Garnitur i bambosze
fot. Bartek Barczyk

7 minut czytania

/ Teatr

Garnitur i bambosze

Witold Mrozek

Szyngierze udało się zrobić atrakcyjny spektakl nie tylko o jedzeniu, choć ten temat sprawnie w „Jedzonku” wyzyskała, ale też o poznaniu, o pojęciach „prawdy” i „faktu” oraz o ich kryzysie

Jeszcze 2 minuty czytania

Wbrew pewnym obawom, którymi napełniły mnie przedpremierowe zapowiedzi, „Jedzonko” nie jest przemądrzałym wykładem performatywnym, nie jest spektaklem-seminarium, spektaklem-konferencją, spektaklem-kazaniem poświęconym etycznemu jedzeniu. Reżyserka Katarzyna Szyngiera – pracująca tu z dwoma dramaturgami, reporterem Mirosławem Wlekłym i kulturoznawcą Marcinem Napiórkowskim – znalazła sposób, by obejść pułapki przesycenia spektaklu nieprzetrawionymi dyskursami, a także uniknąć ryzyka kulinarnego kaznodziejstwa.

Jednym z głównych założeń tego pomysłu jest polifonia – zawierzenie w podstawowym zrębie przedstawienia staremu dobremu dialogowi jako medium konfrontacji poglądów, a także wyrazowi splątania języka.

Znajdujemy się na urodzinowej kolacji polskiej klasy średniej. Forma spektaklu jest zrazu tak realistyczna, mieszczańska i konwencjonalna, jak gdyby do krakowskiego teatru Szyngiera przyjechała nie z Warszawy, a z Budapesztu.

Jedzonko, reż. Katarzyna Szyngiera. Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie, premiera 11 września„Jedzonko”, reż. Katarzyna Szyngiera. Teatr im. J. Słowackiego w Krakowie, premiera 11 wrześniaInaczej jednak niż wynoszeni ostatnio nad Wisłą pod niebiosa Arpad Schilling czy Kornél Mundruczó, Szyngiera precyzyjnie pokazuje pewien segment polskiego nowego mieszczaństwa, a nie pewne uogólnione wyobrażenia, gazetowe klisze czy postaci importowane z zachodniej popkultury. Społeczny portret jest zjadliwy – i czuły zarazem. Garnitur i góralskie bambosze (kostiumy zaprojektowała Sylwia Lasota) jako strój wieczorowy, wszechobecne zdrobnienia (to straszne tytułowe „jedzonko”), lekko podlakierowana „tolerancją” homofobia, przy jednoczesnej akceptacji „swojego” geja, fascynacja historią przy jednoczesnym wyparciu trudnej pamięci. Wreszcie, niczym u Ibsena, pojawi się w tym późnomieszczańskim dramacie skrywana przez pokolenia mroczna tajemnica, związana z tematem, któremu Szyngiera poświęciła swoje najlepsze dotąd przedstawienia, „Swarkę” i „Lwów nie oddamy” – z tematem ukraińskim.

Ale nie uprzedzajmy faktów. Lidia Bogaczówna jako Mama zaprasza rodzinę na urodziny Dziadka – w tej roli Feliks Szajnert. Katarzyna Zawiślak-Dolny, Agnieszka Kościelniak i Maciej Pesta grają młodsze pokolenie. Rozmowa szybko schodzi z jednej strony na diety, z drugiej – kulinarny kunszt pani domu, bukiet win (jedna z córek jest po kursie degustacji), na to, co zdrowe, a co nie. Wśród biesiadnych swarów i przekomarzanek powoli narasta groteska – i między kolejnymi daniami Szyngiera serwuje widzom np. wizję chóru przemysłowo hodowanych kur, by wreszcie w finale postawić na scenie wielką, genetycznie zmodyfikowaną truskawkę (w tej roli Maciej Pesta).

