Dużo świątecznych dżobów
fot. Marek Zimakiewicz

18 minut czytania

/ Teatr

Dużo świątecznych dżobów

Rozmowa z Weroniką Nockowską

Świat impro też jest męski. Dużo więcej facetów robi komedie i trzeba o tę przestrzeń walczyć. O jakiś kobiecy styl rozmowy, o kobiecy pierwiastek, żeby nim było posypane po równo z męskim

Jeszcze 5 minut czytania

WITOLD MROZEK: O co chodzi z „pijanym impro” w Klubie Komediowym? Naprawdę grasz po pijaku?
WERONIKA NOCKOWSKA: Wchodzimy na scenę całkowicie trzeźwi. I rozpoczynamy serię monologów, które inspirowane są słowem rzucanym przez kogoś z publiczności. Monolog jest historią z naszego życia, który wieńczy toast – toast, jak to toast, za coś. Zazwyczaj jakiś dowcipno-sentymentalny. Każdy toast wymaga wzniesienia kieliszka alkoholu. Po toaście gramy serię scen.

Seria scen jest związana z tym monologiem?
Tak, jak w każdym spektaklu improwizowanym, jest luźno nim inspirowana. Odległość tej inspiracji bywa różna. Takich toastów w trakcie spektaklu jest może osiem…

A, no to z tym efektem „pijanego impro” chyba mocno zależy, co się pije…
To skomplikowane. Ja za bardzo nie piję mocno wyskokowych alkoholi, tymczasem to nie jest na pijanym impro dobrze widziane. Wypić osiem łyków wina podczas pijanego impro – trochę oszustwo.

No właśnie…
…godzę się więc, że będę piła jakąś wiśnióweczkę. Założenie jest takie, że napój powinien być prawdziwie wyskokowy. Skończyć spektakl mamy w odrobinę innym stanie, niż zaczęliśmy. Staramy się mieć wysokie standardy – jest cały szereg zasad impro, należy grać from the top of your intelligence, jak to się z amerykańska mówi, ale przy „pijanym” szczególnie trzeba zwracać uwagę, żeby to było wysokojakościowe impro, żeby to się dopiero później w jakimś momencie rozpadło. 

Kiedy?
Tak szczerze mówiąc… Teraz jestem dość grzeczna. Ale jak kilka lat temu zdarzyło mi się grać w pijanym impro z pełnym zaangażowaniem, to nie potrafię ci powiedzieć, kiedy to się rozpadało [śmiech]. Ostatnio przyszła moja przyjaciółka. Z rodziną: moja przyjaciółka, nobliwa kobieta w ciąży, jej kilkanaście lat starsza siostra i tata, starszy pan. Ostrzegałam: „To nie jest dla was…”. Ale oni byli zachwyceni. Mówili, że jest tak dynamicznie i błyskotliwie, że na innych spektaklach nie ma takiego tempa. Niemniej dużo bardziej ryzykowne i ekscytujące jest dla mnie improwizowanie do „Ludowej historii Polski” niż picie na scenie. Pijemy raz w miesiącu, starzejemy się, coraz trudniej zebrać chętnych, to eksces i zawsze jesteśmy z siebie zadowoleni. Robimy to tak rzetelnie i profesjonalnie, jak umiemy. Ale o czym tu więcej gadać? Spektakl jeden z wielu, a granie do poważnych, czasem nawet rozliczeniowych książek, choćby takich jak ta Leszczyńskiego, gdzie na co drugiej stronie ściele się trup i nie ma w tym nic śmiesznego, to jest prawdziwe wyzwanie. Coś, co spędza nam sen z powiek, i coś, co ćwiczymy, o czym dyskutujemy godzinami. Zastanawiamy się, jaki styl improwizacji będzie się rymował z fragmentami książki o Pniewskim, a jaki z antologią absurdalnej poezji anglojęzycznej Barańczaka, szukamy do tego różnych kluczy.

