Czas Dyzmy

21 minut czytania

/ Obyczaje

Czas Dyzmy

Witold Mrozek

Czy figura Dyzmy wraca w momentach przesilenia, kryzysu, zerwania, zmiany dobrej bądź złej? Łatwo byłoby snuć efektowne paralele, budować dyzmiczne numerologie polskiego losu

Jeszcze 5 minut czytania

Dyzma na czas przełomu

„Ja na seriale nigdy nie patrzyłem, oglądałem tylko jeden z zainteresowaniem, a mianowicie «Karierę Nikodema Dyzmy»” – powiedział Jarosław Kaczyński „Frondzie” w 1996 roku.

Podobno to właśnie wtedy, w początkach transformacji ustrojowej, określenie „dyzma”, używane w charakterze lekceważącej obelgi, zdobyło niespotykaną wcześniej popularność. Tak przynajmniej twierdził jeden z teoretyków dyzmizmu, obecnie kierownik Zakładu Filozofii i Teorii Polityki UW, prof. Mirosław Karwat, który w 1991 r. opublikował spory szkic pt. „«Dyzmizm» jako mechanizm społeczny”. Ale o tym – później.

Wtedy również telewizja przypomniała serial o losach fordansera-hochsztaplera, który przebił się do kręgów władzy, bo zrobił awanturę na bankiecie, na którym znalazł się nieproszony – i zaproponowano mu premierostwo. Później „Dyzmą polskiego metalu” przezywali niektórzy grupę „Kat”, „koszykarskim Dyzmą” – Romana Ludwiczuka, senatora PO i prezesa Polskiego Związku Koszykówki, „piłkarskim Dyzmą” zaś Janusza Wójcika. W gazetach nie brak dalszych przykładów. „Nikodem Dyzma 2000” – nazywał się cykl dość czerstwych felietonów satyrycznych autorstwa Witolda Beresia i Jerzego Skoczylasa, drukowanych wcześniej na łamach „Wyborczej”. Wszystkich ich bohaterów nie będę tu wymieniać.

Dziś, po latach, „Dyzmę” jako osobliwe wyróżnienie przyznaje jeden z opozycyjnych portali fact checkingowych, sprawdzających prawdziwość wypowiedzi polityków – za „wypowiedzi obraźliwe, bezwzględne, manipulacje prawdą”. Dotąd wirtualną statuetkę otrzymywali przede wszystkim politycy partii obecnie rządzącej.

Czy figura Dyzmy wraca w momentach przesilenia, kryzysu, zerwania, zmiany dobrej bądź złej? Łatwo byłoby snuć efektowne paralele, budować dyzmiczne numerologie polskiego losu. Bo kiedy na przykład nasi filmowcy wyciągali Nikodema Dyzmę z sanacyjnego lamusa? Pierwsza ekranizacja z Dymszą – premiera 29 października 1956, pięć dni po odwilżowym przemówieniu Gomułki na placu Defilad. Serial z Wilhelmim – emisja na wiosnę 1980, na progu karnawału Solidarności. Wreszcie, ostatnia ekranizacja z Cezarym Pazurą, gdzie wpływowego, nienawidzonego po cichu, wicepremiera, antagonistę Dyzmy, zagrał sam Lew Rywin – premiera 15 marca 2002. III RP jeszcze nie wie, że jest w momencie krytycznym – cztery miesiące po swym zabawnym cameo Rywin przyszedł do Michnika, dziewięć miesięcy później „Wyborcza” opublikowała tekst Pawła Smoleńskiego o tej wizycie. I nic już miało nie być takie samo.


