Soczewka Sosnowskiego
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

17 minut czytania

/ Literatura

Soczewka Sosnowskiego

Maciej Woźniak

W nowym tomie Sosnowskiego duże, rozgadane poematy przeplatane są małymi prozami z Rimbauda, którym śpieszno do nazywania rzeczy po imieniu. I taka forma jest jedną z najistotniejszych treści książki

Jeszcze 4 minuty czytania

Wokół poezji Andrzeja Sosnowskiego narosło wiele porozumień. Najprościej je podzielić na porozumienia ogniskujące głosy „za” i głosy „przeciw”. Głosy „za” opiewały pomodernistyczny animusz i językową brawurę poety, kibicując jego wychyleniu w przyszłość, natomiast głosy „przeciw” żachały się na oderwanie od życia i smykałkę do gadania nie wiadomo o czym, wypominając autorowi odchylenie hermetyczne. Obydwa chóry tak długo powtarzały swoje racje, że po ćwierćwieczu straciły one sporo na zdolności zainteresowania kogoś spoza fanklubu lub antyfanklubu warszawskiego poety. Skandalicznie upraszczam, ponieważ jest to remanent dość istotny w kontekście nowej książki Sosnowskiego („Trawers” składa się w połowie z tekstów publikowanych w poprzednich tomach, więc daje okazję do apdejtowania wytartych dyskursów), a jednocześnie chcę go mieć jak najszybciej z głowy.

Miłą odmianą były analogie, jakie Agnieszka Wolny-Hamkało znalazła między utworami z tomu „Poems” a muzyką i malarstwem (skoro można powiedzieć: Nietzsche i Foucault, to czemu nie: Kandinsky i Pollock) albo sięgnięcie przez nią po autorytet spoza akademii, czyli Marcina Świetlickiego. Frazą „poezja Sosnowskiego to ruchome święto” też zresztą nawiązuje do Świetlickiego, u niego chodziło o koniec świata. Tamten koniec świata przypomniał mi się, kiedy na początku rozmowy towarzyszącej premierze „Trawersu” Piotr Jemioło zapytał Jakuba Skurtysa: „Czy nie sądzisz, że projekt poetycki Sosnowskiego zmierza tym samym do pewnego «kresu», jakkolwiek naiwnie to brzmi?”.  

Andrzej Sosnowski, Trawers. Biuro LiterackieAndrzej Sosnowski, „Trawers”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od marca 2017Nie brzmi to aż tak naiwnie, skoro narracje Sosnowskiego – jak zauważyła w jednym ze swoich szkiców Anna Kałuża – „to ciągle narracje o niekończącym się finale nowoczesności” (a więc kres świata niech się kresem poezji odciska), choć trzeba przyznać, że na fotografii promującej „Trawers” autor jest wystylizowany na takiego trochę Przybyszewskiego. Jasne, że to ironiczne nawiązanie do ironicznej postaci z poprzedniej książki warszawskiego poety („Jestem jak beneficjant nieprzyjaznej pory, Upiór nie bardzo stary, ale dziwnie chory”), ale czy mnożąc w ten sposób ironię przez samą siebie nie czynimy jej aby dźwignią handlu?

Wracając do rozmaitych „kresów”: ostatnie poematy Sosnowskiego (w „Trawersie” dwa zostają, z drobnymi, acz istotnymi zmianami, przecytowane z wcześniejszych tomów) mamy przed oczami w stanie coraz bardziej „zrujnowanym” czy też „wyczerpanym”; ich chwiejna struktura zaczyna przypominać „Zawsze fragment” czy „Kup kota w worku” Różewicza. „Gdzie koniec tęczy już dotyka ziemi” i „dr Caligari resetuje świat” jeszcze są ciut bardziej zwarte narracyjnie, ale ich kartotekowe rozrzucenie narasta. Zaś obowiązki martwego Boga, z którym do końca nie przestał siłować się Różewicz, w poemacie „Trawers” przejął syndyk masy upadłościowej świata. Najbardziej bezrobotny z bezrobotnych, przedstawiciel ułudy, rezydujący w wieży, która ani myśli przestać być Watchtower.

