WITOLD MROZEK: Naprawdę chciałaś być jak Magdalena Cielecka? Mówisz tak – jako „Ewelina” – w spektaklu Anny Karasińskiej „Ewelina płacze” z TR Warszawa.
EWELINA PANKOWSKA: No tak… Na pewno przez długi czas, gdy marzyłam o aktorstwie, to właśnie ona była dla mnie jakąś ważną figurą interesującej aktorki, ikoną. Oczywiście wszyscy się zmieniamy i ja też w momencie, gdy zaczęłam sama pracować, to się „zindywidualizowałam” (śmiech). No i pracuję też z Magdą… więc stała się osobą w realu, a nie panią z ekranu. Wreszcie – przede wszystkim – znalazłam swoją własną drogę.
Ale reżyserka Anna Karasińska naprawdę zadała ci pytanie, kim chciałabyś być spośród aktorów?
Tak, dokładnie o to mnie zapytała. Zresztą Magda Cielecka pierwotnie miała grać w tym spektaklu. Ale ostatecznie nie mogła zagrać, bo miała jakiś inny projekt. I została z nami w ten sposób, że to ja marzyłam na scenie o byciu nią.
Karasińska opowiadała w wywiadach, że nie mogła wtedy uwierzyć, że „naprawdę” robi spektakl w TR Warszawa. To od tego wyszedł ten pomysł, by udawać znanych aktorów tego znanego miejsca?
Tak, Ania opowiadała mi, że przyszła do TR w ogóle z innym projektem… W trakcie takich warsztatów chciała improwizować z aktorami TR, ale oni w ogóle nie mieli czasu. Mogła natomiast pracować z uczniami szkoły Romy Gąsiorowskiej przygotowującej potencjalnych aktorów do szkoły teatralnej, i to właśnie oni nie mogli uwierzyć, że są w TR. Powiedziała im podczas pracy: „Dobrze, to wybierzcie sobie kogoś, kogo znacie i lubicie z tego teatru. Jesteście teraz tą osobą”.
Czyli np. Adam Woronowicz mówił słowami słuchacza szkoły Romy Gąsiorowskiej, który miał sobie wyobrazić, że jest Adamem Woronowiczem?
Po części. Ale to była tylko inspiracja – potem Ania to przeformatowała, przepisała, dodała swoje. Tekst, który słyszymy ze sceny, jest już tekstem Ani Karasińskiej, inspirowanym tamtymi improwizacjami, i częścią naszych [aktorów grających w spektaklu – przyp. WM] improwizacji, ale naszych było niewiele.
Kiedy ostatnio graliście „Ewelina płacze”?
Dawno. W listopadzie. Czyli w sumie nie tak dawno jak na ostatni czas… Wcześniej mieliśmy około roku przerwy. Teraz też się nie zapowiada, niestety.
To był dla ciebie przełomowy spektakl?
Tak, po pierwsze, to był mój debiut w teatrze, więc siłą rzeczy przełom. No a po drugie, to oczywiście było dla mnie bardzo duże wydarzenie, że wchodząc do pracy w teatrze, to od razu do takiego, który podziwiałam i który wydawał się odległy dla studentki wrocławskiej szkoły. Spotkanie tych aktorów było bardzo ekscytujące.
Poczułaś się dobrze przyjęta?
Tak, to się wydarzyło bardzo naturalnie. Atmosfera pracy była bardzo twórcza. Oczywiście całość tej sytuacji była dość stresująca, rozpoczęcie pracy w ten sposób, wejście w środowisko. A potem jeszcze dużo zamieszania się wokół tego zrobiło i ten spektakl był bardzo popularny, grany na wielu festiwalach –pojeździliśmy na wycieczki od Kalisza, przez Kraśnik, gdzie graliśmy w ramach programu „Teatr Polska”, po Rio de Janeiro. Było ekstra.
To było już prawie pięć lat temu…
To długo. Myślałam, że minęło mniej czasu.
Co było potem? Po hitowym spektaklu, dużych emocjach…
Podczas całego tego procesu, a także potem, słyszałam często pytanie: „Czy chcesz być aktorką?”. Powtórzyło się to swoją drogą niedawno w „Dzień Dobry TVN” – pani dziennikarka zadała mi to pytanie w programie o „Kontroli”.
Czyli biorą cię za amatorkę? Naturszczyka?
Tak, uderzyło mnie to w tym TVN-ie z podwójną siłą, bo przy „Ewelina płacze” ludziom też się myliło to, że gram amatorkę, z tym że niby naprawdę nią jestem.
To chyba dobrze? To pewnie trudne uzyskać taki efekt naturalności?
Myślę, że w gruncie rzeczy tak. To trudne, ale jak widać, się udało, bo często ludzie, i to ze środowiska również, pytali mnie, jakie mam plany na przyszłość…
Wkurzało cię to?
