Niedługo po ślubie Natalia odkryła inne oblicze męża. „Poznałam jego złe okresy – melancholii, wewnętrznej pustki, nerwowych lęków i bezgranicznego znudzenia”. Poeta popadał w depresję, stronił od ludzi. Na co dzień był zdyscyplinowany, do pracy siadał przed siódmą rano. Sądne dni objawiały się natomiast acedią, długim spaniem i ostrym piciem. Problem z alkoholem pojawił się już we wczesnej młodości. Podobno na tę drogę nastoletniego Kostka wprowadził historyk z Gimnazjum Giżyckiego, który potrzebował kompana do kufla. Jako dwudziestolatek Gałczyński upijał się jeszcze wstydliwie i po kryjomu. Ale niebawem jego ekscesy stały się znane. Nie były powodem do wstydu, pasowały bowiem do cyganeryjnego trybu życia.
W tych czasach nie zawsze sączył modny mazagran z arakiem, który, jak wspominał Stanisław Maria Saliński „był oznaką szczęśliwej, acz na pewno bardzo przelotnej zamożności”. Podobnie jak Porfirion Osiełek poeta pijał wódkę zakropioną pipermentem „od którego zieleniło się w mózgu jak w ogrodzie”. Można się też domyślać, że nie gardził nawet „cuchnącym alkoholem” i tak jak Porfirionowi zdarzały mu się przykre wypadki: „Dopiero na ulicy zauważył pan Osiełek, że jest ubrany w cudzy, podarty płaszcz i na głowie zamiast zielonego melonika ma czarny kapelusz ozdobiony piórem kogucim. Osiełek szedł do swojej fabryki. Ulicznicy wygwizdywali go, pokazując język. Musiał naprawdę wyglądać nędznie. Miał obszarpane nogawki spodni i zabłocone buty, język spieczony i sztywny jak drewno. Na rogu placu zatoczył się i omal nie upadł”.
W cyganeryjnych czasach w Warszawie mogło się wydawać, że Gałczyński pił podobnie jak koledzy. Kiedy na wódkę nie było pieniędzy, mówiło się „Karol płaci” i znajdowało jakiegoś lekarza z kulturalnymi pretensjami, gotowego zapłacić za „wino i kwiaty”. Alkohol był częścią życia literackiej bohemy, a Gałczyński dodatkowo go mitologizował. W wierszu dedykowanym Władysławowi Sebyle wychwalał delikatesowe zakąski: „pardwy i ortolany”, „na złoconych misach”, które rzekomo pogryzał pod wódkę. Jak wyjaśniała Sabina Sebyłowa, chodziło o zwykłą kolację złożoną z wędliny, twarożku i owoców:
Wszystko frajer, jak mówi
mój alter ego [Alter ego poety – pewien facet o ciemnej przeszłości (przyp. K.I.G.)]
ty lepiej wódki nalej
do szkła cienkiego,
kiedy nie ma burgunda,
pijmy wódą Klabunda
zdrowie, a pieśń śpiewajmy do dnia białego.
(„W Dzień Świętego Michała”)
W tym czasie Gałczyński mógł jeszcze kojarzyć alkohol z radością i zabawą, wychwalać „mądre pijaństwo”. Ale kiedy w 1934 roku znalazł się w Wilnie, ciągnęła się już za nim zła sława alkoholika. Także kresowi literaci nie wylewali za kołnierz, ale u Gałczyńskiego picie było pewnie bardziej niebezpieczne, silniej nałogowe. Sam poeta opisał tę granicę, która oddziela wesołe szarżowanie od ponurego szaleństwa:
Jest taka chwila w pijaństwie,
kiedy parowóz wjeżdża do głowy
i zapomina się o konsekwencjach urzędowych
i że jest policja w państwie
(„Morderstwo na Piazza Irreale”).
Pewnego razu podczas spaceru po Wilnie Gałczyński i Teodor Bujnicki zatrzymali się przed apteką. Ich uwagę przyciągnął wywieszony w oknie plakat z marską wątrobą. Gałczyński zasmucił się na ten widok i zaproponował, żeby dla pocieszenia lepiej poszli na wódkę. Jerzy Waldorff, który poznał Gałczyńskiego w 1936 roku wspominał, że już przy pierwszym spotkaniu przyszło mu holować zamroczonego poetę, który wskazywał na neon browaru i upierał się, że mieszka w tej reklamie.