Nowi mieszczanie Szyngiery plączą się, wyrażają niepokój i moralnego kaca, które przy jedzeniu towarzyszą jednym, i bezrefleksyjność cechującą drugich. Twórcy „Jedzonka” początkowo nie mówią wprost, mylą tropy, każąc np. zaproszonemu na kolację w charakterze chłopaka córki młodemu naukowcowi (Karol Kubasiewicz) wygłaszać teorie dietetyczne zdemaskowane w drugiej połowie jako wyssane z palca. Wreszcie demaskują teatr jako kosztowną i dostępną dla nielicznych, a w dodatku nieskuteczną formę rozmowy na ważne tematy i przekonywania do politycznych czy społecznych racji. Czy to przyniesie jakąś społeczną zmianę: dwieście tysięcy złotych budżetu spektaklu, o których mowa ze sceny, plus 2400 kilometrów wyjeżdżone – jak dodają aktorzy – przez reżyserkę z Warszawy na próby starym dieslem? Wychodzi cztery razy tam i z powrotem. Swoją drogą, czy Szyngiera nie mogła jeździć pendolino? Dużo szybciej i czyściej, polecamy dyrektorom kupowanie biletów na fakturę z wyprzedzeniem pod grafik prób, 49 zł przy wczesnej rezerwacji.

Kulminacją „Jedzonka” jest scena żywieniowej orgii – nie wspomniałem jeszcze, że jedzenie wykładane na sceniczny stół ze scenicznej lodówki jest jak najbardziej prawdziwe. Rozważania o teatralnym marnotrawstwie z poprzedniego akapitu dostają tu mocny teatralny ekwiwalent; w dodatku do ironicznie użytej piosenki „Wszystko się może zdarzyć”, odtworzonej tu w zwolnionym tempie i jakoś wprost kojarzącej się z marną przyszłością biosfery naszej planety.

fot. Bartek Barczykfot. Bartek Barczyk

Marta Dymek, specjalistka od przekonywania Polaków do wegańskiej kuchni, wskazywała ostatnio w „Dwutygodniku” na dysonans emocjonalny towarzyszący rozmowom wegan z mięsożercami, dialektykę winy i prób rozgrzeszania. Szyngierze udaje się tego moralizowania i emocjonalnej przepychanki uniknąć. I nawet wujek Sławek, miłośnik „tradycyjnego” schabowego (Sławomir Rokita, w „Słowaku” od lat prawie pięćdziesięciu, ostatnio m.in. w świetnej roli przegranego komediopisarza Michała Bałuckiego u Agnieszki Glińskiej), nie jest tu dyżurnym szwarccharakterem potrzebnym do przeprowadzenia tezy; jest jakiś nasz, poczciwy, swojski – choć „swoje wie” i nie sposób się z nim zgadzać. I chce mi się z nim śmiać, nawet gdy mówi rzeczy dość okropne albo zdemaskowane jako po prostu nieprawdziwe (jak np. „tradycyjny” charakter dominacji mięsa w polskiej kuchni właśnie).

Jeśli chodzi o konstrukcję całości tej teatralnej kolacji, z pewnością można by skrócić kartę – wycięcie paru scen nie zaszkodziłoby ani formie przedstawienia, ani scenicznemu komunikatowi. „Kreskówkowe” – z braku lepszego słowa – łamiące konwencję pomysły wybrzmiewałyby jeszcze bardziej, gdyby było ich o kilka mniej. Nie zmienia to faktu, że Szyngierze udało się zrobić interesujący i atrakcyjny spektakl nie tylko o jedzeniu, choć ten nośny i ważny dziś politycznie temat sprawnie wyzyskała, ale też o poznaniu; o postrzeganiu; o pojęciach „prawdy” i „faktu” oraz o ich kryzysie u progu trzeciej dekady XXI wieku. Wreszcie o klasie średniej ponad wszystko stawiającej rozsądek, a zarazem staczającej się w pseudonaukę, niepewnej informacji, które czerpie ze starych i nowych mediów, pogrążonej w lękach o swoją pozycję, neurozie i aspiracjach.

Na koniec, naprawdę nie przesadzę, jeśli powiem, że nie widziałem jeszcze – a przynajmniej od wielu lat – tak dobrze poprowadzonych aktorów Teatru Słowackiego w Krakowie. Szyngiera odniosła pod tym względem reżyserski triumf, pokazała najlepsze strony każdego ze scenicznych współtwórców przedstawienia, pokazała też ich potencjał jako zespołu.