Z jednej strony było super, że każdy mówił: „O, to ty jesteś ta Ewelina, co płacze”. Dało mi to jakąś tam przepustkę i pozwoliło uniknąć anonimowości – to superprezent dla początkującego aktora. Z drugiej strony – po sukcesie „Eweliny” telefony wcale się nie urywały.
I tak po TR Warszawa wylądowałaś w Teatrze im. Mickiewicza w Częstochowie, grając spektakl Adama Sajnuka.
Tak. Adam Sajnuk zaprosił mnie niezależnie od „Eweliny”, nawet nie widział tego spektaklu. Byłam po prostu na castingu do przedstawienia, które miała robić Maria Seweryn; nie dostałam tamtej roli, ale zapamiętała mnie. I jak Sajnuk szukał kogoś do swojego spektaklu w Częstochowie, to ona mnie zaproponowała – właściwie mnie nie znając. Zaczęłam pracować z Sajnukiem w Częstochowie, w międzyczasie zrobiłam też zastępstwo w jego „Ruby” w Teatrze WARSawy, za Maję Bohosiewicz. W międzyczasie dorabiałam nad morzem w trakcie sezonu.
Co robiłaś?
Kawę w takim pensjonacie z restauracją. Też lubię to robić. Poza tym równolegle dokończyłam studia na psychologii we Wrocławiu. Po skończeniu szkoły teatralnej tam pisałam właśnie pracę magisterską – nie narzekałam na brak zajęć.
A o czym pisałaś?
O związku pomiędzy poziomem inteligencji emocjonalnej a uczestnictwem w sztuce.
I jest taki związek?
Tak. Ludzie, którzy chodzą do teatru, muzeów czy kina, zwykle mają wyższy poziom inteligencji emocjonalnej. Ta strona sztuki też bardzo mnie interesuje…
Myślałaś o pracy w zawodzie psycholożki?
Jeszcze w liceum, nawet w gimnazjum, zrozumiałam, że najbardziej ze wszystkiego interesuje mnie ludzki umysł, i pomyślałam, że fajnie byłoby pójść na aktorstwo i na psychologię. Psychologia byłaby wtedy takim naukowym pogłębieniem wiedzy o umyśle, a jednocześnie myślałam sobie, że jako aktorka mogłabym być wieloma osobami naraz i więcej doświadczyć. No i jak pomyślałam, tak zrobiłam. I tu, i tu było trudno się dostać, więc miałam wzloty i upadki… Trzy razy zdawałam na aktorstwo. Żeby dostać się na psychologię na Uniwersytecie Wrocławskim, poprawiałam maturę, potem na psychologii wzięłam dziekankę, żeby skończyć aktorstwo. Jeszcze później wróciłam na uniwersytet – i z prób w Warszawie jeździłam zaliczać kolokwia do Wrocławia… co było nawet odświeżające. Pracowałam, w międzyczasie prowadząc warsztaty psychoedukacyjne, co robię cały czas zresztą.
Jako aktorka – zwłaszcza jak na osobę, która nie skończyła jeszcze trzydziestki i nigdy nie miała etatu w teatrze – posiadasz bardzo wszechstronne doświadczenie teatralne. Karasińska, Iwan Wyrypajew, Michał Borczuch, zastępstwo u Krzysztofa Warlikowskiego w „Wyjeżdżamy”, niedawno Jan Klata. W krótkim czasie bardzo różne metody pracy, bardzo różne style…
Bardzo się z tego cieszę. Od każdej osoby można wziąć coś dla siebie, zdobyć jakieś doświadczenie, które poszerza widzenie pracy. Ale też dobrze jest spotkać się z kimś, kogo wrażliwości zupełnie nie podzielasz. I zmierzyć się z tym. Dlatego życie na freelansie mi się podoba, choć oczywiście ma swoje minusy. Zresztą mogę już chyba to powiedzieć – dostałam propozycję, będę na etacie w Nowym Teatrze w Warszawie. To dla mnie życiowy przełom, nigdy nie byłam na żadnym etacie, nigdzie, nie wiem, jak się to je – te ubezpieczenia, nie ubezpieczenia… Jestem zielona. Nigdy nie miałam też takich zobowiązań. Super, że to właśnie to miejsce, to dla mnie wielkie wyróżnienie, bardzo się cieszę.
Zanim trafiłaś do Nowego, grałaś Sonię w „Wujaszku Wani” Iwana Wyrypajewa w Teatrze Polskim Andrzeja Seweryna, który też tam wystąpił. Bardzo klasyczny repertuar u bardzo klasycznego reżysera w bardzo klasycznym teatrze, bardzo psychologicznie. Jak się tam odnalazłaś?
