Człowiek w trójcy jedyny
Tymoteusz Karpowicz / fot. Biuro Literackie

Człowiek w trójcy jedyny

Maciej Woźniak

Pomijając bezcenne poczucie wyższości nad ogółem, warto skorzystać z drugiego tomu „Dzieł zebranych” także w celu rozeznania się, co takiego chciał zrobić z wierszem, i z polskim czytelnikiem, Tymoteusz Karpowicz, czego nie uczynili inni poeci

Jeszcze 3 minuty czytania

Rąbka romansu, jaki kultura polska ma z Tymoteuszem Karpowiczem, ładnie uchyla Joanna Mueller, kiedy zapytana, po co nam jego „Dzieła zebrane”, odpowiada jednym tchem, że „osobiście bardzo się cieszę” i że „nie mam złudzeń, że ta publikacja zmieni cokolwiek w świadomości literackiej tak zwanego ogółu”. Czyli sytuacja idealna: związek jest tyleż intymnie ekscytujący (Mueller mówi dalej o „sztuce niemożliwej”, „czytelniczych apostołach” i „trudnej nowinie”), co wykluczający administracyjną legalizację, ponieważ „ogół ma już swoich trzech-czterech mistrzów poetyckich”.

Ostatnio wydany drugi tom „Dzieł zebranych” Karpowicza w całości wypełnia obszerny poemat „Odwrócone światło”, który pierwsze wydanie miał w roku 1972, natomiast tuż po nim, w 1974 r., ukazały się dwa inne arcy-poematy: „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” Czesława Miłosza oraz cykl „Pan Cogito” Zbigniewa Herberta. Wiadomo, komu przypadła nieruchawa „świadomość ogółu” (westchnienie Herberta: „Drogi Tymoteuszu, wystawiłeś mnie na ciężką próbę” przybiera na wadze, bo wielbicielki Karpowicza coraz młodsze), a komu kruchy dar czyjegoś „osobistego cieszenia się”. Powtórna publikacja „Odwróconego światła” daje okazję do zastanowienia się, kto ponosi większą winę za taki romansowy stan rzeczy.

Tymoteusz Karpowicz, „Dzieła zebrane”, tom 2.
Biuro Literackie, Wrocław, 444 strony,
w księgarniach od lipca 2012
Przy pierwszych młodzieńczych lekturach i usłyszanych w radio piosenkach bardziej podobał mi się językowy auto-demontaż „Rozkładu jazdy” czy litania paradoksów „Faux pas” wyśpiewywana przez Magdę Umer niż statecznie krocząca fraza Miłosza albo Herbert patetyczny na klawiaturze Gintrowskiego. Co innego jednak pojedyncze wiersze, przebojowe single, a co innego całe tomy, progresywnie zakrojone koncept-albumy.

Nawet z perspektywy czterech dekad i po kilku falach postmodernizacji poezji polskiej czytane z marszu „Odwrócone światło” – tak jak z marszu czytamy Panów „Tadeusza” albo „Cogito” – okazuje się wyższą szkołą literackiej jazdy i stawia opór momentami wręcz przykry. Utwór powstawał przez około 10 lat, składa się z dziesięciu części, a jego narracyjne skomplikowanie (pojawiają się na równych prawach postacie biblijne i słynni artyści, Krzysztof Kolumb i Yoko Ono) tudzież metaforyczne przeładowanie (proszę sobie na dobry początek wyobrazić „Nibelungi w chlewie jako pulsary”) raczej nie dają nadziei, że chłodno przyjęta w 1972 r. książka zostałaby powitana inaczej powiedzmy w roku 2002, kiedy całe ciepło kulturalnych mediów przyciągnął „Traktat teologiczny” Miłosza. Nieco przystępniejszy, choć nadal niezwykle oryginalny autorski wybór wierszy Karpowicza „Słoje zadrzewne” z 1999 roku (fakt, że nie wszedł do finałowej siódemki NIKE, przyjąłem z większym żalem niż gdyby został w ogóle pominięty w nominacjach – czyli syndrom romansowy działał) potwierdzał, że poetów „osobistego cieszenia się” (obok wznawianego przez Biuro Literackie Karpowicza także wydawany przez Instytut Mikołowski Witold Wirpsza) od poetów „tak zwanego ogółu” różni znacznie wyższy próg przystępności, zarówno intelektualnej, jak i estetycznej. Pytanie, po co ten próg przekraczać: po co mozolnie brnąć przez Karpowiczowską poetykę, piętrzące się metafory dopełniaczowe i warstwice chrześcijańskich symboli, rozchełstaną erudycję i filozoficzną zadyszkę, niesamowity poetycki bajzel idei i symboli, frazy niemal na krawędzi załamania w grafomanię? Pomijając bezcenne poczucie wyższości nad „ogółem”, warto skorzystać z drugiego tomu „Dzieł zebranych” także w celu rozeznania się, co takiego na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku chciał zrobić z wierszem, i z polskim czytelnikiem, Tymoteusz Karpowicz, czego nie uczynili inni poeci.