Gdybym rzucił ci jako hasło do improwizacji z widowni „szkoła teatralna”, to… 
No to teraz oczywiście kojarzy się to z puszką Pandory, pierwsze skojarzenia są dziś bardzo niedobre. I właśnie dlatego musiałabym się chwilę skupić. To też zasada impro: nie należy brać pierwszej rzeczy, która przyjdzie do głowy, nie brać drugiej, tylko wziąć tę trzecią. Bo te pierwsze dwie rzeczy są zapewne zbyt wyświechtane i łatwe; dopiero trzecia będzie oryginalnym wyborem, który da coś nowego, podniesie to do rangi pisania na scenie. Zatem oczywiście pierwsze, co się stało, to teraz się cała aż spięłam, jak usłyszałam „szkoła teatralna”. Ale przeczekałabym to spięcie… nie gramy impro o krzywdzie ludzkiej. Krzywda w szkole teatralnej nie jest niczym śmiesznym, nie potrafiłabym tego ograć, za blisko tego jestem. Przeczekałabym więc w sobie te myśli, w jakichś ułamkach sekund, i pewnie opowiedziałabym o swoim zamiłowaniu do teatru i pragnieniu szkoły, które miałam jeszcze przed tą szkołą. O tym, jak byłam „przyjaciółką teatru”, mając lat od 10 do 20, pamiętam mnóstwo historii z tamtego czasu i obraz teatru, który w sobie nosiłam, wszystko jawiło mi się jako wielka romantyczna przygoda. To jest śmieszne i niegroźne.

Śmieszne i niegroźne… A skąd ci się to wzięło? Twoja mama jest dokumentalistką, robiła filmy o artystach, to dlatego?
Nie… To znaczy na pewno moja mama ma tu dużo na sumieniu. Ale nie dlatego, że robiła filmy o artystach, tylko dlatego, że ma kategoryczne sądy. Często niczym nieumotywowane, ale jest w tym bardzo przekonująca. I było jasne, że świat artystów, literatury, teatru to jest coś lepszego niż inny świat. I że jakbym się tym zajęła, to na pewno byłoby dobrze. I to jakoś się we mnie ugruntowało, dopiero teraz mogę spojrzeć na to realnie i ocenić. Ostatnio na fanpejdżu Chujowa Pani Domu było takie pytanie, zagajka: „Kim chcieliście być jako dzieci, a co robicie teraz?”. Zrobiło mi się głupio…

„Chciałam być aktorką i jestem aktorką”?
To może wyraz jakiegoś doroślenia, że się miało marzenia, a jest się kimś innym. U mnie tak się nie stało.

Ale pewnie nie planowałaś pracy w piwnicy?
Oj, nie wiem. Tu będzie kolejna żenująca odpowiedź. Niby nie planowałam takiego podziemnego życia. Ale… Nie tak dawno znalazłam w swoim pokoju u mamy...

…znalazłaś płytę Piwnicy pod Baranami?
Gorzej, gorzej. Żenująco: znalazłam list, który jako – może – trzynastolatka napisałam do Piotra Skrzyneckiego, do nieba [śmiech].

Mocne. Co tam napisałaś?
Jakieś wyrazy wdzięczności za całe to opus i że to moje marzenie, żeby mieć szansę uczestniczyć w takiej przygodzie. No, bardzo egzaltowana byłam. 

Można więc powiedzieć, że Opatrzność spełnia wszystkie twoje marzenia.
Jakby na to nie patrzeć, coś takiego było mi po prostu bliskie od zawsze. A trafiłam do Klubu Komediowego dość przypadkowo. Nieprzypadkowo zostałam.

Ile czasu łączyłaś Klub Komediowy z Teatrem Współczesnym?
Dwa czy trzy lata.

Jak to wyglądało? Biegałaś przez plac Zbawiciela ze spektaklu na spektakl?
Tak, ale biegałam dłużej. Dogrywałam spektakle powstałe w czasie, gdy byłam tam na etacie – jeszcze do początku pandemii. Przed początkiem pandemii zagraliśmy ostatnie spektakle „Najdroższego”. Gdyby nie śmierć wspaniałego Krzysia Kowalewskiego, gralibyśmy pewnie ten tytuł do końca świata.

Ile razy zagrałaś „Najdroższego”?
Dwieście sześćdziesiąt cztery, o ile dobrze pamiętam.

Dwieście sześćdziesiąt cztery razy zagrałaś to samo przedstawienie?!
Tak.

Co to znaczy dla aktorki: zagrać dwieście sześćdziesiąt cztery razy to samo?
No, to zależy, w którym momencie. Przy setce czujesz rozpierającą dumę. Przy sto czterdziestym – niedowierzanie, i to odczucie, że musisz znaleźć w sobie zupełnie nowe „biegi”, żeby robić to z godnością i poczuciem, że to jest dobrze wykonana praca, a nie odwalona. Są bardzo różne fazy. Teatr Współczesny działa tak, że w porównaniu z innymi teatrami mocno eksploatuje tytuł, zwłaszcza jeśli „wchodzi w publiczność”, gdy jest na niego zapotrzebowanie. Było takie pół roku, gdy graliśmy to jakieś osiem razy w miesiącu. To bywało trudne, oczywiście. Gdy w ostatnim roku dawaliśmy to raz na dwa miesiące, mogłam wracać z dużą przyjemnością. 

