„Tu był próg, a za progiem grupa rekonstrukcyjna coś rekonstruuje”. Tak zaczyna się pierwszy wiersz w nowej książce Jerzego Jarniewicza, a nazbyt ciekawy (co i przez kogo jest rekonstruowane) czytelnik pozwala sobie na swoiste lectio praecox i zagląda do rozmowy, którą przeprowadziła z autorem Joanna Mueller, dowiadując się, że „oto podmiot wprowadza kochankę w swój świat, w swoją biografię, w dzieciństwo, zaprasza ją na podwórko kamienicy, w której kiedyś mieszkał”. Cóż jednak po takim zgrabnym kluczu interpretacyjnym, skoro już kilka stron dalej wiadomo, że nie pasuje on do zamka, a właściwie do zamku, w którym czeka, owszem, jakaś przeszłość, ale kto tu kogo ma uwalniać, to już nie jest takie oczywiste.
Jeżeli dla odmiany zaczniemy lekturę książki od końca, spis treści też sugeruje trop biograficzny, bo tytuły „Kochankowie z ulicy Kamiennej”, „Prosiaczek i przyjaciele”, „Don’t cry for me, Argentina”, „Głosowałem na Godsona” zapowiadają zabieg wpisania własnego życiorysu w diagram z polityczno-kulturalnymi wydarzeniami ostatniego półwiecza. Wróżą popkulturową melancholię, tak samo miłą sercu nostalgicznego homo sovieticusa i wrażliwego kontestatora obu reżimów: ustrojowego (Jaruzelski) oraz ekonomicznego (Balcerowicz). Mamy tu coś i dla socjalistycznego prowincjusza („Divka s perlami ve vlasech”), i dla zamerykanizowanego światowca („Pretty Woman”), coś dla konesera ambitnego kina („Pod osłoną nieba”), i dla konsumenta stabloidyzowanej codzienności („Jest pierwsza, za chwilę Żakowski powie coś o Przybylskiej”). Tyle że ta kulturalna biografia, życie do wzdychania podane jak na tacy (o tym, że „to jednak strata jest” informuje niemalże równolegle niemalże rówieśnik Jarniewicza) zostają zniekształcone, kiedy obok trafiamy na tytuły „Kto zabił Marka Grechutę?” czy „Dzieła wszystkie Longina Pastusiaka”, sugerujące nie tylko reko-, ale i dekonstrukcję, oraz zaciemniające intencje dekonstrukcyjnej grupy.
Jerzy Jarniewicz, „Woda na Marsie”. Biuro Literackie, 52 strony, w księgarniach od maja 2015Tajna operacja i specjednostka powołana przez zakulisowe siły (drugie zdanie pierwszego wiersza: „Ci, którzy wiedzieliby co i dlaczego, nie żyją z nami”), czyli – chodzi o władzę. O władzę, jaką mamy nad własnym życiem – tym rozumianym jako życiorys czy biografia, a także tym upchanym w pojęciu tożsamości (która była tytułową bohaterką jednego z poprzednich tomów łódzkiego poety). Strażnicą jednego i drugiego jest pamięć – wokół tej strażniczej wieży rozwija się akcja w wierszach Jarniewicza – ale autor, w końcu tłumacz m.in. Jamesa Joyce’a, rozpoznaje w ludzkiej pamięci nie tyle osobny byt, co jedną z hipostaz czy widm języka. Podobnych do widma wolności, miłości, itp. Mamy przed sobą książkę z wierszami, więc udamy się w tej sprawie nie ku Joyce’owi, a ku Philipowi Larkinowi.
W przedmowie do wydanego przed siedmiu laty tomu wierszy Larkina „Zebrane” (w tłumaczeniach Jacka Dehnela) Jarniewicz komentuje zwrot, jaki dokonał się w odbiorze utworów poety, pisząc, że „wiersz Larkina (...) uchodził za twór do cna przezroczysty, a więc oczywisty”, natomiast ostatnio „oczywistość i bezpośredniość, jako dwie kategorie tak wygodnie opisujące tę twórczość, poszły w kąt, a sam Larkin doczekał się nawet etykiety «poety dywersyjnego»”. Jarniewicz podkreśla, że angielski autor jest twórcą „radykalnie problematyzującym kwestie tożsamości: seksualnej, kulturowej, społecznej”, co w warstwie językowej owocuje grą wzajemnych zaprzeczeń („Liczne negacje, najczęściej zanegowane, tworzą pionowe, piętrzące się struktury niedopowiedzianego sensu”), i można wyczuć w tych spostrzeżeniach nie tylko akademicką skrupulatność (Jarniewicz to habilitowany anglista), ale także czysty entuzjazm, a wręcz chłopacką egzaltację dywersją i anarchią.