O kim jest „Kariera Nikodema Dyzmy”? Autor tej powieści z początku lat 30., Tadeusz Dołęga-Mostowicz, zastrzegał w swoim czasie, by nie brać jej jako pamfletu na ówcześnie rządzącą sanację. Przypomnijmy, że za swoje pisanie Dołęga-Mostowicz został w II RP brutalnie pobity przez „nieznanych sprawców”. Może też dlatego zabiegał, by nie łączyć go z żadną partią – na przykład opozycyjną narodową prawicą, z którą go kojarzono. Napisał nawet w tej sprawie list do nieprawicowych przecież „Wiadomości Literackich”. W numerze z 24 maja 1931 zarzekał się: „Otóż oświadczam, że nigdy nietylko endekiem, lecz żadnym partyjnikiem partyjnym czy partyjnikiem bezpartyjnym nie byłem, nie jestem i nie będę. Publicystykę zarzuciłem od dwóch lat, a nawet i dziennikarstwo, aby tylko jak najdalej odsunąć się od polityki. Nic nie pomaga! Czy naprawdę w Polsce nie wolno dziś być człowiekiem na własną odpowiedzialność, czy naprawdę nie wolno własnemi oczami patrzeć na współczesne życie i mieć o niem własne zdanie?”. Naprawdę, trudno nie empatyzować z tym rozpaczliwym wyznaniem sprzed 76 lat. „Nadto stwierdzam, że «Karjera Nikodema Dyzmy» nie ma absolutnie żadnej tendencji politycznej i że akcja jej dzieje się w czasie nieokreślonym. Więc może dziś, może za lat dwadzieścia, a może nawet przed majem 1926” – podkreślał pisarz w liście.

Wywózka i operetka

Dyzma podróżował więc „w czasie nieokreślonym” razem z polskimi filmowcami, felietonistami czy satyrykami. Na ekran trafił, nie dziwota, dopiero po wojnie. Film Jana Rybkowskiego z 1956 roku już w chwili premiery wydawać się chyba musiał (uroczo?) staroświecki. Nie tylko za sprawą roli Adolfa Dymszy – Krzysztof Teodor Toeplitz wspomni po latach, że pierwszy filmowy Dyzma wydawał się „zbyt sympatyczny”. Ekranizacja z 1956 r. łączy elementy urzędowego potępienia sanacyjnej Polski z nostalgią za dawną Warszawą, jej miejskim folklorem i jej idolami – w końcu Dymsza to ikoniczna twarz kina przedwojnia, Antek z „Antka policmajstra”, Dodek z „Dodka na froncie”.

Adaptacja Rybkowskiego podkreślała fascynację sanacyjnych elit Hitlerem, wyrażaną tu wprost i pod nazwiskiem (a wprowadzoną do filmu nieco anachronicznie – literacki pierwowzór ukazał się przed dojściem nazistów do władzy). Elity te na ekranie są operetkowe bardziej nawet niż u Dołęgi-Mostowicza, w dodatku podkreślono wielokrotnie ich peryferyjność – polscy ministrowie groteskowo płaszczą się przed zachodnim biznesmenem, który dać im ma pożyczkę. Polityczna śmietanka jest tutaj też brutalna, tym brutalniejsza, że Dyzma Dymszy – inaczej niż ten literacki i ten późniejszy, serialowy Wilhelmiego – brutalny raczej nie jest. Zarazem na tle tak powieści, jak i późniejszych jej ekranizacji wersja z 1956 r. jest purytańska. Eufemizm goni tu eufemizm – Mańka, dawna przyjaciółka Dyzmy z półświatka, nie zostaje w filmie brutalnie pobita przez policję, a przede wszystkim – nie jest prostytutką. Dymsza-Dyzma zawiera za to tyleż miłą, co platoniczną znajomość z uroczą, uprzejmą i nieco nieśmiałą modelką – „żywym manekinem”, atrakcją wystawy jednego z luksusowych sklepów przedwojennej stolicy.

Nikodem Dyzma czasu odwilży nie zapada na manię wielkości, raczej cieszy się karnawałowym światem na opak. Wie, kiedy powiedzieć „basta” – i płaci za to cenę. Jako szlachetnie naiwny proletariusz musi w końcu połapać się, że otaczają go polityczni szulerzy. Przerasta ich nie tyle sprytem, co przede wszystkim poczuciem przyzwoitości. Gdy więc oferują mu premierostwo, musi odmówić dalszego udziału w partyjniackiej grandzie i przyjęcia stanowiska. Zdemaskowana klika oczywiście nie wybacza. I tym samym mostem Poniatowskiego, pod którego filarami wesołym tańcem ulicznego grajka rozpoczynała się akcja filmu, smutni panowie wywożą niedoszłego premiera Dyzmę gdzieś za prawy brzeg Wisły. Oficjalna – i również jakoś historycznie prawdopodobna – wymowa tej podróży jest dość prosta. Dyzma jedzie pewnie do Berezy Kartuskiej, choć złowrogi obóz dla więźniów politycznych założono tam dopiero dwa lata po ukazaniu się książki Dołęgi-Mostowicza. Ale czy dla widza z października 1956 wywózka niewygodnego „elementu” gdzieś daleko na Wschód, albo choćby jego porwanie przez służby – nie mogły mieć też drugiego, bardziej współczesnego znaczenia?