Dlaczego akurat komedia o facecie, który udaje oszusta podatkowego, by stwarzać wrażenie, że jest bogatszy niż w rzeczywistości, zdobyć prestiż – cieszy się w Polsce takim powodzeniem?
Szczerze mówiąc, nie przypisywałabym za dużo tej fabule. Moim zdaniem to są umiejętności Wojtka Adamczyka [reżyser „Najdroższego” – przyp. red.] , jego zdolność trafienia do widzów. Wojtek zrobił „Kolację dla głupca” w Teatrze Ateneum – co prawda, tego samego autora – i oni tam to zagrali jeszcze więcej razy. Ma zmysł wpasowania się w gusta odbiorców, słuch, robi to szczerze, to nie jest wykalkulowane. To szczere i serdeczne.

Taki repertuar jak we Współczesnym ogranicza jakoś aktorkę? Do pewnej puli ról – kochanek, pokojówek, później żon, potem matek…
Wiem, że chciałbyś, żebym odpowiedziała, że tak…

Ale?
Ale ja nigdy nie zagrałam tam żadnej tak konwencjonalnej roli. A w tej chwili są tam w repertuarze chociażby „Zbrodnie serca”, sztuka na cztery kobiety, którą zrobił Jarosław Tumidajski. To są pełnokrwiste cztery postaci, każda ze swoją historią, dużo bardziej skomplikowaną, niż sugerujesz. Jeśli miałabym o czymś mówić, to raczej o stylu komunikacji z widownią, stylu ekspresji. Gdy poruszamy jakieś tematy współczesne czy bieżące, to… Jakby to powiedzieć – nie wynika to na pewno z asekuranctwa Macieja Englerta [dyrektor Teatru Współczesnego – przyp. red.], raczej z jego przekonania, żeby nie mówić zbyt wprost czy zbyt „krzykliwie”, bo to, nie wiem, nieeleganckie, nieskuteczne. Ja bym pewnie z tym dyskutowała. Świat impro też jest zresztą bardziej „męski”. Dużo więcej facetów robi komedie. Tu też trzeba zatem o tę przestrzeń walczyć. O jakiś kobiecy styl rozmowy, o kobiecy pierwiastek, żeby nim było posypane wszystko po równo z męskim. 

Jak zostałaś przyjęta do Współczesnego? Kończąc Akademię Teatralną, dostałaś w 2010 roku nagrodę na festiwalu szkół aktorskich w Łodzi, taka „modelowa” ścieżka kariery…
Tak, po tamtym konkursie otrzymałam kilka propozycji. I to już jest spoko, mieć kilka propozycji. Nie za bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić. Zadzwoniłam do Agnieszki Glińskiej, z którą zrobiłam jeden z dyplomów i która była moją na pewno najważniejszą nauczycielką w szkole. Poprosiłam ją o radę. A ona powiedziała, że będzie pracować we Współczesnym, że rozmawiała z Maciejem i jest zainteresowany i żebym poszła do Współczesnego. No więc tak zrobiłam, poszłam na spotkanie, odbyliśmy konwencjonalną rozmowę i zostałam przyjęta. Nie jestem jedyną aktorką ze Współczesnego w Klubie. Są jeszcze Kasia Dąbrowska i Szymon Roszak, także zawsze jest ktoś, przez kogo musimy zacząć spektakl o 21.45.

Takie doświadczenie jak zagranie dwieście sześćdziesiąt cztery razy farsy przydaje się w Klubie Komediowym? Czy to zbyt odległe planety?
Wszystko się przydaje, ale na tym bym zakończyła [śmiech]. Wyjście tyle razy na scenę daje ci jakiś kredyt zaufania do samej siebie. Ale to i tak jest do czasu. Później wystarczy, że usiądzie na widowni ktoś dla mnie z nieraz czysto abstrakcyjnych powodów ważny i dostaję histerii, jakbym pierwszy raz w życiu stała na scenie.