Ale przecież Gałczyński uwielbiał maskarady i nie zawsze było wiadomo, czy istotnie bardzo uderzyło do głowy, czy też grał, inscenizował samego siebie. Często powtarzał rosyjskie powiedzonko: „Nariezałsia za piatak, a kriwlajetsia za ciełkowoj” (Urżnął się za pięć kopiejek, a wygłupia się za rubla) i nieraz świadomie ten chwyt stosował. Rosa Ładosz zapamiętała, że na jakimś przyjęciu położył się na wznak w przedpokoju, a ona, wówczas kilkuletnia, podsunęła mu poduszkę. Tymczasem on po chwili wstał, gwałtownie gestykulując rozbił pokrywę akwarium i przez resztę wieczoru zachowywał się już zupełnie normalnie. „Rozróbki” Gałczyńskiego „były zawsze pomysłowe i uteatralizowane – wspominał Jerzy Zagórski. Pewnego razu Gałczyński przerwał dansing w modnej „Adrii” z propozycją, że pokaże, jak się wydobywa pieniądze z Polskiego Radia. „Następuje cała pantomima zabiegów z odpowiednim komentarzem. Gałczyński pokazuje, jak odtrącony przez państwowe czynniki poeta udaje się do biskupa, klęka przed nim i mówi tylko jedno słowo: «Ojcze! ». Biskup już wszystko wie. Woła: «Synu, nie damy tym łobuzom ciebie krzywdzić!» – «I rzeczywiście – mówi Gałczyński do publiczności – w parę dni potem dostałem od Góreckiego, dyrektora radia, zaliczkę na słuchowisko. Nigdy go nie napiszę! »”.
W latach trzydziestych Gałczyński wyróżniał się jako birbant, skoro właśnie jemu Artur Maria Swinarski poświęcił złośliwe „Natchnienie poety”:
Polski pisarz nos ma czulszy,
Żaden mu się rym nie uda,
Jeśli go nie wykołyszą
Polski śledź i polska wóda.
Nieżyczliwi Gałczyńskiemu ukazywali nałóg jako część jego poetyckiej osobowości, kojarzony z brakiem odpowiedzialności, postawą utracjusza, który nie ma moralnego kręgosłupa. Tak karykaturalnie zaszyfrował postać Gałczyńskiego Mieczysław Jastrun w swojej stylizowanej pod Krasickiego satyrze „Pijaństwo”:
Poeta, kpiarz, królewski błazen,
Cały w dzwoneczkach i świecidłach,
Tańczy – on również jest pod gazem
I roi, że go niosą skrzydła
W późniejszym okresie Gałczyński raczej nie pił „na wesoło” i w literackiej kompanii. W dość regularnym rytmie, trzy, cztery razy do roku, powtarzały się jego alkoholowe zapaści. Za pierwszym razem takie doświadczenie było dla Natalii jak trzęsienie ziemi, rozbicie jej romantycznych marzeń. „Krążył od knajpy do knajpy, czasem nawet po parę dni nie wracał do domu. Przychodził po nocy do znajomych, jeździł dorożkami, telefonował, rozrabiał. Po piciu stawał się jeszcze bardziej zgnębiony, unikał mnie i znów uciekał z domu. Potem znów błąkał się po mieszkaniu jak zagubiony, zmarznięty cień. Trwało to całe tygodnie i stopniowo mijało”.
Przed „wielodniówkami” Gałczyński nieraz prowokował sprzeczki, żeby tylko wyrwać się z domu. Natalia na początku próbowała go szukać, ale zwykle uciekał. Prosił, aby tego nie robiła, nie chciał, żeby widziała go w tym stanie. W tych dniach Gałczyński nie przypominał uroczego kobolda. „Widziałam go, gdy jechał pijany dorożką i wulgarnie przepędzał przechodniów” – zapamiętała Julia Hartwig. Zaglądał do najgorszych mordowni, stawiał i jemu stawiali. Jerzy Jędrzejewicz, kolega ze studiów, któremu nawet „Kresy” wydawały się niechlujną spelunką, zastał go kiedyś u „Wróbla”, ponurego, z błyszczącymi oczami, nad kuflem piwa: „Byli kumple” – zapewniał – „Zjedli ze mną obiad i poszli. Ale zaraz wrócą”. Towarzysze popijawy wyglądali podejrzanie: „jacyś pseudoartyści, pseudopoeci, pseudoludzie”. Ale Gałczyński nie zgodził się na zmianę lokalu: „Odmówił grzecznie, ale stanowczo. Ruchem głowy wskazał swoich współbiesiadników”. Gałczyński potrafił rozmawiać z prostymi ludźmi, a w złych chwilach nad przyjaciół przedkładał pijanych woźniców. Być może także dlatego Czesław Miłosz ocenił, że nie miał nic „przeciwko rechotaniu z chuliganami”.
