Zdaje się, że burza wokół „Popiełuszki” Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk w reżyserii Pawła Łysaka wywołana jest przez sam fakt powstania tego spektaklu, a niewiele ma wspólnego z jego rzeczywistym kształtem; że stoi za nią ten sam impuls, który każe zamykać teatry w czasie żałoby narodowej, jakby ich funkcjonowanie było czymś niegodnym i niepoważnym. Z księdzem Jerzym na ołtarze, a nie na teatralną scenę – teatr to cyrk, jarmark albo i burdel. Spektakl oprotestowano zanim ktokolwiek go zobaczył. Tymczasem sposób, w jaki pokazany na kameralnej scenie Teatru Polskiego w Bydgoszczy został Popiełuszko, nie ma w sobie nic z bluźnierstwa, nic z ironii.
Małgorzata Sikorska-Miszczuk „Popiełuszko”
reż. Paweł Łysak. Teatr Polski w Bydgoszczy,
premiera 9 czerwcaBo kim jest ksiądz Jerzy (Mateusz Łasowski) z tekstu Sikorskiej-Miszczuk? Nosicielem uniwersalnych wartości, dobrotliwym świętym Franciszkiem – raczej tym z legend i z kart podręczników do polskiego, niż z własnych pism zakonnika z Asyżu. Malując ten świecki święty obrazek, Sikorska-Miszczuk z Łysakiem wystrzegają się wszystkiego, co mogłoby odstraszyć umiarkowanego, inteligenckiego widza. Trochę gubi się więc radykalizm postaci Popiełuszki. Jakby na to nie patrzeć – był on katolickim fighterem, dla którego między religią a polityką nie było twardej granicy. Może w Ameryce Łacińskiej głosiłby teologię wyzwolenia, może w posoborowej Francji przyłączył się do „księży robotników”, a może – w nieco innych warunkach – stanąłby po stronie hiszpańskich frankistów. Sceniczny ksiądz Jerzy jest nie tylko odpolityczniony, ale i zeświecczony – zamiast „Jezus”, „Maryja”, „Kościół”, mówi raczej: „wolność”, „prawda”, „dobro”. Przy takim „humanistycznym” Popiełuszce, Boniecki, Życiński i inni liberalni luminarze „Kościoła otwartego” – to dogmatyczni integryści.
Popiełuszko musi być zeświecczony, by w finale zidentyfikował się z nim Antypolak (Roland Nowak), drugi z głównych bohaterów. To półinteligencki everyman po czterdziestce, duchowy krewny Adama Miauczyńskiego – zapewne wierny czytelnik „Gazety Wyborczej”, który swoją „inteligencką” tożsamość buduje na odrzuceniu katolickiej „czarnej masy”, odrazie wobec Radia Maryja i pielęgnowaniu swoich frustracji. W moralitecie Łysaka i Sikorskiej-Miszczuk wyrusza on w podróż za księdzem Jerzym – czas akcji to „i komuna, i współczesna Polska”, bo – jak kwituje jeden z esbeków – żyjemy w tak wyznaczonej traumatycznej czasoprzestrzeni na co dzień. Antypolak jest trochę jak Szymon Cyrenejczyk – towarzyszy męczeństwu nie z własnej woli, a przymuszony. Zamiast krzyża, dzieli z Popiełuszką bagażnik esbeckiego dużego fiata. Autentyczny tył fiata 125p, wypreparowany z samochodu i jeżdżący na kołach, stanowi element scenografii Pawła Wodzińskiego.
fot. Magda Hueckel / Teatr Polski w Bydgoszczy
Bagażnik – to także wspólny bagaż narodowych doświadczeń; staje się wypowiedzianą wprost metaforą „ciasnej”, „dusznej” rzeczywistości PRL. W wizji Sikorskiej-Miszczuk dziesięciomilionowa „Solidarność” wychodzi z bagażnika i rozprostowuje kości, by chwilę później znów zostać zapędzona do ciemnej skrzyni.
Twórcy spektaklu grają ze stereotypami i uproszczeniami; trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że strategia ta czasem wymyka się spod kontroli. Przykładem postać uwięzionej w banalnej, przyziemnej codzienności żony Antypolaka (Magda Łaska), biegającej za nim z zepsutym ekspresem do kawy w czasie, gdy ten zastanawia się nad ważkimi problemami polskiej wspólnoty. Czemu to służy? Równie groteskowi w tym spektaklu są chyba tylko esbecy.