Jak wpadłaś na impro? W Polsce wielu osobom kojarzy się to głównie z ekscentrycznym hobby postaci z seriali Netflixa czy HBO…
Bo improwizacja oczywiście jest bardzo amerykańska i z Ameryki wszyscy się jej uczą. Ale ta polska różni się od amerykańskiej – nam brakuje ich dyscypliny i zaufania do schematów, mamy za to w sobie jakąś taką słowiańską dzikość. A ja nie „wpadłam” na impro. Napisał do mnie, jak do szeregu aktorów, Michał Sufin – że proponuje, że zrobi takie warsztaty i może coś z tego wyjdzie, a może nie, i on w ogóle niczego nie obiecuje. Dużo pracy bez żadnych gwarancji, ale może kiedyś będzie sukces. Poszłam na te warsztaty, lubię się uczyć, początkowo bardzo się stresowałam i nie byłam w stanie nic zrobić. Ale Michał jest świetnym, naprawdę charyzmatycznym nauczycielem. I ta moja niemoc weszła mi tak na ambicję, że zostałam. Trwa to już osiem lat. Coś, co mi daje Klub, a czego żadne inne miejsce mi dotąd nie dało, to wyrazy uznania od takich osób jak Marek Raczkowski, Eliza Kącka czy Tomasz Stawiszyński i wielu innych ludzi z pogranicza świata akademicko-literackiego. A to jest mniej więcej kierunek mojego snobizmu i aspiracji [śmiech]. Jestem tymi mikroznajomościami nieustannie zaszczycona. No i niewymuszone, nienachalne poczucie wspólnoty.

A pieniądze? Klub Komediowy to teraz twoje główne źródło utrzymania?
Nie, nie. Cały czas dywersyfikuję źródła. To jedno z moich źródeł utrzymania.

Jak działaliście z Klubem przy pandemicznych ograniczeniach? To jest projekt oparty na spotkaniu, kameralnej, wręcz ciasnej atmosferze…
W pandemii zdałam sobie sprawę, że impro stało się częścią mojego życia wręcz biologicznie. I że bardzo mi ciężko nie móc improwizować. To jest taki wentyl, ważny dla mojego zdrowia psychicznego. Mogę wejść na scenę i trochę jako ja, a trochę jako nie ja spuścić z siebie emocje, myśli, złości. W imię komedii, więc nikt nie może mieć pretensji. Jestem też pełna podziwu dla moich kolegów, którzy bardzo szybko zaczęli ogarniać, co właściwie możemy zrobić. I wymyślili między innymi spektakle na Zoomie, które zaczęły się cieszyć popularnością, zjawiało się na nich na początku po kilkaset osób.

Widzowie reagują na was jakoś na Zoomie? Ta komunikacja jest dwustronna?
Wymyśliliśmy to wszystko! Powiedzieliśmy im, że mają czat. I po każdej scenie mogą pisać „brawo, brawo”. I nam będzie miło [śmiech]. I ludzie wchodzili w to ochoczo! Albo gdy robiliśmy rozgrzewki z publicznością, to prosiliśmy, żeby ludzie mówili, gdzie dokładnie znajdują się w mieszkaniu. To się przyjmowało, bo widzowie byli też bardzo spragnieni kontaktu. Oczywiście po pewnym czasie pomysł się wyczerpał, wszyscy zmęczyli się pracą zdalną i nie chcieli po godzinach przy komputerze rozrywki przy komputerze. Mieliśmy też spektakle grane na żywo transmitowane na YouTubie. Zagraliśmy na przykład spektakl we współpracy z gazetą.pl do książeczki „Historia bez Polki”, o nieobecności kobiet w podręcznikach do historii. Oglądało nas na YouTubie kilka tysięcy ludzi – dla nas zawrotna frekwencja. Sufin zrobił KK-TV – telewizję Klubu Komediowego. Dla mnie było to coś pomiędzy PRL-owskim „Dziennikiem Telewizyjnym” a Kabaretem Starszych Panów i Traperami znad Wisły.

Totalna duchologia.
Byliśmy gdzieś tam, pomiędzy tym.

Mieliście też świetny strzał z parodią reklamy Apartu.
Tak, to rozbiło bank – bo wielu ludzi się o nas dowiedziało.

To była część jakiegoś większego projektu?
Absolutnie nie! Jest nas w Klubie dużo, są osoby, które na ciężką sytuację światowej epidemii reagują stuporem, to ja, i osoby bardziej kreatywne, jak Mateusz Lewandowski, który zaczął rzeźbić, robić mnóstwo rzeczy i jak widzi coś głupiego, to natychmiast pisze do tego wierszyk. Co lepsze błyskawicznie przerabialiśmy na klipy. Napisał to jednego dnia, drugiego dnia Maciek Chwała dopisał muzykę, trzeciego dnia poszli do studia i Ania Iwanek zaśpiewała. Takiego sukcesu nikt się nie spodziewał, między innymi dzięki tej rozpoznawalności dostaliśmy później dużo świątecznych „dżobów”.