Jasne, że ten Różewicz to skojarzenie niespecjalnie zobowiązujące, ale kieruje nas ku kontekstom wychwytywanym od niedawna, a tak na dobre to chyba dopiero przy tomie „Dom ran”. Symbolem zmiany może być tekst Dawida Kujawy o tej książce, w którym, owszem, zostało powtórzone po raz setny, że Sosnowski „bywał w jakimś sensie pilnym uczniem Derridy, a na pewno jego wnikliwym czytelnikiem”, ale natychmiast opatrzone odświeżającym przypisem: „Tego samego Derridy, który aktywnie uczestniczył w wydarzeniach maja 1968, protestował przeciwko polityce apartheidu w Afryce Południowej, wyrażał swoje poparcie dla Palestyńczyków”. Im dalej w tekst Kujawy, tym robi się ciekawiej, pojawia się bowiem Karol Marks oraz konstatacja, że Sosnowski nie jest (w domyśle: ani nigdy nie był) apolityczny. Sam autor poniekąd przystał na propozycję uczynienia go „poetą zaangażowanym”, aczkolwiek wyraził to  z właściwą sobie zdystansowaną elegancją: „Mówilibyśmy więc o reakcji na jakość współcześnie wytwarzanego świata”.

Nowa książka Sosnowskiego działa na zasadzie: każdemu według życzenia. Kto chce, może pokontynuować wątki wyświechtanego dyskursu „wychylenie awangardowe / odchylenie parnasistowskie”. Tym bardziej, że sam poeta zawsze wspierał i jedno, i drugie jego skrzydło (Michałowi Pawłowi Markowskiemu mówił o „nieudanej randce języka i świata”, Maciejowi Topolskiemu zaś napomykał o wrażeniu, że w jego wierszach „jest całkiem sporo ogólnie dostępnej rzeczywistości”), zaś grono jego antyfanów, jako „poety społecznie niedostępnego”, powiększyło się w ostatnio o grupę młodych krytyków prężnie lobbujących za poetami zaangażowanymi (nie wystarczy skromna „reakcja na jakość świata”, tylko gniew nie wyklucza z ich zaszczytnego grona).

Kto pragnie innych wrażeń, ten może poszukać u Sosnowskiego czegoś swojego, osobistego. Poeta bowiem – równolegle –  dba o narastające wokół niego porozumienia i sugeruje, że niekoniecznie tędy droga. Choćby wspominając, że kiedy zajmował się poezją Pounda, interesował go „wiersz coś konstatujący, mający wyraźnie odniesienie do wspólnej rzeczywistości”, ale koło roku 1985 zainspirowało go „zdanie i życie osobiste (...) i miało to poniekąd jakiś związek z lekturą Johna Ashbery’ego”. Mnie na przykład wszystko, co Sosnowskiego, najpierw kojarzy się z Soczewką.

Soczewka to prowincjonalne letnisko niedaleko Płocka, na styku Pojezierza Gostynińskiego i Wisły, gdzie w latach 80. trzech studentów anglistyki UW, czyli dwóch warszawiaków, Tadeusz Pióro i Andrzej Sosnowski (trzydzieści lat później wzięci poeci), oraz jeden płocczanin, Andrzej Dorobek (trzydzieści lat później ceniony krytyk muzyczny) spędziło kilka wakacyjnych dni, zażywając uroków natury (jezioro w objęciach lasu) i kultury (alkohol, etc.). Znam te wydarzenia jedynie w wersji zmitologizowanej, ponieważ urodziłem się za późno, ale przejeżdżając przez miasteczko, zawsze myślę o poezji Sosnowskiego. Więc ostatnio w soczewce Soczewki zobaczyłem także „Trawers”.