To było ekstremalne doświadczenie, bo Iwan zadzwonił do mnie dwa i pół tygodnia przed premierą. Wracałam wtedy z siatkami z zakupów i usłyszałam pytanie, czy jestem wolna w grudniu i czy mogę zrobić zastępstwo. Marzyłam o takim spotkaniu, ale jednak taka szybka praca jest ekstremalna – to było wejście w proces, który już trwał i był bardzo daleko posunięty, w dodatku z osobami, które podziwiałam, jak Karolina Gruszka czy Maciek Stuhr… Ale lubię trochę taką adrenalinę, która się pojawia w takich przypadkach. Lubię przy pracy nie wiedzieć, czy ona się uda, a to była jednak spora rola w bardzo krótkim czasie. Teraz traktuję to jako wielką przygodę. Opisałabym to jako coś bardzo przyjemnego, ale też intensywnego. Jestem zafascynowana sposobem pracy Wyrypajewa i postawą wobec innych twórców, z którymi współpracuje. Nadaje pracy bardzo dobrą atmosferę, dba o każdego człowieka, widzi każdą osobę. Nie ma tam manipulacji czy przemocowości.
Czyli nie jest na próbach rosyjskim dyktatorem?
W ogóle nie. Jest bardzo ciepłym człowiekiem zainteresowanym tym, jak się czujesz, i otwartym na wszelkie propozycje, choć jednocześnie wiedzącym doskonale, czego chce i w którą stronę chce podążać.
Z Maciejem Stuhrem spotkałaś się znów niedawno w „Matce Joannie od Aniołów” Klaty w Nowym Teatrze. Nie miałaś ochoty sobie tam więcej pograć – a nie tylko skaczącą zakonnicę w chórze?
Taaak, wyobraź sobie, że tak. Byłoby ekstra. Ta praca była trudna – ten rodzaj procesu mniej jest oparty na dialogu z aktorami, a bardziej na realizowaniu wizji reżysera. To było dla mnie nowe i mimo że nie jest to mój ulubiony sposób pracy, to mamy ostatecznie wielką radość, grając ten spektakl, bo powstała taka niezwykła atmosfera pomiędzy nami wszystkimi – zakonnicami, łącznie z Gosią Gorol grającą matkę Joannę. Robiłyśmy te wszystkie rzeczy związane z wchodzeniem na liny, co części z nas bardzo długo kompletnie nie wychodziło. Zawiązała się między nami przyjaźń – mamy specjalną grupę na WhatsAppie, piszemy do siebie i wysyłamy zdjęcia każdej zakonnicy, którą spotkamy na mieście. Szczerze mówiąc, nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się tego typu ludzkie spotkanie z innymi aktorkami, nawet w szkole. To wielki łup, który sobie wzięłam z tej pracy.
W youtube’owym serialu „Kontrola”, opowiadającym o skomplikowanej miłości dwóch młodych kobiet, grasz dziewczynę, która przyjeżdża z małej miejscowości do Warszawy. Bierzesz tam coś ze swoich doświadczeń?
Jestem z Poświętnego [powiat opoczyński, woj. łódzkie, ok. 3 tys. mieszkańców – przyp. WM], jak mówię w „Ewelina płacze”, ale bardziej identyfikuję się z Bolesławcem, w którym mieszkałam i który nie jest już taki mały…
Wciąż jest mniejszy niż np. Wałbrzych.
Ewelina Pankowska
Ur. 6 października 1990. Aktorka znana m.in. z internetowego serialu LGBT „Kontrola”. Skończyła wrocławski wydział aktorski krakowskiej PWST spektaklem dyplomowym „Wesele” w reż. Moniki Strzępki. Debiutowała w TR Warszawa „Ewelina płacze” Anny Karasińskiej, ostatnio oglądać ją można było m.in. w „Wujaszku Wani” Iwana Wyrypajewa w Teatrze Polskim i „Matce Joannie od Aniołów” Jana Klaty w Nowym Teatrze.
Ale niczego w „Kontroli” nie biorę z mojej historii, wszystko wymyśliła Natasza.
Jak na siebie wpadłyście z reżyserką Nataszą Parzymies?
Pracowałam z Grupą Filmową „Darwin”, którą tworzył mój kolega z liceum z Wrocławia, zaprosił mnie do robionego przez nich krótkiego filmiku. Operatorem na tamtym planie był Filip Pasternak – kolega Nataszy, także operator „Kontroli”. To on mnie polecił, gdy Natasza szukała dziewczyny do mojej roli. Ada była tam od początku. Natasza widziała mnie wcześniej w „Ewelina płacze” i jej się to podobało, więc gdy Filip mnie polecił, zadzwoniła. I tak to się zaczęło.