W tomie „Nieobjęta ziemia” Miłosza znajdujemy poetycką notatkę „Niewyrażone”, której początek idzie tak: „Żeby napisać dobry wiersz, trzeba wiedzieć więcej niż jest w nim wyrażone. Świadomość wyprzedza jakiekolwiek środki wyrazu”, zaś imię bohatera słynnego cyklu Herberta od razu sytuuje go gdzieś w pobliżu (złośliwi powiedzieliby, że w syndromie Kartezjańskiej oblężonej twierdzy). By skompletować „trzech-czterech mistrzów”, dodajmy jeszcze Różewicza (i jego ubolewania nad człowiekiem osieroconym po śmierci Boga) oraz Szymborską (z jej, dla odmiany, animuszem powątpiewającym w duszę). Czterech mistrzów, cztery twarze humanizmu, tymczasem Karpowicz – za poetycki autorytet mający Leśmiana (który proponuje spojrzenie w twarz tajemnicy zamiast jej uprzątania), bez standardowych uprzedzeń czytający Nietzschego (u którego „Prawda to ruchoma armia metafor”) i zapewne znający Derridę (który proponuje swobodną grę zamiast kompulsywnego łamania szyfru) – wykracza gdzieś poza.

W „Odwróconym świetle” relacje między fizycznym a metafizycznym, między rozumem a tym drugim, układają się zgoła inaczej niż u naszych poetów-humanistów, niezależnie od ich wiary lub niewiary. Kolonizatorskie zapędy świadomości zostają w dodatku pohamowane nie przez jakąś mistyczną czy romantyczną egzaltację, ale przez poezję o intelektualnej jakości, która zadowoliłaby wytrawnych scholastyków. Nawet jeśli dalej jest to gra o tron, to prowadzona mniej zużytymi środkami. Na podobną inność, egzotyczną w poezji polskiej, natrafiamy w poemacie „Liturgia” Witolda Wirpszy, poprzedzonym przez Ryszarda Przybylskiego komentarzem w zasadzie bliższym teologii niż krytyce literackiej („Układanie słów w zdania to krzyżowanie Chrystusa. Słowo nie jest bowiem odwzorem Słowa Przedwiecznego. Jest gwoździem, którym Przedwieczny Logos został przybity do Krzyża. Słowo jest nie tyle naszą chlubą, ile naszą winą”). Powszechnie i słusznie traktuje się epicko zakrojone, ponad 400-stronicowe, „Odwrócone światło” jako podręcznik wydajnego zażywania języka (znowu ten Wirpsza, nieprzypadkowo się kryptocytujący), słusznie zwraca się uwagę na konstrukcję poematu, nawiązującą tytułami części do ewangelicznego opisu życia Chrystusa, natomiast mniej mówi się o podstawowej jednostce tego systemu, czyli o swoistej tekstowej trójcy, którą spotykamy na każdych dwóch stronach rozłożonej książki. Formalny zamysł Karpowicza jest tak sugestywny i wyrazisty, że po prostu ikoniczny. 

fragment poematu „Odwrócone światło”

Wszechobecna w tomie trójca tekstów za każdym razem dzieli się na te same elementy: 1. umieszczony u góry prawej strony wytłuszczony tytuł (punkt wyjścia) całości określony jako „oryginał”, 2. zajmujący sąsiednią, lewą stronę tekst o nazwie „kopia artystyczna” oraz 3. wydrukowany na prawej stronie (nieco niżej pod „oryginałem”) tekst nazwany „kalką logiczną” (niekiedy jest ich kilka, ale zawsze opatrzonych tym nadtytułem). Żeby zgryźć orzech tego narracyjnego chwytu, wypada cofnąć się do koncepcji trójcy u Platona przejętej przez neoplatoników oraz żyjących w tym samym czasie (i rozglądających się za intelektualnym zapleczem) wczesnych filozofów chrześcijańskich.