Hitler na tropie

Mało znany jest fakt, że po latach próby moralnej rehabilitacji Dyzmy podjął się też… Marcin Wolski. Obecny dyrektor TVP2, współautor „Smoleńska” i „Polskiego ZOO”, opublikował w 2013 r. powieść „Prezydent von Dyzma” – apokryficzny opis dalszych losów pana Nikodema podczas II wojny światowej. Hitler – przeczuwając nadchodzącą klęskę – chce naprawić błąd piętnowany dziś przez Piotra Zychowicza, a więc przemienić Polskę z ofiary w sojusznika i razem ruszyć na Sowiety. Potrzebuje jedynie kandydata na polskiego Pétaina, głowę kolaboracyjnej administracji. Sugerując się starym wycinkiem prasowym, Führer wybiera właśnie Dyzmę. Rzecz w tym, że w wojennej zawierusze ślad po dawnym prezesie Banku Zbożowego zaginął. Na poszukiwania wyruszają Goebbels, Himmler, Frank – serdecznie nienawidzący się nawzajem i rywalizujący ze sobą. A rywalizować mają o co – który znajdzie Dyzmę, dostanie w nagrodę wodzowską sukcesję.

„Prezydent von Dyzma” kusi odbiorcę zawiłą szpiegowską intrygą z tajną wyprawą hitlerowskich komandosów na Syberię, z akcją na tyłach aliantów w Anglii wśród arystokratycznej polskiej emigracji i z ciągłym myleniem tropów. Książkę cechuje osobliwy styl – to mieszanka mizoginicznych i homofobicznych dowcipasów z nieukrywaną tęsknotą za chłopięcą powieścią przygodową. Poczucie humoru Wolskiego jest już tu w fazie obecnej, dojrzałej: Goebbelsowi nie jest w stanie pomóc jego psychoanalityk nazwiskiem Bauman, zaś Leni Riefenstahl ma rzekomo kryzys twórczy, nie wychodzi jej nawet projekt filmu fabularnego „Trzej czołgiści i kot”. Pojawia się też pomagający bohaterom partyzant Józef Karaś [sic!] „Ogień”, a także góralka, która wróży bawarskiemu esesmanowi, że jego kuzyn Joseph z Hitlerjugend zostanie biskupem Rzymu.


W każdym razie po milionie zwrotów akcji, po demaskacjach podwójnych agentów i fałszywego Dyzmy, za którym gonili naziści – Dyzma prawdziwy poświęca swoje życie, by uratować najbliższych. Choć finał napisany jest tak, że nie wiemy do końca, czy Nikodem faktycznie zginął i czy przypadkiem kiedyś nie wróci.

Mądrzejszy od Balcerowicza

Bo z Dyzmą o to przecież chodzi, że zawsze wraca. Jego ostatni powrót to „Kariera Nikosia Dyzmy” z Cezarym Pazurą w reżyserii Jacka Bromskiego. Nikoś Pazury jest grabarzem i mówcą pogrzebowym, który trafia na salony władzy III RP, jak się zdaje, za późnego Buzka. Na bankiecie ministrów bawią tu nie hrabiny, a dziewczęta z małych mazurskich wiosek – jak przystało na kino pierwszej dekady III RP, swojskie, głupiutkie i chętnie pokazujące biusty. W dobie święcącej wciąż triumfy neoliberalnej finansjalizacji i kultu „apolitycznych” ekspertów od gospodarki szczególnego znaczenia nabrało, że Dyzma przedstawia się jako ekonomista – tutaj tytułowano go ekonomistą mądrzejszym „niż sam Balcerowicz”. Zamiast zboża Dyzma ratować miał polski cukier (przypomnijmy, że w rzeczywistości obroną cukrowni zajmował się wówczas głośny wtedy poseł Gabriel Janowski).