To musiały być wakacje jeszcze przedaszberiańskie. W okolicy debiutu Sosnowskiego w czasopiśmie „Powściągliwość i praca”, które wydawało zakonne Zgromadzenie Św. Michała, w związku z czym w latach 80. znaleźli w nim zawodową ostoję liczni represjonowani przez system dziennikarze i intelektualiści. Sosnowski, pochylony nad Poundem, mógł zatem posmakować aury, która spowijała związaną z kościołem antykomunistyczną opozycję. Mając to w pamięci, otwieramy jego nową książkę i widzimy, że rozrusznikiem „Trawersu” jest króciutki i nader błyskotliwy tekst „Hej, nonny, nonny”, którego intertekstualny szwung (rzecz jest rozpięta między Szekspirem a Heglem, ale strumień kulturowych asocjacji rozlewa się szerzej) nie przysłania przecież faktu, że autor zwraca się w nim wprost do kobiet. Współczesnych. Polskich. Zmagających się ze schematami i rolami, które dla nich przewidziano. A kto przewidział? Ano choćby ci, którzy w połowie lat 80. zeszłego stulecia tworzyli opozycję, a dziś stoją po tej drugiej stronie. Trudno zgadnąć, czy narrator przybiera ton bardziej kpiąco-przepraszający (w imieniu swojej płci), czy ironiczno-dydaktyczny (wyposażony w gorzką wiedzę kulturową), tak czy owak, powiadając: „Ćwiczcie wymowę I would prefer not to, siostry. Men were deceivers ever”, jest tyleż serdeczny, co pozbawiony złudzeń, że między nami – kobietami i mężczyznami – będzie dobrze.

Kiedy w drugiej części książki, już w tytułowym poemacie, Sosnowski parafrazuje księdza Twardowskiego „Spieszmy się kochać budzik, bo tak szybko chodzi”, można w tym usłyszeć sprytny brzmieniowy żart, ale można też wychwycić przewrotne echo społecznej recepcji poezji Twardowskiego. Czyli estetycznego wychowania kolejnych pokoleń Polaków. Tym bardziej, że wydarzenia z ostatnich dwóch lat, które pod wieloma względami wydają się swoistym déjà vu lat 80. poprzedniego stulecia (Sosnowski czujnie szatkuje ten zwrot: „de za wu?”, „de wa sta?”), rzucają światło i na drobną zmianę w tytule poematu „Gdzie koniec tęczy już dotyka ziemi” („nie” z pierwszej wersji zastąpiło „już” ), i na sporo jego fragmentów  („Do życia powołują się struktury / żeby usuwać, powolne struktury / nawołują siebie do życia, one są / dziwnie elokwentne, one ćwiczą / małe dewastacje.”).

Niesamowita zdolność do wychwytywania rozmaitych rejestrów polszczyzny (w tym także anglopolszczyzny, urzędowego narzecza rynku) czyni z Sosnowskiego, nolens volens, krytyka świata globalizującego się na korpo-modłę, opalizującego próchnem raju liberalnie odzyskanego („o słowa zabawy / o wdzięczne ukłony / na tylu piętrach krzewi się seksuacjonizm / miła przystępność obiektów wszystkich pragnień / przyjemności wpierw osobne lecz bez alienacji / zachęty zniewalające do nagłych integracji / które tak często następują / och / podobnie podchodzi się do sztuki na różne sposoby w trybie on and on and on and to be / continued”). Ale mamy w „Traversie” nie tylko kryptoreligijne tropy w komercyjnej rzeczywistości, lecz także ich odwrotność, rynkowe tropy w religii, komercyjną sakralność, szczególnie widoczne w kraju Lichenia i zmasowanej rekreacji religijnej.