Oczywiście, można by powiedzieć, że wyraziście zarysowane typy, podobnie jak rymowanki i patriotyczne pieśni, to próba zilustrowania społecznej świadomości – posługującej się uproszczeniami, skrótami myślowymi; skłonnej do mitologizacji. Spektakl nie funkcjonuje jednak wyłącznie w przestrzeni mitu – Sikorska-Miszczuk z Łysakiem urządzają policyjną rekonstrukcję faktów. Na ścianie w głębi sceny aktorzy rysują oś czasu, wynotowują na niej daty i nazwiska, przyklejają zabezpieczone w foliowych workach „dowody rzeczowe” – przedmioty z miejsca śmierci księdza. To od tej faktografii odbijają się metafory, przypowieści, sny i obrazy. Pojawia się napięcie między historią a pamięcią.
fot. Magda Hueckel / Teatr Polski w Bydgoszczy
Jak pamiętamy ks. Jerzego? Prymas – trzeci ważny bohater przedstawienia – chodzi po domach i zamienia wizerunki ks. Popiełuszki. Zamiast krwawych zdjęć z miejsca zbrodni, które dziwnym trafem każdy z nas ma w domu, pojawia się rozmodlony portret, święty obrazek. Stawką, o którą grają Sikorska-Miszczuk i Łysak, jest zrobienie z Popiełuszki „bohatera wszystkich Polaków”, niezależnie od ich poglądów religijnych czy politycznych, w imię cechującego ponoć nasz naród genetycznego umiłowania wolności – wartości uniwersalnej. „Każdy jest właścicielem Popiełuszki”. Zamordowany ksiądz ma tu raczej stać się moralnym punktem odniesienia dla współczesnej wspólnoty, do której zwraca się afirmatywnie w finałowym monologu – niż samemu być przedmiotem dyskusji. Wspólnota ta jest ważnym bohaterem sztuki, jej dowartościowanie („Nigdy nie było tak pięknych ludzi”, mówi na koniec Popiełuszko do nas – obywateli „wolnej Polski”) i załatanie dzielących ją historycznych podziałów; to element przesłania dramatu.
Może jeszcze na taki gest „triumfu wolności” i zamknięcia Popiełuszki w neutralnym ideologicznie pomniku jest zbyt wcześnie, a może to w ogóle niemożliwe. Nie tylko dlatego, że żyjemy w takim, a nie innym kraju – gdzie wielu grupom trudno cieszyć się pełnią praw socjalnych czy tych dotyczących życia w zgodzie z własnym sumieniem. Niewykluczone, że jedną z przyczyn, dla których w „Popiełuszce” coś zgrzyta, jest też brak poważnej dyskusji o PRL-u. Trudno zgodzić się na kolejną mitotwórczą narrację, gdy cały ten okres niedawnej przecież historii pogrążony jest w otchłaniach mitów – zarówno tych z Barei, jak i tych ze Sceny Faktu Teatru Telewizji.
Bydgoski „Popiełuszko” to jednak ważne przedstawienie – bo zarysowują się w nim ważne pytania. Zadawane są one trochę mimochodem, obok głównego wątku „uniwersalnego przesłania”. Jak wpisać szereg toposów z katolickiego, bogoojczyźnianego repertuaru w świecką świadomość nowoczesnego narodu? Jak mówić o polityczności, społecznej i historycznym uwikłaniu polskiego katolicyzmu, wychodząc poza klisze o Kościele-obrońcy wolności i ostoi polskości – a zarazem nie wykluczając tych, dla których Kościół jest podstawową instytucją społeczeństwa obywatelskiego?
Nieprzypadkowo Glemp, przepraszam – pozbawiony nazwiska „Prymas” Michała Jarmickiego, wyrasta w spektaklu na najciekawszą postać. U Sikorskiej-Miszczuk i Łysaka drugi z polityków w sutannie jest ostrożnym graczem, prowadzącym swoją własną rozgrywkę między radykałem z Żoliborza i władzami PRL. Jest w nim cynizm, ale i melancholia; robi to, co robić musi, udziela Popiełuszce ostrych reprymend – potem przemierza lunatycznie miasto, nie mogąc uwolnić się od pamięci o zamordowanym. To bohater na osobną historię.