Przedzimie życia
fot. Lotte Hansen

Przedzimie życia

Anna Arno

Auster przybiera ton pogodny: jest wdzięczny za smaki potraw i zmęczenie po ćwiczeniach. Znaczną część życia zajmują przecież bezwiedne gesty. Równolegle z „Dziennikiem” ukazuje się korespondencja z Coetzeem

Jeszcze 3 minuty czytania

„Tak, mam już siedemdziesiąt lat” – pisze John Maxwell Coetzee do Paula Austera – „Patrzę w lustro w wolnych chwilach, aby sprawdzić, czy wchodzę już w szóstą albo – strach powiedzieć – siódmą z Szekspirowskich ról życia. Modlę się, by była to dopiero szósta – rola chudego, osłabłego starowiny w kapciach, z pokurczonymi łydkami i cienko piszczącym głosem, a nie ostatnia rola – nowe dzieciństwo, gdy traci się zęby itd.”. Nieco młodszy Auster również poczuł chłodny podmuch starości. Jego „Dziennik zimowy” to przekorna, przenicowana autobiografia. Pisarz uchylił przyłbicy – ale przecież dotąd w niemal każdą powieść figlarnie wplatał wątki własnego losu.

Bohaterem „Nocy wyroczni” jest pięćdziesięcioletni pisarz John Trause. Jego godność to anagram nazwiska Auster, a Trause cierpi na zapalenie żyły, które dokuczyło również autorowi. Pierwsza żona Petera Arona z „Lewiatana” ma na imię Delia, zaś druga Iris; Auster był związany z Lydią Davis, laureatką międzynarodowego Bookera z 2013 roku, a jego aktualną partnerką jest pisarka Siri Hustvedt. Z kolei August Brill z „Człowieka w ciemności”  wyznaje, że do piętnastego roku życia interesował się wyłącznie baseballem – ten sport był wszak pasją dorastającego Austera. A w zawiłej, detektywistycznej fabule „Szklanego miasta” autor powieści kryminalnych omyłkowo odbiera telefon do „prywatnego detektywa” Paula Austera i postanawia się pod niego podszyć. Fabuła ulega spiętrzeniu, kiedy na scenę wkracza prawdziwy Paul Auster. Quinn-Auster, literat-detektyw spisuje swoje przygody w czerwonym notesie: granica pomiędzy „prawdą” a „fikcją” jest zamazana. Ulegamy iluzjom, popycha nas przypadek, a sny i literatura projektują się na rzeczywistość. Bohaterem powieści Austera często bywa przygnębiony pisarz: tępo gapi się w ścianę, kiedy „nagle”, „niespodziewanie” przydarza mu się coś nadzwyczajnego. Auster tworzy warstwowe intrygi: fabuła „Nocy wyroczni” rozgrywa się w znacznej mierze na kartach portugalskiego zeszytu, który pisarz Sidney Orr kupił od Chińczyka w Nowym Jorku. Auster pociąga za sznurki, krzyżuje plany. Bohater czasami się wymyka: skradziony pocałunek albo telefoniczna pomyłka wyrywa go ze spirali fatum. Ale autor na każdym kroku podkłada mu nogę, dowodzi, że ma tylko pozorną swobodę wyboru.

Paul Auster, „Dziennik zimowy”.
Przeł. Maria Makuch, Znak, 208 stron,
w księgarniach od 31 marca 2014
Szkatułkowe powieści Austera spotykały się z mieszanym przyjęciem. Pisarz wprowadza eklektyczne, erudycyjne gry: sięga do Becketta, Kafki i Hamsuna, ale także do Melville’a, Twaine’a i Hawthorne’a. Flirtuje z „gorszą” literaturą: snuje wciągające intrygi, a sceny erotyczne graniczą nieraz z kiczem. Zafrapowany czytelnik może się skompromitować, wydany na pastwę podwójnej ironii, fałszywych tropów i fabularnych zagadek. Trudno się jednak dziwić, że Auster wierzy w siłę opowiadania i „muzykę przypadku” (taki tytuł nosi jedna z jego powieści). W jego własnej rodzinie wydarzyła się mroczna i zatajona historia. Poznał ją po dziesięcioleciach – od przypadkowego współpasażera w samolocie jego kuzynka dowiedziała się, że ich babka zastrzeliła dziadka. Tę tragedię Auster opisał w poświęconej ojcu wspomnieniowej książce „Wynaleźć samotność”. Wysiłek pamięci, drążenie tożsamości utraconego rodzica to próba wyrwania się z nieistnienia, przeciwstawienia się zanikaniu. Portret „niewidzialnego” ojca, jego symboliczne pogrzebanie stał się twórczym przełomem: z poety Auster stał się powieściopisarzem. Ale pisanie nie zagoiło wewnętrznej rany, utrzymało ją otwartą i rozjątrzoną. W rozwoju kariery ojciec pomógł synowi również w przyziemny sposób: przez swój testament. „W książkach Paula Austera wszystko dzieje się przez przypadek” – pisał Pascal Bruckner – „trudno chyba o lepsze zobrazowanie przypadku aniżeli spadek – zdarzenie równie szkodliwe jak korzystne”.