Dyzma: Cezary Pazura, Roman Wilhelmi i Adolf Dymsza

Gdy film Bromskiego wchodził na ekrany, polska inteligencja oddawała się jednej ze swoich ulubionych rozrywek – utyskiwaniu na stan polityków. Dogorywała Unia Wolności, grzebiąc inteligenckie nadzieje na dominację w sejmowych ławach mężów zacnych, mądrych i szlachetnych. Z łoża śmierci UW w stronę przyszłych splendorów uciekł właśnie Donald Tusk.

Nic dziwnego, że gazety ochoczo rzuciły się na temat „powrotu Dyzmy”. Na przykład w przeprowadzonej wówczas przez „Przegląd” (nr 11/2002) ankiecie szukano Dyzmy dnia dzisiejszego. Powracał oczywiście Andrzej Lepper, wówczas główny straszak liberalnych elit. Niektórzy widzieli jednak sprawę szerzej. W uznaniu prof. Bralczyka Dyzma miał być politykiem „[p]ewnie trochę tak, jak w II RP, na granicy biznesu. Wyobrażam go sobie jako prezesa zarządu dużej spółki, która nawet jeśli padnie, pozostawi po sobie jakąś «krewną»”. Teresa Torańska ostrzegała przed Dyzmą przyszłym: „on się dopiero może wykluć”. Z kolei Wiesław Władyka analizował w charakterystycznym dla siebie, ponadczasowym stylu: „Dyzma występuje pod wieloma postaciami (…). Następuje inwazja agresji, populizmu, niekompentencji i dużego tupetu”.


Sam reżyser, Jacek Bromski, widział polityczne afiliacje swoich bohaterów tak: „Przedstawię przede wszystkim tych, na których z przekonaniem głosowałem, a oni mnie niestety mocno zawiedli. Nie będę karykaturował lewicy, bo to po prostu dla mnie obcy ludzie” – zapewniał Bromski na łamach „Życia”. Faktycznie, żartowano tu ze styropianu – równie ważne, co udawanie absolwenta Oksfordu, było sprokurowanie sobie wiarygodnej teczki ofiary bezpieki. W scenie pijackiego polowania Bromski kreśli karykatury wyciągających sobie opozycyjne zaszłości przedstawicieli mniej lub bardziej bogoojczyźnianych frakcji. Zaś jedynie grany przez Rywina „wicepremier od prywatyzacji” – postać zdecydowanie najbardziej antypatyczna, a było tu z kim rywalizować – określony został w filmie jako polityk „różowy”.

Teoria dyzmizmu, czyli premier z okładki

Agresja, populizm, niekompetencja i duży tupet – czy Dyzma jest krewnym Edka z „Tanga” Mrożka, zacytowanego na śmierć postrachu inteligentów, przerażonych tępą siłą? Kolejnym chochołem słabo maskowanego lęku polskiej formacji postszlacheckiej przed „chamem z awansu”? Cytowany na początku prof. Mirosław Karwat miał co do źródeł witalności dyzmizmu zupełnie inną teorię, i odnosił się między innymi do... „18 brumaire'a Ludwika Bonaparte” Karola Marksa.

Karwat wychodzi nie od Dyzmy, a od elit. Elita, która jest potrzebna, by zaczął funkcjonować mechanizm dyzmizmu, musi być „samowystarczalna”, „wyjałowiona”, jej polityka zaś postrzegana będzie jako „jedynie słuszna” i „jedynie możliwa”. Elita u Karwata „zna na pamięć swój repertuar” – „wszyscy wiedzą, czego po kim można, a czego nie można się spodziewać”. Czyli formacja rządząca, która „nie ma z kim przegrać”; a jeśli chodzi o jej program – to, cytując Thatcher, „there is no alternative”.

I tu wchodzi Dyzma. „Brak biografii”, „czysta karta” – jak pisze Karwat, stają się jego atutem. Jakiś banalny pomysł, na który „wyjałowiona” ekipa rządząca nie była w stanie wpaść – asem w rękawie. Przypomnijmy, że u Dołęgi-Mostowicza Dyzma nie tylko jest interesujący jako uderzająca witalną siłą postać znikąd, ale też przynosi sanacyjnym ministrom niezły być może pomysł skupu interwencyjnego zboża, na który wpada człowiek podejrzanej konduity, szemrany biznesmen Kunicki. Czyli niespełniony aspirant do elit, którego te niestety znają aż za dobrze. Gdy jego myśl przedstawi ktoś „nowy” – to zupełnie inna sprawa.