U Plotyna trójca, podstawowa zasada świata, to kolejne hipostazy najwyższej Jedni. Z Logosu – kopii Bóstwa emanuje jego kopia Psyche – dusza świata, a z niej emanuje w dół Materia. Tę drabinę emanacji przejęli chrześcijanie, uznając Chrystusa za etap wyłaniania się świata z Boga, dochodząc do formuły „mia ousia – treis hypostaseis”, skąd wzięła się Trójca Święta, oraz dywagując nad – podpatrzonym u Plotyna przez Orygenesa – fenomenem umysłu zwróconego ku samemu sobie. Zaowocowało to kilkoma stuleciami zapierających dech sporów intelektualnych o wzajemne zależności hipostaz i natur w Chrystusie (najsłynniejszy był tzw. spór o filioque). Niestety, religii przypadła rola władzy, a nie wymiany intymnych doświadczeń z istnienia. Rozhulane dysputy skrępowano bezpiecznymi kaftanami dogmatów, opóźniając niektóre konstatacje dotyczące ludzkiej świadomości i podmiotowości o jakieś, bagatela, 2000 lat. Wielu z zakneblowanych wówczas herezjarchów miało do powiedzenia rzeczy nie mniej ciekawe niż Jung, Lacan czy Derrida. Np. gnostyk Bazylides sugerował, że boska sperma, czy też ziarno słowa (Logos spermatikos) kiełkuje trójpostaciowo: najwyższym Duchem, duszą świata i ciałem świata, a od schematu Bazylidesa do układu tekstów u Karpowicza już tylko krok. I do ryzykownej, robiącej radykalne szpagaty Karpowiczowskiej metaforyki, o której tak pisał Andrzej Falkiewicz: „Autor, jak sądzę, chce drastycznie dać odczuć czytelnikowi rozziew między fizycznością i myślowością, pomiędzy fizjologią i kulturą. (…) Karpowicz w swej poezji zmierza ku temu, by maksymalnie spotęgować odstęp dzielący dwa człony metafory. A postępując tak ma nie tylko swoją poetycką, lecz także światopoglądową rację – gdyż właśnie te metafory najśmielsze, wykazujące największą rozpiętość pomiędzy określającym i określanym, wytyczają kierunek ludzkiej myśli, dążą do oswojenia świata. Historycznie właśnie tym odległym, najbardziej pojemnym metaforom zawdzięczamy rozwój mowy i nasze porozumienie”. Dla zdehumanizowanego podmiotu wierszy Witolda Wirpszy Jerzy Kwiatkowski proponuje termin „bezludyzm”, Anna Kałuża woli myśleć o nim „podmiot-maszyna”, a kto pamięta „Terminatora II”, ten kojarzy Chrystusowe predylekcje bohatera, włącznie z ofiarą w hutniczym piecu. Natomiast podmiot u Karpowicza od humanizmu odstępuje inaczej, to taki „człowiek w trójcy jedyny”, wypowiadający się od razu trójgłosem, jakby z kolejnych pięter własnego istnienia, spoglądający z luster labiryntowego pryzmatu, w którym w tę i we w tę odwraca się światło. Kto pamięta finałową walkę z „Wejścia smoka”, ten wie, że najprościej jest potłuc nadmiar luster, ale Tymoteusz Karpowicz robi właśnie na odwrót i pomnaża je z całych poetyckich sił. 

Co ciekawe, w prywatnym życiu postępował podobnie, mnożąc rozmaite wersje fragmentów własnej biografii i tasując je w ten sposób, że nikt nie wie, ani dlaczego tak naprawdę wyjechał do USA, ani jak stracił lewą dłoń. Jedni znają historię z ostrzami wiejskiej sieczkarni, inni z płozami sań, zupełnie jakby fraza „to wszystko było przecież moim odwróconym światłem / paliło się gdy gasło i gasło się paląc” obejmowała swoją jurysdykcją nie tylko papier. Życie Karpowicza, rozpięte między zapadłą wsią a amerykańskim uniwersytetem, między Wileńszczyzną, Szczecinem, Wrocławiem, Berlinem i Chicago, wydaje się tak samo nie do ogarnięcia, jak jego poezja. Zatem „Odwrócone światło” – w całym metaforycznym zgiełku – zaprasza do innej gry w siebie niż proponują mistrzowie dla ogółu, pozostaje osobistym, poetyckim zapisem istnienia, które nazywamy ludzkim bardziej z rozpędu języka niż z należytego namysłu. A Karpowicz akurat nad tym się namyśla, odrzucając wiele z politycznych ambicji, jakie mamy wobec świata i siebie samych. Jacek Gutorow, patrząc z tej ładnej romansowej perspektywy, powiada, że poezja Karpowicza „nigdy nie będzie popularna” i że „tak jest dobrze i właściwie”. Uzasadnia to, twierdząc, że celem poezji nie jest zaspokajanie potrzeb. Otóż chyba jest, ale są to potrzeby te bardziej intymne i zawstydzające.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.