Gałczyński, 1928 rokW okresowych pijackich eskapadach poeta zapadał się, tracił kontrolę nad sobą. „Natalia mi opowiadała, że to się zaczynało od tego, że on się w nocy budził, przeżywał jakieś nocne koszmary, zrywał się, no i oczywiście biegł do wódki, którą gdzieś ukrywał” – wspominał Jerzy Waldorff – „Potrafił to robić tak chytrze, że nawet chował ją w rezerwuarze klozetowym”. Poeta pił „napadowo”, w ciągach, które trwały po kilka dni. Upijał się zwykle poza domem, schodząc z oczu Natalii. W miarę wypitego alkoholu, rozochocenie przechodziło w rozpacz. Już przed wojną picie Gałczyńskiego przypominało powolne samobójstwo. Wiosną 1940 roku Bolesław Miciński pisał do Tuwima o przebywającym wówczas w niemieckim obozie Gałczyńskim, jako o człowieku „nieszczęśliwym”, „który się po rusku zapijał i niszczył swoje własne, wielkie wartości? Czy chciał być nieszczęśliwy? – oczywiście tak. Potrzeba niszczenia nie rozciąga się tylko na dobro bliźnich, ale i na swoje własne. Jest w nas przecież i instynkt śmierci, z którym każdy walczy, jak może”. Po alkoholu Gałczyński bywał podniecony, niespokojny, wybuchowy. Potem przychodziło wyczerpanie i poczucie winy, depresja, której nie dało się przyciszyć błaznowaniem. W okresach remisji Gałczyński nie pił i nie wierzył w powrót choroby. Na jakimś zebraniu w Domu Literatów w Krakowie wygłosił nawet ostre przemówienie przeciwko pijackiej degrengoladzie. Scenę tę zapamiętał Waldorff: „w uszach jeszcze mam wybuch śmiechu, który perora wywołała i widzę twarz Konstantego, skrzywioną bólem, spłoszone oczy, przygarbioną postać, kiedy opuszczał wśród rechotu mównicę”.
***
Powołując się na relację Natalii, Kira Gałczyńska pisze, że Gałczyński cierpiał na cyklotymię, formę zaburzeń dwubiegunowych, a po alkohol sięgał w fazach depresji. Natalia Gałczyńska nie była chyba przekonana do tej diagnozy. Niezgrabnie brzmi też zapewnienie, że „wbrew wszystkim legendom i barwnym opowieściom [Gałczyński] był całkowitym abstynentem”. W ten sposób Natalia chciała zapewne wyjaśnić, że Gałczyński cierpiał na chorobę, określaną jako alkoholizm epsilon, kiedyś nazywany potocznie „dypsomanią”. Charakteryzuje się on okresowymi ciągami pijaństwa oraz przerwami, podczas których chory powstrzymuje się od alkoholu.
Przed wieczorem autorskim, 1929Ta forma nałogu zaskakiwała postronnych. „Gałczyński nie był alkoholikiem tego typu, co Broniewski, pijącym co dzień i złym, póki go nie rozchmurzył pierwszy kieliszek” – wspominał Ryszard Matuszewski i dziwił się, że (już po wojnie) podczas ich wspólnej delegacji na pogrzeb czeskiego poety Franciszka Halasa, Gałczyński odmówił alkoholu w samolocie. Nie dołączał się także do wspólnych toastów w redakcji „Przekroju”. Seweryn Pollak zapamiętał, jak zaprzyjaźniony krakowski księgarz częstował ich wódką. „Gałczyński był nieubłagany – odwrócił kieliszek i oświadczył, że ani wódki, ani wina pić nie będzie. (...) Nie przeszkadzało mu to jednak w wesołości dorównywać podchmielonym już gościom pana Celestyna, więcej, zabawiać ich wszystkich z właściwym sobie, nieco paradoksalnym humorem. I zawiedzeni byli jedynie chyba ci, którzy spodziewali się pijackich ekstrawagancji w poetyckim wydaniu”.