Politolog Karwat widzi więc sprawę poniekąd podobnie, jak reżyser Rybkowski w filmie z 1956. Jednak samego Dyzmę nie tyle idealizuje, co podkreśla pustkę tej postaci. Pustkę, która jest warunkiem niezbędnym zaistnienia Dyzmy – umożliwia bowiem kolejnym elitom uczynienie kolejnych panów Nikodemów ekranem projekcji własnych deficytów, a zarazem remedium na te braki.

By zgodnie z tradycją dyzmicznych interpretacji sprowadzić rzecz do felietonu o personaliach – Dyzmą nie musi być więc wcale Andrzej Lepper, Bartłomiej Misiewicz ani żaden inny plebejski watażka czy cyniczny uzurpator z młodzieżówki. Idealnym przykładem potęgi dyzmizmu w świetle teorii Karwata byłby ostatnio… Mateusz Kijowski. Lider KOD miał budzić społeczny entuzjazm, zaufanie i zaangażowanie – czego nie umiał żaden z polityków parlamentarnej opozycji. Kijowski zjawił się „znikąd”, liberalne media włożyły gigantyczną pracę, by zrobić z niego charyzmatycznego lidera i męża opatrznościowego – długowłosy informatyk w oczach niektórych naprawdę był już kandydatem na premiera.

Swoich kandydatów na Dyzmę miało i ma też lewe skrzydło liberalnej elity, które z braku wiarygodnych lewicowych twarzy przez większą część trwania III RP chciało je widzieć w ludziach, którzy nie proponowali nic konkretnego, ale akurat w danym momencie (lub zawsze) byli poza grą. Bo np. ktoś nigdy nie zasiadał w Sejmie, bo pokłócił się z Millerem i zaszył wśród żubrów, bo jest względnie młody albo jest kobietą, ewentualnie – bo rządzi w odległym Słupsku (i wreszcie wpadł na to, że można w Polsce budować mieszkania komunalne!). Ale nawet jeśli zostawić z boku sprawę personaliów i castingu na lewicowego mesjasza, Dyzma jest dla lewicy postacią do zastanowienia.

Weźmy popularny serial, który Rybkowski nakręcił 24 lata po swoim filmie. Dyzma w wykonaniu Romana Wilhelmiego nie jest już fircykiem, bratem łatą – jest prącym do przodu desperatem, po zwierzęcemu zaszczutym przez otaczający go kapitalizm doby kryzysu, dawnym pracownikiem sektora publicznego (urzędnikiem pocztowym) szukającym szczęścia w stolicy, która co chwilę go odrzuca. Na bankiecie rzuca się zawzięcie na jedzenie, bo jest wygłodniały. Dołęga-Mostowicz też go tak przedstawiał – gdy wchodził do pałacowej wanny, woda natychmiast czerniała od brudu, odnotowywał narrator. I w serialu, i w powieści – Dyzma ucząc się choćby pozorów fachu ekonomisty – męczy się, sylabizuje, od książek boli go głowa.

W 1980 r. Krzysztof Teodor Toeplitz pisał (na łamach „Teatru”, nr 5), że Dyzma to postać anachroniczna o tyle, że trudno w znacznie bardziej demokratycznych niż lata 30. czasach wyobrazić sobie szok i oburzenie związane z nagłym awansem kogoś z nizin. Toeplitz pytał, czy w czasach powszechnego awansu społecznego Dyzma jest w ogóle możliwy. Te obawy KTT – skonfrontowane z tym, co 20 lat później pisano Lepperze, a 35 lat później o beneficjantach 500+ – dowodzą, że nawet najlepsi felietoniści często mylą się spektakularnie.

