To dość odważne, robić premierę w warszawskim Teatrze Powszechnym 11 listopada. Tym razem jednak, zamiast oblegać budynek i atakować widzów, narodowcy wpadli na piwo do organizującej spotkania z uchodźcami i migrantami kawiarni teatralnej Stół Powszechny. Łuna czerwonych rac i kanonada okrzyków o białej Europie pozostały po drugiej stronie betonowych błoni, dzielących Powszechny od Stadionu Narodowego. Ale „śmierć wrogom ojczyzny!” wciąż było słychać, tuż przed przekroczeniem progu foyer.
„Superspektakl”, reż. Justyna Sobczyk i Jakub Skrzywanek. Teatr Powszechny w Warszawie, premiera 11 listopada 2017Gdy demonstracja narodowców powoli dobiegała końca, piętro nad kawiarnią rozpoczynała się premiera Jakuba Skrzywanka i Justyny Sobczyk. Punkt wyjścia? Oczywisty – strach przed ideologią opartą na nienawiści, frustracja, bezsilność i ogólne zatroskanie Polską. „Ludzie boją się wyjść z domu. Rosnąca fala przemocy i agresji powoduje, że każdy mający inne zdanie boi się zabrać głos w ważnych sprawach i walczyć o lepszą przyszłość” – brzmi wprowadzenie do przedstawienia. Czy to już teraz, czy dopiero za chwilę?
Aktorzy „Superspektaklu” pytali widzów jednak nie o tę diagnozę – a o to, co zrobiliby z supermocami dawanymi przez kostium superbohatera, wyeksponowany na środku sceny.
Gdy skończyli, faszyści wciąż byli na ulicach, w Puszczy dalej upadały drzewa, a władza w Polsce się nie zmieniła – choćby dlatego, że kostium pozostał za szybką. A widzowie usłyszeli treść listu od pani z korporacji, która nie pozwala skorzystać ze znanych z ekranu i książek magicznych uniformów, choć wyraża oczywiście pełen podziw dla artystów, wspiera ich pracę i życzy powodzenia. Jak się zdaje, ton listu został nieco podkręcony dramaturgicznie – choć kto wie, różnie może być z korporacyjną komunikacją w dzisiejszych czasach.
Skrzywanek z Sobczyk opowiadali w zapowiedziach, że chcieli pierwotnie zrobić teatralną adaptację komiksu „V jak Vendetta” Alana Moore'a – tyle że nie dostali praw. Skoro zabrakło herosów spod znaku… hm, towarowego zastrzeżonego, to artyści muszą na scenie sobie radzić sami. Stworzą więc własnych bohaterów – wojowników optymizmu, przepędzających zniechęcenie przy użyciu trampoliny.
Tak naprawdę „Superspektakl” jest nie tyle o supermocach z komiksu, co o tęsknocie za mocą w czasach niemocy; za siłą w czasach bezsiły. O pytaniu, gdzie we wspólnotowych uniesieniach można czerpać siłę, a gdzie czają się pułapki.
Teatralny przepis na „Superspektakl” opiera się na dwóch składnikach. Pierwszy, to charyzma wykonawców – Magdaleny Koleśnik, Jacka Belera i Grzegorza Falkowskiego. Wreszcie, Julii Wyszyńskiej, która tutaj akurat swą wojowniczą legendę z „Klątwy” ogrywa nienachalnie, z przymrużeniem oka, a zarazem świadomością stawki. „Superspektakl” nie byłby jednak taki super, gdyby nie aktorzy, którzy na co dzień w Teatrze Powszechnym nie grają – Aleksandra Skotarek, Jan Adam Kowalewski, Michał Pęszyński i Piotr Swend. Najnowsza premiera Powszechnego to koprodukcja z Teatrem 21 – cenioną i mocno wrośniętą w warszawski krajobraz teatralny grupą angażującą osoby z zespołem Downa i autyzmem, prowadzoną na co dzień przez Sobczyk.
Czego tu nie ma? Casting na superbohatera, przyznawanie punktów w rozmowach jurorów znanych z talent show. Wreszcie, wspólne szukanie postulatów dla nowej partii – „Superspektakl” w wielu momentach przypomina wiec. Sztuka polega na tym, by zrobić wydarzenie o atmosferze radosnej jak urodziny z reklamy McDonalda – a zarazem takie, w którym raczej pełnoletnia, zdecydowanie inteligentna i może nieco zblazowana widownia chętnie weźmie udział.
Tyle tylko, że całe to urokliwe zgromadzenie, wzruszająca i tryskająca uśmiechem gala kończy się powstaniem… potwora, Pana Wąsa, którego głównym pomysłem na lepsze jutro jest usunięcie wszystkich obcych. Drugi z głównych składników „Superspektaklu” to cięta, polityczna ironia, skryta wśród baloników i pluszu. Aktorzy z 21 sami rozmontują maszynę do robienia entuzjazmu, którą przed chwilą zbudowali. I powiedzą coś bardziej serio.
„Superspektakl” to społeczna bajka dla dorosłych, która wzrusza, cieszy i trochę poucza – ale nie żenuje. I choć przydałoby się parę skrótów (pierwsza godzina przelatuje szybko jak nietoperz nad Gotham City, z drugą bywa gorzej), to przedstawienie Sobczyk i Skrzywanka pokazuje, że wciąż można w teatrze zrobić coś opartego na pozytywnej energii, ale nie naiwnego jak magazyn o coachingu.