Teraz, kiedy wracamy do lektury „Wody na Marsie”, jako pierwsza idzie w kąt tradycyjna chronologia, z jej porządkującą osią dat i wydarzeń, które raz nanizane – mają ani drgnąć. Jeżeli narrator wiersza zerka na grzbiety książek Longina Pastusiaka, to nie po to, by skupić się na ewolucji ich przesłania ideowego oraz społeczno-politycznych okoliczności przyrody, ale po to, by w równie płynnym i krótkim – jak przesunięcie wzrokiem po półce z książkami – ruchu windy, którą jedzie do mieszkania ukochanej, zawrzeć parędziesiąt lat własnego życia. I dojmująco odczuć, że go tych kilka dekad nie zdefiniowało, nie zamknęło w jakiejś tożsamości, lecz właśnie rozszczelniło, otwarło – choćby na mające nastąpić spotkanie. Ten aspekt przeszłości, jako czegoś nie traconego, ale zyskiwanego, przeszłości jako stałej korespondentki, konsultantki i kibicki teraźniejszości (co pozwala na ufność, że i dzień dzisiejszy nie dzieje się na marne) powraca w wielu wierszach z tomu. Jeżeli para bohaterów chce zamieszkać w płomieniach pożaru łódzkiej katedry i umożliwia im to zdanie z użyciem trzech gramatycznych czasów („Ty się dopiero urodzisz, ja byłem pod katedrą, katedra stoi w ogniu”), to przeszłość raptem przestaje być miniona, zaś fakt, że raz przez nas „przeszła”, okazuje się mieć konsekwencje nieustające. Z tym, że ta nieustanność, niezmordowane echo przeszłości, permanentny recall nie ma natury melancholicznej, nie jest wektorem o strzałce wbitej w głowę na amen. Pamięć w wierszach Jarniewicza to nie grób tego, co odeszło, ale porodówka wciąż nowego potomstwa starych spraw i zdarzeń.
Wyposażeni w taką intuicję nie zastanawiamy się, który podmiot wiersza „Divka s perlami ve vlasech” wyznaje: „podpisałbym dla niej lojalkę”: ten z przeszłości, rezydent pamięci, czy ten, który patrzy wstecz z wyżyn teraźniejszości? Pierwszy dorastał w socjalistycznej rzeczywistości lat 70., w której piosenka węgierskiego zespołu Omega zdobyła oszałamiającą popularność, a liczne klony (od jugosłowiańskiego po enerdowski) uczyniły z niej coś na kształt hymnu Układu Warszawskiego. Natomiast drugi zna późniejszą, czeską wersję przeboju (co może oznaczać, że jesteśmy w latach 90.) i na wezwanie „Przyjdź, gdy będziesz nikim” odpowiada, jakby miał już za sobą krach dawnych wartości i pewników (w tym systemu politycznego, który wydawał sie nie do zdarcia): „To przychodzę”.
„Życie wieczne, sorry, nie umiem w to uwierzyć, ale że Peerel będzie trwał wiecznie, w to tak, w to uwierzyłem”, pisze Jarniewicz i w tym zdaniu ogniskuje się to, co w książce najciekawsze. Po pierwsze naturalna siła kolokwialnego, wziętego z codzienności języka, do którego przykleja się wszystko, co dryfuje przez eter, od nazwisk aktorek i polityków, tytułów książek i filmów po najpospolitsze, a przy tym najbardziej efemeryczne i budzące wątpliwości nazwy lub imiona (czy Technics SL 1210 to aby nie gramofon raczej didżejski niż audiofilski? czy Suri we mgle łódzkiego lotniska to córka Toma Cruise’a, pod wpływem której aktor zamierza odejść od scjentologów? – oto pytania przyprawiające o czytelniczy dreszcz). Po drugie, niechęć do arbitralnie narzucanej metafizyki, czyli wiara w pierwszą, a nie jakąś inną przestrzeń – co daje okazję i do wspaniałych pomyłek (dobrze, że w przypadku wiary w koniec Peerelu nie obowiązywał zakład Pascala), i do fraz w rodzaju „Przyjdź, gdy będziesz nikim”, jakby wziętych od średniowiecznych mistyków. I po trzecie, tak przemyślne rozpięcie utworów w czasie – np. tym odmierzanym polityką: między wiszącym na ścianie Ochabem a klepiącym po pupie Iwińskim, albo między Wiesławem wymiatanym przez Gierka a prorodzinnym Godsonem – żeby nie porzucając formy kolokwialnego poetyckiego felietonu, dawały okazję do głębszych przemyśleń o mechanice pamięci czy strukturze tożsamości (jak zwracał uwagę Leszek Engelking, pisząc o tomie „Dowód z tożsamości”, są te dywagacje jak najbardziej religijnej konduity).