Początkowo miał powstać tylko jeden odcinek, trwający dwie minuty…
Tak, początkowo to miała być po prostu etiuda na zaliczenie i nie miało to ujrzeć światła dziennego. Między zajęciami z psychologii przyjechałam na pół nocy do Warszawy – kręciliśmy to na Politechnice Warszawskiej, robiąc z niej lotnisko – i oczywiście nie wyrabialiśmy się z niczym. Oni byli wszyscy na pierwszym roku, więc się uczyli wielu rzeczy. Połowa scen z tego, szczególnie te na zbliżeniach, jest kręconych beze mnie. Bo już nie zdążyliśmy. Zamiast o drugiej w nocy skończyliśmy o piątej i ja już musiałam wracać na zajęcia do Wrocławia. A oni dokręcili to potem w trakcie innego planu z inną dziewczyną, która założyła moje ubrania.
Czyli miałaś dublerkę w dwuminutowej produkcji?
Tak wyszło, taki był poziom przypału tego pierwszego planu. Natasza mi to wysłała, pomyślałam: „Spoko”, ale nie byłam do końca zadowolona z tego, jak tam zagrałam. A potem Natasza napisała do nas, że mamy sto tysięcy wyświetleń, potem zrobił się milion. Pomyśleliśmy: „Wow, o co chodzi?” – a to cały czas rosło. I w momencie, gdy było już 4 czy 5 milionów wyświetleń tego krótkiego, dwuminutowego filmiku – i mnóstwo komentarzy z pytaniami: „Co dalej?” – Natasza i kierowniczki produkcji postanowiły iść za ciosem. Dziewczyny zdobyły pieniądze od sponsorów, zbieraliśmy fundusze na zrzutce i na jakimś zagranicznym portalu.
To bardzo ciekawy format, taki mikroserial – odcinki mają od dwóch minut (pierwszy) do trzynastu (ostatni). Są w nich bardzo intensywne emocje, nagłe zwroty akcji…
Dużo osób porównuje „Kontrolę” do teledysku. Historia jest opowiadana bardzo szybko i sprawnie, w takich... pigułkach. To dla nas wyzwanie aktorskie – musimy wchodzić od razu w oko cyklonu, nie ma żadnego podprowadzenia. To ten moment graniczny – i to duże wyzwanie, szczególnie że trzeba to zrobić z kimś, z kim się nie znasz – tak jak ja z Adą. Miałyśmy po pierwszym odcinku duże wątpliwości, jak to wyjdzie, na tym planie się też szczególnie długo nie widziałyśmy. Ale gdy zaczęłyśmy kręcić dalsze części, to to nagle totalnie zaskoczyło – i powstała między nami chemia. Wciąż bardzo dobrze się nam ze sobą pracuje. Ten format jest wdzięczny, odpowiedni na dzisiejsze czasy – ludzie mogą sobie obejrzeć odcinek w autobusie, tramwaju… Sporo jest małych, szybko opowiadanych form komediowych, ale takich jak nasza brakuje.
Znasz kulisy wiralowego sukcesu „Kontroli” w internecie”? Pomogły wam jakieś portale czy fanpejdże? „Replika”, Parada Równości? Strasznie szybko się to rozprzestrzeniło.
Sam początek jest nam zupełnie nieznany. Po prostu zadziałał wiral – Natasza ma wgląd do statystyk i mówiła nam, że najwięcej ludzi obejrzało po prostu dlatego, że ktoś wysłał im link jakimś komunikatorem. Ludzie udostępniali sobie link – to dla nas wielki komplement, bo absolutnie nie mieliśmy pieniędzy na reklamę, nikt nawet nie myślał o tym, żeby to puszczać w świat. Samo się wydarzyło. A potem, gdy robiliśmy to dalej, wsparła nas Parada Równości – zarówno finansowo, jak i promocyjnie. Panavision dało sprzęt, szkoła dała patronat…
Właśnie – grałaś w serialu koprodukowanym przez Paradę Równości, a jednocześnie we flagowym serialu obecnych władz TVP, „Koronie królów”. Nie czujesz tu zgrzytu?
Nie gram już w „Koronie królów”. Od ponad roku. Cenię sobie jakoś to doświadczenie, bo mało grałam przedtem przed kamerą. To była duża szkoła bycia na planie. Wiadomo, że codzienny serial to nie to samo co projekt artystyczny. Ale nie lubię też wyśmiewania „Korony”, bo mam wrażenie, że nie ma przepaści między tym serialem a np. „Barwami szczęścia”, „M jak miłość” czy innymi tego typu serialami, które są akceptowane w środowisku i w których grają aktorzy nawet z najwyższej półki. A jak grasz w „Koronie królów”, to już jest nagle najgorzej… Uniosłam to, zagrałam tam, wzięłam coś z tego dla siebie – ale to już zamknięty rozdział.
Będzie drugi sezon „Kontroli”?
Tak. Na razie nie mogę powiedzieć nic więcej. Jeśli świat będzie jeszcze istniał, to będzie drugi sezon.