Można by przypuszczać, że po tylu próbach autokamuflażu, kiedy podszywał się pod fikcyjne postaci i obdarzał bohaterów strzępami własnego losu, w „Dzienniku zimowym” Auster odkryje karty, spisze autobiografię wprost, wskaże tropy dla interpretatorów. Nie mamy tu jednak do czynienia z historią odczarowaną, plotkarską literaturą faktu, doprawioną garścią anegdotek. Jest to raczej literacka konstrukcja, która narzuca dystans do samego siebie, i tym bardziej pozwala siebie poznawać. Auster podjął dosyć karkołomną próbę opowieści o wszystkim, nagromadzonej z bogactwa doświadczenia. Zdziwiony własnym ponadsześćdziesięcioletnim życiem pragnie podsumować to, co się na tę egzystencję składało. A przecież znaczną część naszego czasu zajmują bezwiedne gesty i mechaniczne ruchy. „Otwieranie i zamykanie drzwi, wkręcanie żarówek, wybieranie numerów telefonicznych, zmywanie naczyń, odwracanie stron książki, trzymanie pióra w dłoni, mycie zębów, suszenie włosów, składanie ręczników, wyjmowanie pieniędzy z portfela, noszenie toreb z zakupami, przesuwanie karty metra przez czytniki, wciskanie guzików maszyn, podnoszenie rankiem gazety spod drzwi, odchylanie kołdry, okazywanie biletu konduktorowi w pociągu, spuszczanie wody w toalecie, zapalanie cygaretek, gaszenie ich w popielniczce, wkładanie spodni, zdejmowanie spodni (…)”.

Natłok nieciekawych, automatycznych czynności buduje jednak tkankę życia. Skoro wciąż możemy je wykonywać, to znaczy, że ciało nadal nam służy, odczuwa satysfakcję lub ból, pragnie i doznaje rozkoszy. „Niezliczone incydenty, nie ma dnia pozbawionego chwili lub chwil fizycznej przyjemności, a równocześnie pojawiające się bóle stają się bez wątpienia coraz bardziej uporczywe i nieustępliwe i przychodzi czas, że każda nieomal część twojego ciała poddaje się jakiejś dolegliwości”. Nie sposób namalować autoportretu z litanii doznań, spamiętać pocałunków, dotykanych piersi, zjedzonych batoników. Intrygujące jest jednak przywołanie gąszczu pospolitych i przygodnych przeżyć. Z ich nadmiaru, magicznej mantry, wyłania się życie pełne, które wzrastało, błądziło, przechodziło przez martwe punkty i porażki, aby wreszcie osiągnąć dojrzałość. „Dziennik” przybiera więc ton pogodny: pisarz jest wdzięczny za smaki potraw, zmęczenie po ćwiczeniach, za młodzieńcze namiętności: naiwne, nieudane, bolesne. Ale przecież dzięki nim może wypowiedzieć zdanie, którego niejeden może mu pozazdrościć: „Uświadamiasz sobie, że w czasie długiej drogi przebytej od dzieciństwa do teraz prawie nie zdarzały ci się dni bez miłości”.

