoła czy biblioteki), po której chodzi powoli, garbiąc się i kuląc, żeby jak najmniej rzucać się w oczy.

Za to dusza – o, ta to dopiero zaczyna hulać! Bywa jeszcze dla ciała strażniczym psem superego, bawi się z rzadka w sędziego i oskarżyciela, ale najbardziej cieszy ją wyzwolenie z ciała. Dezintegracja ma w sobie coś ze śmierci – ciało trafia do lochu, pogrąża się w letargu, a dusza leci w górę, hen, na niebieskie łąki.

Dziewczynka, którą byłam ćwierć wieku temu, dobrze poznała uczucie dezintegracji. Jednocześnie puchła i zapadała się w sobie, kurczyła się z poczucia winy i wstydu, a zarazem opychała się pychą. Pamiętam długie wakacyjne dni, kiedy zamiast wyjść na dwór i bawić się z dziećmi, robiła sobie z koców ciemny domek na balkonie, kładła się na wymoszczonym poduszkami betonie i wyobrażała sobie, że jest śmiertelnie chora, a wokół niej gromadzą się rodzice i znajomi, którzy dopiero teraz, w jej przedśmiertne godziny, zrozumieli, jak ogromnie była dla nich ważna i jak okropnie ją dotychczas traktowali. Upajała się nie gazowaną wodą z saturatora, lecz uderzającym do głowy poczuciem wspaniałomyślności, z jaką wybaczała winy urojonym krzywdzicielom. Objadała się przegryzkami tym żarłoczniej, im bardziej gryzące były wyrzuty sumienia z powodu łakomstwa. Obserwując przez barierki rówieśników, z jednej strony cieszyła się, że oddzieliła się od nich bezpiecznym dystansem czterech pięter (i tak! – czuła swą wyższość), ale z drugiej – wyrywała się do nich jak jelonek na polowanie, obiecując sobie, że jutro, tak, na pewno już jutro, do nich dołączy.

Najsilniejszego poczucia dezintegracji, połączonej z silną potrzebą autodestrukcji, doświadczyłam w któryś wiosenny weekend na początku szkoły podstawowej. Ujściem dla moich pęczniejących kompleksów stała się kostyczna religijność. Byłam okrąglutką, acz zgryźliwą dewotką – taką, co to wszędzie wtoczy belkę swojego ciała, żeby w oku bliźniego drzazgę zobaczyć.

Tym razem nie poszło o drzazgę, ale o kolce i gwoździe. Zbliżała się Wielkanoc, a ja zaczytywałam się historiami o świętych, mistyczkach i stygmatyczkach, z solennym postanowieniem zostania jedną z nich. Nie w głowie mi jednak było umartwianie ciała, pospolite poszczenie albo czynienie wielkopostnych postanowień. Moja mała wewnętrzna dziewczynka miała wyższe aspiracje – ubzdurała sobie, że jeśli bardzo, ale to bardzo się rozmodli i skupi, to któregoś dnia nabawi się… stygmatów. Niestety, stygmaty nie katar, nabawić się ich trudno. Kolejne ranki mijały, a na dłoniach i stopach nie znajdowałam ani śladu ran. Skupiałam się więc i jeszcze usilniej rozmodlałam, niemal do omdleń i mdłości, ale złośliwe znaki nie chciały się pojawić. Cóż było robić – skoro nie zesłano ich z góry, postanowiłam wywołać je sama.

Widzę ją tam, tę kilkuletnią Asię, spasioną piratkę (okulista doradził, żebym dla wyćwiczenia niedowidzącego prawego oka nosiła na zdrowym, lewym, przepaskę), jak prześlepia otaczającą rzeczywistość i zezuje w wiekuistość, jak zamiast doskonalić widzenie obuoczne – nabawia się widzenia obłocznego, jak wytęża astygmatyczne oczy i z trudem reguluje ostrość, żeby odnaleźć za szopą na podwórku dziadka ostrze dobre do dziergania stygmatów. Już zebrała – dwa zardzewiałe gwoździe i kilka gałązek kolczastego krzewu z ogródka, kładzie je teraz na pieńku do rąbania drewna (tym samym, na którym jej tata jako dziecko prawie odrąbał rękę swojej siostrze – matce chrzestnej przyszłej stygmatyczki), rozgląda się jeszcze za młotkiem, tak, jest w drewutni, wyciąga książeczkę, rozstawia święte obrazki, spogląda w górę, wraca do drewutni po trzeci gwóźdź, bo tamte dwa nie wydały się odpowiednie, przyklęka przy pieńku, kładzie lewą dłoń wierzchem do góry, myśli, że z prawą może pójść nieco gorzej, odwraca dłoń, żeby gwóźdź wszedł łatwiej w jej miękką, wewnętrzną stronę, leciutko, na próbę, przykłada ostrze, pięść sama się zaciska, odkłada gwóźdź, młotek upada w trawę, podnosi go, lewa ręka wciąż leży bezwładnie na pniu, prawą zrywa z oka nielicującą z powagą chwili przepaskę, znowu sięga po gwóźdź, celuje nim w środek dłoni, palce zaciskają się z lękiem i czułością, powoli podnosi młotek, wymierza odległość zamachu, przełyka ślinę, zamyka oczy, uderzy na ślepo, uderzy, uwierzysz?

Fragment pochodzi z książki Joanny Mueller „Powlekać rosnące”, która ukazuje się 21 listopada w Biurze Literackim.