Bo Klub to też komercyjna odnoga działalności, praca dla firm. Jak coś takiego wygląda, zwłaszcza w tym roku? Robicie dla firmy śledzika na Zoomie?
Wyglądało to moim zdaniem super. Gdy robimy na żywo, to istnieje szansa, że uczestnicy śledzika będą się, oględnie mówiąc, bawić lepiej bez nas, często ludzie chcą się po prostu bawić ze sobą, a nie zasiąść w teatrze, choćby najweselszym. Może też oni są wstawieni, ale my tego nie wiemy.

Znów pijane impro?
Nie. Dajemy takiej firmie dowolność wybrania któregoś z naszych licznych tytułów, mamy ich sporo na różne tematy. Albo też oferujemy coś takiego jak „spektakl szyty na miarę”. Prosimy wtedy o informacje na temat ich firmy, zarówno jakieś merytoryczne, jak i mniej merytoryczne, które pewnie bardziej cieszą – np. powiedzonka, które akurat w danej firmie „chodzą”; odniesienia do osób czy obyczajów. Bardzo dużo się z tego nauczyłam, bo trzeba powiedzieć, że nie rozumiałam w ogóle takich rzeczy, „Q2”, „Q4” – a teraz może by mnie gdzieś na asystentkę przyjęli. Wtedy taki spektakl też jest całkiem improwizowany, ale wplatamy ku uciesze widzów trochę ich własnego świata.

Łapią się na to?
Ludzie to uwielbiają!

Właśnie zacząłem sobie coś takiego wyobrażać o firmie, w której pracuję, i co mógłbym ci powiedzieć. Ile taki spektakl trwa?
Czterdzieści pięć minut, godzinę.

To po prostu spektakl online?
Mieliśmy ich dwa rodzaje. Czasem graliśmy na Zoomie, Teamsie, tyle jest tych programów, poznałam wszystkie. Jeden program był taki, że się siadało jak na weselu, przy określonych „stolikach”, a one były na „piętrach”. Okazało się, że jestem na złym piętrze przy złym stoliku, nie wiedziałam, jak mam zjechać, gdzie trzeba. A jak z piętnastominutowym opóźnieniem to się zaczęło, to okazało się, że mam złe parametry, byłam do góry nogami i nie dało się tego odkręcić. Zagrali beze mnie. Druga opcja to transmisja całego zespołu z wynajętego studia.

Po takich zabawach masz ochotę wracać do „normalnego”, dramatycznego teatru?
Tak, mam ochotę. Gdy zaczynałam improwizować, czułam się tym wielce zaszczycona i zawstydzona. Całkowicie mi to minęło, znajduję w tym luz i radość.

Co cię zawstydzało?
To, że nie było się czym zasłonić. Nie ma postaci, nie ma tekstu. Bycie improwizatorką to bycie naraz aktorką i pisarką. Wiadomo, że wszyscy zawsze będą oceniać, recenzować, jak wyglądasz, całą twoją fizyczność i ekspresję. A gdy jesteś improwizatorką, oceniają jeszcze twój mózg, od czego jako aktorka jestem często uwolniona, wiele można zrzucić na reżysera, na autora. Zatem tak, mam ochotę żonglować tymi zadaniami, żeby się nie przykleić na stałe do jednej konwencji. Jedyne, co jest dla mnie trudne po doświadczeniu impro i piwnicy, to czwarta ściana, udawanie, że nie ma widowni.

Jakie zatem masz plany na najbliższy czas? To typowe pytanie na koniec wywiadu.
Klub, „Cwaniary” w Polonii w reżyserii Agnieszki Glińskiej, które po długiej pandemicznej walce miały wreszcie swoją premierę, dopiero możemy zacząć cieszyć się ich graniem. Marzy mi się więcej takiej pracy, boksowania się ze współczesnymi tematami, żeby dać upust swojej frustracji, myślom i lękom. Siedzę teraz, autoryzuję tę rozmowę i bardzo się śmieję, stoi nade mną mój chłopak i krzyczy: „Napisz, że chcesz grać w filmach”, a ja przeglądam inne wywiady w „Dwutygodniku” i czytam anegdotę Andrzeja Kłaka, który Mieszkowskiemu na pytanie o to, czy ma plany filmowe, odpowiedział, że planuje wypić piwo. Trudno się przyznawać do marzeń, oczywiście bardzo chciałabym popróbować nowych rzeczy w teatrze i sprawdzić się przed kamerą.