W rozmowie z Joanną Mueller autor powiedział, że „Wiele wierszy przywołujących przeszłość prowadzi do dnia dzisiejszego i do dzisiejszej miłości”, ale ruch okazuje się obustronny, bo i dzisiejsza miłość ma przeszłości coś do powiedzenia („Głosowałem na Godsona”), i chwila obecna ma się z czego pozwierzać chwilom nieobecnym już („Drzwi zamyka kto ostatni”). Większość z tych aktów komunikacji stawia czytelnika jedynie w roli przypadkowego świadka rozmowy (z premedytacją, bo jak stwierdził poeta w wywiadzie: „To, że nie mogę wszystkiego zdekodować, jest dla mnie wartością – estetyczną, ale i etyczną”), mnożąc przeszłe i teraźniejsze podmioty wierszy oraz tworząc wzdłuż osi czasu struktury wzajemnych zaprzeczeń, podobne do bramek we flipperze, między którymi ugania sie kulka sensu. A więc w książce robi się całkiem jak w życiu. I tak jak w życiu, mimo wszystko da się wychwycić w książce kilka konkretnych wątków, np. kulisy romansowej historii („Miłość mogła mieć początek w Tangerze. Tanger mógł być dla nas pod Kutnem”), być może pokątnej („twojego imienia, którego prawo nie zezwala mi wymawiać ani na głos, ani na rzeczy pamiątkę”) i raczej niezmierzającej do szczęśliwego końca („moglibyśmy, gdyby tylko świat był bardziej przezroczysty, popatrzeć, jak tańczy w liściach nasza przyszła córka, co byłoby więcej, niż się nam zdarzyło”).
W filmie „Pamięć absolutna” (na podstawie opowiadania Philipa K. Dicka, ale koniecznie w pierwszej wersji ze Schwarzeneggerem, a nie w drugiej z Colinem Farellem) bohater udaje się do firmy wgrywającej do głowy podrobione wspomnienia (coś jakby wrzucić na Fejsa zdjęcia z fantastycznych wakacji bez potrzeby ruszania się z domu i wydawania pieniędzy), ale przy okazji okazuje się, że miał ukrytą w głowie inną pamięć, innego życia, która teraz została niechcący uruchomiona. Bohater – trochę jak Jason Bourne – zaczyna walkę o tożsamość, natrafiając na wskazówki, które sam sobie – jako tamten pierwszy on – pozostawił. M.in. w pamięci, ukazującej swoją kreatywną moc. Cała akcja kończy się na Marsie, okazuje się mieć wymiar polityczny, zmierza ku wielkiej dywersji, a bohater, nieoczekiwanie, uznaje, że to ten drugi, późniejszy, a nie ten pierwotny on – jest prawdziwy. Na co wpływ ma oczywiście kobieta, brunetka-dywersantka (przeciwko blondynce, podstawionej żonie idealnej, perfekcyjnej pani domu). Podobnie się dzieje z bohaterem książki Jarniewicza, który zamiast być ulepionym z niegdysiejszych śniegów melancholikiem, a tożsamość obrabiać w Photoshopie pamięci, wybiera inne zadania dla wierszy (w których przemykają wątki feministyczne, polityczne, społeczno-obyczajowe, genderowe). Walka z absolutyzmem pamięci jest wszak rewoltą także przeciw pamięci wspólnej, tradycji z jej bagażem patriarchalnej kultury – skazującej mężczyzn na bycie z Marsa, a kobiety na bycie z Wenus.
W zakończeniu „Pamięci absolutnej” Schwarzeneggerowi (który poparł ostatnio na Facebooku legalizację małżeństw jednopłciowych – wbrew dawnemu sobie, gubernatorowi Kalifornii) chodzi o to samo, co Jarniewiczowi – o wodę na Marsie.