W biograficznych książkach córki oraz we wspomnieniach przyjaciół silne są próby podważania „alkoholowej legendy”. O rozpowszechnienie niesprawiedliwego wizerunku swojego ojca Kira Gałczyńska obwinia autora „Zniewolonego umysłu”. Miłosz twierdził, że alkoholizm Delty (czyli Gałczyńskiego) „wprowadzał go w stan halucynacji”. Dalej następuje litania fantastycznych ekscesów zamroczonego poety: „Wchodził do biura podróży i żądał szklanki piwa. Jechał dorożką (...), zatrzymywał dorożkę, zdejmował palto, rzucał na jezdnię i w obliczu zdumionego tłumu sikał flegmatycznie na palto (...)”. Kira Gałczyńska podkreśla jednak, że podawane z ust do ust opowieści o wyczynach jej ojca bywały mocno przesadzone. Gałczyński upijał się na ponuro, a kiedy rozrabiał, były to raczej zwykłe burdy, pozbawione wszelkiego liryzmu. Musiał więc być trzeźwy, jeśli płatał figle czy żartował.
Ale magiczny obraz oszołomionego trunkiem cygana był jednak lepszym materiałem na legendę. Alkohol zyskuje pewien powab jako inspirator „Zaczarowanej dorożki”. Wiersz miał powstać po upojnej nocnej wędrówce po Krakowie, kiedy słowa same układały się w rymy. Pijaństwo zostaje w ten sposób usprawiedliwione, a nawet nobilitowane. Ale dla Gałczyńskiego trunek zwykle nie był młodym winem, od którego lirycznie szumi w głowie. Przyjaciele współczuli jemu i Natalii, postrzegając uzależnienie jako tragiczny wymiar losu. „Te wybryki uchodziły mu, ponieważ status Gałczyńskiego był szczególny” – uważa Julia Hartwig – „Wiedzieliśmy, że jest właśnie taki, przymykaliśmy na to oczy. Chroniło go powszechne, jak sądzę, przekonanie, że jest wielkim poetą. Nie mieliśmy wtedy nikogo o tak spontanicznym, błyskotliwym, a zarazem przekornym talencie”.
Przyjaciele woleli nie pamiętać przerażających epizodów. Pijany Gałczyński bywał agresywny, w dodatku miał dużo fizycznej siły. Nieraz obrywali Ci, którzy miłosiernie holowali go do domu. Jerzy Waldorff zapamiętał straszny poranek, kiedy pijany od poprzedniego dnia Gałczyński wtargnął rano do redakcji „Przekroju” i grożąc wszystkim domagał się alkoholu: „Zaczął wymachiwać ramionami i wołać, że chce wódki. Natychmiast, albo rozbije, rozmiecie!... Oczy miał takie, że nie wiedzieliśmy, czy nas w ogóle poznaje, a z twarzy jego strugami lał się pot. Z czoła poprzez skronie i nos, z którego ściekał kroplami”. Takie chwile nie były z pewnością mistyfikacją poety, który przekornie rozważał: „Może to jest poezja, a może tylko alcohol”. Zresztą nie wszyscy wyrozumiale traktowali nałóg, a pijackie szarże interpretowali jako wyraz bezczelności i degrengolady. Stanisław Lorentz wspominał nieudaną Środę Literacką w Wilnie, kiedy główny bohater wieczoru przybył spóźniony i tak pijany, „że trzeba go było zaraz odtransportować do domu”. Z kolei Maria Dąbrowska (opisując wizyty u pań Żeromskich, które znała tylko z opowiadań) ze zgorszeniem stwierdzała, że „ten poeta-alkoholik utracił już wszelką miarę przyzwoitego zachowania się”.