Ryba psuje się od głowy

Karwat swoją teorię dyzmizmu ogłosił na łamach szczególnego pisma, zatytułowanego „Dziś. Przegląd społeczny” (nr 6/1991). Ten miesięcznik redagowany przez byłego I sekretarza, byłego premiera i byłego legendarnego naczelnego „Polityki” w jednej osobie – Mieczysława F. Rakowskiego – był rodzajem intelektualnego tołstogo żurnala środowiska postkomunistycznej lewicy. Co drukował tam sobie Rakowski na emeryturze? Na przykład trójgłos Oleksego, Pastusiaka i Iwińskiego na temat polityki zagranicznej młodej III RP (na wejście Polski do UE panowie szanse widzieli marne), czy pierwsze fragmenty „Dzienników” naczelnego, wydanych potem jako monumentalna całość. Co ważne, powracały też gorzkie posarkiwania na niekompetentną, fanatyczną postsolidarnościową elitę, co właśnie przejęła władzę w państwie i nikim się z nią nie dzieli, nie widząc nikogo moralnie równego sobie.

Jarosław Kaczyński sprawę dzielenia się władzą widział chyba nieco inaczej. Ale podmieńmy barbarzyńskich „solidaruchów” na wspieranych przez czerwonych zblatowanych „uwoli”, a być może uzyskamy odpowiedź na pytanie, dlaczego prezes Porozumienia Centrum darzył serial o prezesie Dyzmie tak szczególną atencją. Podstawowym problemem Polski w jego optyce od zawsze była przecież wsobna, hermetyczna, pozbawiona moralnej i historycznej legitymacji elita. W tym samym wywiadzie, w którym mowa była o serialach, Kaczyński mówił także m.in. o źródłach niepowodzenia swojego planu dekomunizacji. Pierwsza przyczyna – to lęk przed ekspansją klerykalnego nacjonalizmu. „Przyczyną drugą, zwykle pomijaną, jest zwykła głupota. Ogromna część elit reprezentowanych przez Unię jest po prostu bardzo głupia” – nie owija w bawełnę prezes.

A że w socjologii rewolucyjnej prawicy głupia i skorumpowana elita deprawuje społeczeństwo, Trzecia Rzeczpospolita byłaby państwem Dyzmów. Co zabawne, od podobnej diagnozy nie stronili czasem i przedstawiciele tzw. „obozu III RP”, tyle że nieco inaczej wartościując bohatera Dołęgi-Mostowicza – raczej jako patrona awansu, prototyp nieco obciachowego, choć sympatycznego nadwiślańskiego self-made mana.

Tak generację pierwszych beneficjentów nowej Polski oceniał jeden z luminarzy liberalnego dziennikarstwa, Jacek Żakowski: „Niedouczeni, nieobyci, nadrabiający niekompetencję na szybkich, przypadkowych kursach, ale odnoszący mniej i bardziej realne sukcesy, jesteśmy w dużym stopniu pokoleniem Dyzmów. Kto w odpowiedniej chwili znalazł się w odpowiednim miejscu i miał ciąg na kasę lub władzę oraz umiejętność robienia wrażenia, ten wskakiwał na bezludne szczyty nowej rzeczywistości w biznesie, polityce, mediach. Większość do dziś się na nich utrzymała. Albo gdzieś w pobliżu. I w dużej części jest z siebie niezwykle zadowolona. Jak wszyscy nuworysze patrzymy z podziwem w lustro i powtarzamy, że «temi rencami»”. Żakowski napisał to parę miesięcy przed „Byliśmy głupi”, słynnym rozliczeniowym wywiadem Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem o liberalnych elitach III RP.


„Czy ktoś się przyzna, że w nim jest Dyzma, bo taki jest czaaas, ile Dyzmy w nas” – śpiewał w filmie Bromskiego beneficjent Kuba Sienkiewicz, rocznik 1964, lider Elektrycznych Gitar i Edmund Fetting głupawych polskich komedii – tych, co święciły triumfy, gdy dzisiejsi maturzyści przychodzili na świat. Teksty z tych filmów do dzisiaj zdarza mi się dosłyszeć, kiedy podsłuchuję młodzież, jadąc do pracy autobusem 107, gdy mijam stadion Legii czy Sejm. Tymczasem tuż obok krzepnie i formuje się kolejna polityczna elita, równie przekonana o własnej bezalternatywności, co poprzednie – ci też „nie mają z kim przegrać”. Dyzma już znajduje jakieś zaproszenie, gdzieś rozstawiają bankietowe stoły, zachwyty wnet spłyną z klawiatur.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.