fot. BBC / Flickr CC

Auster przeprowadza czytelnika przez swoje kolejne adresy. Ciasne, studenckie pokoje, uciążliwi gospodarze, zimna woda w umywalce. Przypadki miejsca odciskają piętno na przypadkach losu, a mieszkania stają się odbiciem życiowych sytuacji. Seria kawalerek, klitek na poddaszu i chambres de bonne w burzliwej młodości, a w nich zmieniane plany, nadzieje, rozstania i pogodzenia z dziewczyną. Ciekawym podpunktem adresowej epopei jest wiejski dom w Prowansji, którym przez kilka miesięcy autor opiekował się wraz ze swoją pierwszą żoną Lydią Davis. Także ona opisała ten okres w nieprzełożonym jeszcze na polski opowiadaniu „Saint Martin”. Wraz z nadejściem „wieku męskiego” i literackiej dojrzałości uspokoił się także rytm przeprowadzek. W aktualnym domu na Brooklynie pisarz mieszka od dwudziestu lat i pragnie w nim pozostać: „Tu jest miejsce, gdzie żyjesz, i tu chcesz dalej żyć, aż do momentu, gdy nie będziesz mógł chodzić po schodach. Nawet więcej: aż do momentu, gdy nie będziesz mógł czołgać się po schodach, aż do chwili, gdy cię stąd wyniosą i złożą do grobu”. Stałe miejsce zamieszkania jest znakiem stabilizacji, wewnętrznej pewności, ale także szczęścia. Auster układa epitalamium dla żony, pisarki Siri Hustvedt. Po trzydziestu latach małżeństwa wciąż nie może się nadziwić jej mądrości, urodzie i intuicji, jeszcze się nie nagadali.

„Dziennik zimowy” jest napisany w drugiej osobie, jako list do samego siebie. Nie padają w nim imiona najbliższych: monolog wewnętrzny pozwala się zdystansować wobec własnych przeżyć. Są wśród nich sprawy intymne, o których nie wypada wspominać w towarzystwie. Na przykład parcie na mocz czy dolegliwości, jakimi ciało reaguje na psychiczne napięcie. Choroby weneryczne oraz blizny, pamiątki po dziecinnym łobuzowaniu i sportowych kontuzjach. Kilka wypadków otarcia się o śmierć: od połkniętej ości albo w wypadku samochodowym. Chwila „pozornej śmierci”, kiedy silna zgaga spowodowała łudzące symptomy ataku serca. Stan lękowy po śmierci matki pisarz uznał za sygnał „późnej dojrzałości”. Wspomnienia o matce są jednym z najbardziej poruszających fragmentów książki: syn nagle zdaje sobie sprawę, jak mało ją znał. Rozstała się z ojcem, przez rodzinę była krytykowana za „złe prowadzenie”. „Czerpałeś korzyść z jej nieszczęścia, byłeś odpowiednio kochany, nadzwyczaj odpowiednio, byłeś naprawdę mocno kochany”. Dopiero na progu dorosłości pisarz dostrzegł różne oblicza matki: bywała kokieteryjna i czarująca, odpowiedzialna i przedsiębiorcza, mocno stąpająca po ziemi, ale także pełna obsesji i lęków. „Bała się umrzeć, co w końcu prawdopodobnie nie różni się od stwierdzenia: bała się żyć”.

Paul Auster, J.M. Coetzee, „Tu i teraz.
Listy 2008-2011”
. Przeł. Katarzyna Janusik, Znak,
240 stron, w księgarniach od 31 marca 2014
Równolegle z „Dziennikiem” ukazują się listy Paula Austera i Johna Maxwella Coetzeego. Rzadko korespondencja dwóch wybitnych pisarzy publikowana jest na gorąco, jeszcze za ich życia. Nie ma w tym niedyskrecji, lecz świadoma próba głębszej wymiany. Obaj panowie z rezerwą odnoszą się do technicznych nowinek. Paul Auster nawet kokieteryjnie się skarży, że w hotelowych pokojach brakuje maszyn do pisania (wciąż pisze na nich swoje książki). Dlatego pomiędzy Australią a Stanami Zjednoczonymi autorzy wymieniają „powolne” listy. Nie jest to nawet kwestia technologii, lecz ciężaru zawartości. Od pierwszych stron ustawiają się także emocjonalne bieguny. Auster jest bardziej wylewny, chętnie sięga do wspomnień i przypomina Coetzeemu, jak ceni jego bliskość. Formułuje nawet definicję przyjaźni: „Najlepsze i najbardziej trwałe przyjaźnie oparte są na podziwie. To uczucie jest podstawą, która nierozerwalnie łączy ludzi”. Amerykanin proponuje również wątki rozmowy: z jego inicjatywy dyskutują choćby o sporcie. Reagują także na aktualności: wybuch ekonomicznego kryzysu, konflikt w Izraelu i Palestynie. Coetzee dosyć cynicznie uznaje krach finansowy za abstrakcję, którą można rozwiązać, zastępując jedne liczby innymi liczbami. Z kolei Auster proponuje osiedlenie Żydów w przestronnym stanie Wyoming…  