#
na szachownicy zielonych dachów tego miasta
                                                                                              agroekosystemy
pola sady cmentarze pastwiska winnice dziewicze tereny
                „w górze jest gleba, niebo jest na dole,
                każdy to musi wiedzieć,
                kto choć raz był w szkole”
                                                                              głosi podwórkowy rap
                i rzeczywiście budownictwo sakralne
                trzyma się starego gruntu na parterze                           stopniowo
                minęła „bulwersująca fala” pożarów
                                                                                              kościołów             doszło do
                zamiany żywiołów
                               teraz w kościołach są pływalnie
                               subtelnie iluminowana rekreacja
                różnobarwne światło mrowi się sączy i prószy
                ładnymi plamkami muskając figi ciała kąpielówki
                cieszą asynchroniczne balety tańce basenowe hece
                z ambon, z łuków tęczowych skacze się na bombę
                w błogostanie toną ruchliwe staruszeczki
                                                                                                              śpiewając
                               „Wild Water Kingdom Come”
jak tylko one potrafią

Niedługo po wizycie w pachnącej mazowiecką żywicą Soczewce Sosnowski wyjechał na kilka lat do Kanady. Wrócił do kraju dyrygowanego wespół w zespół przez Jana Pawła II i Leszka Balcerowicza (zgoda między nimi była tyleż pozorna, co mająca zaprocentować konfliktami, które dopiero dziś widzimy w pełnym rozkwicie) po czym, od debiutanckiego tomu „Życie na Korei” z 1992 r., zaczął mocować się z zastanym dziedzictwem. Do właśnie minionych lat 80. nawiązywał choćby wiersz „Czym jest poezja”, a komentując jego pierwsze zdanie: „Zapewne nie jest strategią przetrwania, / ani sposobem na życie”, Marcin Jaworski zauważył, że celuje ono w poetyki modne w tamtej dekadzie (najpierw w poezję, która „miała być tyleż rodzajem walki, co sposobem na zachowanie tożsamości”, a potem w poetyckie życiopisanie, które „będąc wyrazem buntu, bliższe było ideologii sztuki dla sztuki czy mistycyzmu”). Ćwierć wieku później Sosnowski wciąż nie przestaje być wyczulony na obowiązujące modele „twórczości” i jej „odbioru”, chociaż wyraźnie nie ma już siły zachowywać dawnej powagi.

                                                               gdzie ludzie są beztroscy i szczęśliwi
zapominają o śmiertelnym bezpieczeństwie
gdy chórek dziewcząt kończy „Sny lekkie, sny płoche nas bawią” zaczynając
                                                                              (zespół nazywa się Orszulki)
„Spieszmy się kochać budzik, bo tak szybko chodzi”

Co do powagi, to można zastanawiać się, czy rzucając kpiącą, hölderlinowsko-heideggerowską frazą „Przybywa Wodzu Dichter na nowym logosie”, Sosnowski ma na myśli także siebie. Siebie z pomodernistycznym Ashberym w ręce, ale także z modernistycznym Rimbaudem za pazuchą (dla porządku przypomnijmy: „Być poetą w czasie marnym znaczy: śpiewając, baczyć na trop zbiegłych bogów”; badania zaś nad słowem „dichten”, wziętym ze starowysokoniemieckiego, przywiodły Heideggera do wniosków o języku jako słownym ustanowicielu bycia). Tak czy owak, w „Trawersie” duże, ashberystycznie rozgadane poematy przeplatane są małymi prozami z Rimbauda, którym śpieszno do nazywania rzeczy po imieniu. I taka forma jest jedną z najistotniejszych treści książki.

Przez lata 90. i pierwszą dekadę po roku 2000 mogliśmy mieć wrażenie, że wytrwale oddalamy się od poprzedniej epoki, że czas nieuchronnie płynie do przodu. Tymczasem to, co Andrzej Sosnowski przeżył i co widział, kiedy literacko dojrzewał, poetycko debiutował i zażywał letniego wypoczynku w Soczewce, oto raptem powraca. Pozwalając spojrzeć na książki warszawskiego autora – jest to po prostu spojrzenie obok innych spojrzeń – jak na egzorcyzmowanie demonów przeszłości. O wiele mniej zbędne czy społecznie nieużyteczne niż mogłoby się zdawać.

Cykl tekstów o poezji powstaje we współpracy z Fundacją Wisławy Szymborskiej.
logo


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.