Kira Gałczyńska oraz wielu przyjaciół podkreślało oczywistość: że Gałczyński nie pisał „na gazie”. Ale ci, którzy znali Gałczyńskiego nie zawsze potrafili oddzielić jego geniusz od alkoholowej „choroby” czy też skazy charakteru. Gałczyński zdawał się poetą „w każdym calu”, także w codzienności, częścią tej poetyckiej aury musiał więc być nałóg. Tak też powstała druga alkoholowa legenda. W opowieściach córki oraz niektórych przyjaciół okresy pijaństwa jawią się jako „cena sztuki”, piekło przez które przechodził poeta, aby po kilku dniach wrócić do poezji. „Może odczuwał to, co Witkacy nazywał «metafizycznym strachem», a może przerażała go głębia i niewyrażalność poezji? Może to było poczucie beznadziejności istnienia?” – zastanawiał się Jerzy Waldorff. Alkohol miał więc być ucieczką w okresach poetyckich blokad, formą odreagowania, a nawet okupem za dar poezji. „Okresy picia w życiu Gałczyńskiego, koszmarne dni i straszne noce, to były jego czarne owce, którymi płacił za poezję to była starogrecka tragedia, (...) kara za sięganie po język bogów”.
***
Dla ścisłości należy dodać, że Gałczyński był niewolnikiem innego napoju. „Kawa łączyła nas” – twierdziła Bela Czajka – „Lubiliśmy wdychać jej zapach, lubiliśmy jej szlachetną gorycz, lubiliśmy wzmocnione samopoczucie, jakie nam po wypiciu dawała”. Gałczyński wypijał po kilka, a nawet kilkanaście filiżanek dziennie, a na parzenie miał własny sposób: przygotowywał mocną esencję, którą następnie zalewał dodatkową porcję zmielonej kawy.... Apologię ulubionego napoju umieścił w księdze pamiątkowej warszawskiej kawiarni „Kopciuszek”:
Pijcie kawę, pijcie kawę,
Nie wierzycie, że to cud,
gdy strumienie kawy płyną
choć nie sadzi kawy lud
W okresie kiedy wstrzymano import kawy poeta przesłał przymilny wierszyk Joasi Olczakównie, dziecięcej przyjaciółce Kiry:
A jeśli trochę kawy chowa twój sepecik,
To przyślij Konstantemu – on na kawę leci –
W tym samym okresie teatrzyk Zielona Gęś wystawiał sztukę „W szponach kofeiny”, gdzie miłośnik czarnego trunku zapowiadał, że usunął sobie serce, aby pić kawę nie ryzykując zawału. Kawę chwali nawet bogini Wenus z widowiska „Orfeusz w piekle”:
Jeśli miłosną masz zawiłość,
jeśli popełnisz tysiąc gaf,
to na wątrobę i na miłość
najlepiej wypić parę kaw.
***
Poeta cieszył się małą czarną, ale był też po dziecinnemu łakomy. „Gałczyńskiemu zawsze dopisywał apetyt i znał się na jedzeniu” – wspominała Julia Hartwig. Z kolei Jadwiga Cierniak zapamiętała, jak w podkrakowskich Śledziejowicach rzucał się na maliny: „niby to ukradkiem, obżeraliśmy się do ostatnich granic”. Na co dzień poeta jadał bez grymasów i chwalił domową kuchnię. „Bardzo żywiołowo odnosił się do jedzenia i wykrzykiwał tyle zachwytów nad każdym daniem, że aż słyszałam przez ścianę, jak go «Przekrój» upominał: «Nie zachwalaj, Kot, tak jedzenia, bo nam zaczną dawać gorzej jeść...»”. Pewnego razu Gałczyński zaimponował dzieciom Ryszarda Matuszewskiego: wpadł z wielkanocną i „nie bacząc na świąteczne smakołyki – spenetrował, że w spiżarni są kluski, poprosił o nie i zjadł je z wielkim apetytem ku uciesze gospodyni”. Kiedy indziej u przyjaciół w Krakowie dobrał się po nocy do marynowanych grzybków: słój wyślizgnął mu się z rąk i stał bezradny w octowej mazi...
Kiedy w nocy Gałczyńskiego budził głód, wyjadał wszystko, co znalazł w spiżarce. Teściowa gniewała się, kiedy sięgał akurat po drugie śniadanie, przygotowane na rano dla Kiry.
Fragment pochodzi z książki Anny Arno „Niebezpieczny poeta. Konstanty Ildefons Gałczyński”, która ukaże się 22 listopada w wydawnictwie Znak.