Próżno szukać w tej korespondencji pikantnych szczegółów, literackich plotek. Mamy do czynienia z dystyngowaną konwersacją, w której nie ma miejsca na błahą, uciążliwą codzienność. W jednym z listów Coetzee narzeka, że ze zbioru listów Becketta nazbyt skrupulatnie wypreparowano prywatność. To samo można powiedzieć o tym tomie. Jedyne ślady zwykłego życia to przeziębienia, jet-lagi, kłopoty ze snem, które powodują przestoje w korespondencji. Drzwi do codzienności czasami uchyla Auster: chciałby zabrać przyjaciela „do małego barku, gdzie często kupuję lunch, żebyś mógł razem ze mną posłuchać toczących się tam rozmów”. Mniej wylewny Coetzee przyznaje, że ma kłopot z dopasowaniem „barku z kanapkami, który opisujesz, do tej wizji klasztornej samotności. Ale potem myślę: może Paul, gdy idzie do baru, siedzi w kącie, cichy i nie rozpoznany, i znika jak duch, gdy tylko skończy jeść”. Z takich uwag przeziera cień osobowości. Najbardziej frapujące są jednak te fragmenty, w których pisarze odsłaniają swój warsztat. Obaj otrzymują nieraz listy od czytelników z propozycjami historii do wykorzystania: swoje światy wolą jednak kreować, czerpiąc z rzeczywistości nie konstrukcję, lecz poruszające szczegóły: „kształt brwi jakiegoś mężczyzny, tembr czyjegoś śmiechu, znamię na szyi kobiety” (Auster). Coetzee zastanawia się wręcz, dlaczego nie ma reporterskiego zacięcia, nie czuje potrzeby zapisywania wrażeń z egzotycznej podróży. Jego wyobraźnia jest raczej ścisła, fabułę wyprowadza z myślowej konstrukcji, nie zaś ze zmysłowego szczegółu. Auster przyznaje natomiast, że oczyma wyobraźni widzi miejsca akcji swoich powieści. „Każda ulica, każdy dom, każdy pokój są żywe w moim umyśle – nawet gdy mówię o nich mało lub zgoła nic. (…) Wszystko to polega na ugruntowaniu wyobraźni w konkrecie, jak sądzę, co pozwala wierzyć – czy też łudzić się – że rzeczy, o których się pisze, dzieją się naprawdę”. Coetzee przyznaje się do skromniejszego urządzenia wyobraźni: „Pokój, w którym rozgrywa się moja wymyślona akcja, jest raczej pozbawionym mebli miejscem, a w zasadzie pustym sześcianem”. Noblista formułuje także piękną definicję pisania, która może posłużyć zarazem za podsumowanie wymiany listów z Austerem: „Wiem, że o życiu pisarza mówi się wiele romantycznych bzdur, o rozpaczy przed białą kartką papieru, o katuszach, gdy wena nie nadchodzi, o nieprzewidywalnych napadach bezsennej gorączkowej kreatywności, o męczących i nie rozstrzygniętych wątpliwościach, i tak dalej. Ale to nie wszystko bzdura, prawda? Pisanie polega na dawaniu i dawaniu, i dawaniu, bez wytchnienia. Myślę o pelikanie, którego tak lubi Szekspir, rozdzierającym sobie pierś, by nakarmić potomstwo własną krwią (cóż za dziwaczne podanie ludowe!). Myślę więc o Tobie w tym samotnym miejscu, jak karmisz swoją krwią rozdziawione usta remingtona”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.