Po incydencie w Starym Teatrze
fot. Jennifer Boyer / Flickr CC

Po incydencie w Starym Teatrze

Witold Mrozek

Zazdroszczę Niemcom, że ich spektakle drobnomieszczanin przerywa z trzeźwego szacunku do pieniądza, a nie ze względu na uczucia narodowe. Całe zajście ma zresztą niemiły kontekst środowiskowy

Jeszcze 1 minuta czytania

 Czego jeszcze nie wolno? Trzy dni temu okazało się, że np. kobietom z małymi dziećmi nie wolno wrócić do domu. Bo akurat komuś chciało się obok tego domu spalić jakiś skłot albo zaatakować ambasadę. A policji akurat nie bardzo chciało się ten skłot czy ambasadę ochraniać. Dziś okazuje się, że teatralny spektakl też nie zawsze mamy prawo po prostu obejrzeć. 

„Pani Bausch! Pani nie jest warta jednej marki, którą na panią wydajemy!” – ten autentyczny cytat z niemieckiego widza otwiera spektakl Strzępki i Demirskiego „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej”. Tak, Pina Bausch – dziś bohaterka pomnikowo przesłodzonego dokumentu Wendersa – też budziła kiedyś kontrowersje. I przerywano jej spektakle. 

Dziś w Starym Teatrze grupa widzów przerwała spektakl „Do Damaszku” w reżyserii Jana Klaty. Jasne, tego typu manifestacje mają długą tradycję – czasem nawet, jak na spektaklach Franka Castorfa – dowodzą politycznej żywotności sztuki teatralnej. Nie oburzają mnie oburzeni widzowie. Nie oburza mnie, że ktoś krzyczy podczas spektaklu, że go zakłóca. To jest wpisane w specyfikę performansu – realna współobecność aktorów i widzów, możliwość zerwania niepisanego kontraktu czwartej ściany. Ale zazdroszczę Niemcom, że ich spektakle drobnomieszczanin przerywa z trzeźwego szacunku do pieniądza. A nie ze względu na uczucia narodowe, które  – jak ktoś inny mu wytłumaczył – przedstawienie o kryzysie wieku średniego i poszukiwaniu Boga obraża. Bo to akurat dowodzi politycznego zaślepienia i manipulacji, a nie emancypacji widza. 

Okazuje się, że poczciwy Strindberg – co prawda przepisany – wciąż szokuje. Nie wystawiony od dwudziestu lat dramat, który nawet po uwspółcześnieniu mimo brawurowej inscenizacji lekko trącił mi myszką – może być powodem zgorszenia. I incydentów. A może to prowokacja policyjna w Starym Teatrze? A może aktorzy zaatakowali patriotów na widowni? A może, a może... 

Cała sprawa ma niemiły kontekst środowiskowy. „Dziennik Polski” to taka lokalna gazeta, wśród której felietonistów byli w ostatnich latach Stanisław Michalkiewicz i Janusz Korwin-Mikke. Od kilku tygodni „Dziennik Polski” prowadził intensywną nagonkę na Stary Teatr, hasłowo odsądzając od czci i wiary „lewacki” repertuar – nie wchodząc w szczegóły, nie dyskutując ze spektaklami.   Efekty zobaczyliśmy dzisiaj. Gratuluję wam, koledzy. Uprawiając drobnomieszczańską retorykę moralnej paniki, staliście się użyteczni dla skrajnie prawicowego bojówkarstwa. 

Ale wiadomo, to nie tylko wasza wina. Zresztą – jakże dobrze poinformowani, gratuluję dziennikarskiego rzemiosła – ostrzegaliście przed dzisiejszym incydentem i odcięliście się od niego jeszcze przed faktem, piórem samego naczelnego. To wina upadku całej publicystyki kulturalnej w Polsce. Wina wszystkich gazet, wszystkich mediów, które wolą krzyczeć nagłówkiem i polecieć najtańszym skojarzeniem – niż jakkolwiek rzeczywiście zmierzyć się z danym fenomenem kulturalnym.

Bo przecież tak naprawdę to nie regularni widzowie Starego są najbardziej poszkodowani, nie aktorzy – którzy solidarnie wyszli na scenę w trakcie akcji, nie dyrektor i reżyser w jednej osobie. Największa tragedia dotyczy realizatorów zadymy. Ci, którzy dziś krzyczeli w Starym Teatrze, formą protestu chcieli ponoć nawiązać do wyklaskiwania aktorów łamiących bojkot w czasach stanu wojennego. Tymczasem sami przypominają „oburzonych proletariuszy”, wysyłających w tymże stanie wojennym listy do gazet przeciw właśnie bojkotującym aktorom. Bo, wiadomo, zdegenerowane „niebieskie ptaki ”; bo wyłamują się z moralności ciężko pracującego społeczeństwa czasów kryzysu. 

Ci ludzie nie mają zielonego pojęcia przeciwko czemu krzyczeli, nie wiedzą, że w Starym były ostatnio spektakle znacznie bardziej radykalne; nie wiedzą wreszcie, że ktoś w tym teatrze próbował się o nich – jak wierzę, ofiary transformacji – upomnieć. Za to, że zamiast tej wiedzy dostali jedynie larum zagrane na papierowej trąbie – także wy, inteligencjo dziennikarska Krakowa i wszech-Polski – odpowiadacie. 

A to, że chwilę po fakcie youtube’owy film z akcji promowany jest w internecie przez „Do Rzeczy” – mówi o polskim niepokornym dziennikarstwie coś, na co szkoda tu słów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.