Obietnica z okładki nowej książki Janusza Szubera – że oto dostajemy wiersze „pełne mądrości”, które wręcz „dotykają istoty bytu” – stanowi zarazem ostrzeżenie przed pewną, by tak rzec, salonową manierą odczytywania jego poezji. Niebezpieczeństwo jest spowodowane zarówno przez styl Szubera, ponieważ niekiedy zbyt mocno hołduje stylowi Czesława Miłosza, jak i przez liczne pochwały uznanych klasyków (Herbert, Miłosz, Barańczak) towarzyszące późnemu debiutowi sanockiego autora, które uczyniły go poetyckim prymusem, kimś, kto najlepiej odrobił zadane lekcje, sprawił swoim nauczycielom najwięcej satysfakcji. Na szczęście wystarczy otworzyć książkę, by odetchnąć z ulgą, że jednak ważniejsi są poeci z ostatniej ławki, bazgrzący po pulpitach, zaginający rogi kajetów i jąkający się przy tablicy. Zresztą, notka na okładce pochodzi z amerykańskiego czasopisma „World Literature Today”, a patrząc z tej perspektywy, Sanok wydaje się najostatniejszą ze szkolnych ławek.
Janusz Szuber, „Tym razem wyraźnie”.
Wydawnictwo Literackie, 52 strony,
w księgarniach od maja 2014„Tym razem wyraźnie” jest tomem w zasadzie jubileuszowym, bo w tym roku mija dwadzieścia lat, odkąd przestała się domykać wypełniona wierszami „kocia szafa” w mieszkaniu na drugim piętrze przedwojennej sanockiej kamienicy, więc jego lokator zdecydował się wyjąć dwie teczki z poetyckimi cyklami i wysłać je na konkurs. Wiersze – przez trzy dekady pisane do szafy przez złamanego ciężką chorobą stawów Szubera – olśniły najpierw jurorów, a za chwilę resztę literackiego świata. Rok później, w 1995, ukazały się od razu dwa tomy „Paradne ubranko i inne wiersze” oraz „Apokryfy i epifania sanockie”, a wkrótce trzy kolejne – od lat gotowe do druku – tworzące razem pięcioksiąg. Krytyków i czytelników zdobyło połączenie klasycznie wyważonej dykcji (śródziemnomorskie szkiełko i oko) z barbarzyńskim przywiązaniem (słowiańskie czucie i wiara) do skrawka podkarpackiej ziemi, jej magicznie dzikiej przyrody i arcyludzko zabałaganionej historii.
Natomiast uznani poeci odkryli w sensacyjnym późnym debiutancie nie tylko rówieśnika ideowego, hołubiącego określony model relacji człowieka ze światem (trudno obejść się bez ironii, bo to właśnie jest tło salonowego czytania Szubera, ze wzdychaniem do „istoty bytu” czy ubolewaniem nad kruchą tożsamością humanisty), ale także rówieśnika, którego los pchnął na całkiem inne życiowe ścieżki, ku błogosławieństwu prowincji i rześkiemu kontaktowi z podkarpacką rzeczywistością, z dala od akademickiego czy środowiskowego zaduchu. Dlatego więcej niż bezpośrednie komplementy mówi o jego poezji uwaga Herberta: „Przemawia Pan do twardej części duszy i to mię fascynuje”, albo fragment listu, który Szuber dostał od swego krajana Mariana Pankowskiego, gdzie został ładnie uchwycony „światowy” sznyt tych „regionalnych” wierszy, ale także wyzierająca spod klasycznych westchnień czy ubolewań synkopowana krnąbrność i przekora: „Kiedy mnie Pan zaprosił do siebie na sanocką przyzbę, czekałem, że usłyszę zawadiacką harmonijkę, czy jakąś okarynę sentymentalną... Pan tymczasem sięgnął po saksofon!”.
Nowy tom Szubera – wbrew tytułowi – nie wyjaśnia sytuacji, nie klaruje (mimo niektórych deklaracji) położenia autora względem tradycji, nie rozstrzyga dylematów dotyczących kompetencji poezji. Z jednej strony mamy wiersze ufne w mimetyczną moc słowa, zawierające przymierze z zewnętrznym, „obiektywnym” światem, ba, będące stroną „w sporze z uczulonymi na nie-siebie hunwejbinami” („Obok. Dalej. Na koniec” w formie czułej litanii do jak najpospolitszych sprzętów AGD). Mamy także kolejne etapy dobrze znanej gry z własną pamięcią, z przeszłością, z regionalną historią („My trzej, tamci trzej”, gdzie „my” i „tamci” to dwie soczewki w zoomie czasu, a „trzej” to sanoccy przyjaciele: Janusz Szuber, Roman Biskupski i Zdzisław Beksiński). Jest to oczywiście gra, w której rzeczywistość i jej zapis, obojętne, fotograficzny czy językowy, pozostają ze sobą w dalece niesatysfakcjonujących relacjach, nad którymi łamali sobie głowę wielcy moderniści.
Ale z drugiej strony mamy tu niefrasobliwe językowe medytacyjki, którym w lekkości blisko do Białoszewskiego, a w melodyjności do śpiewek ludowych („Po dysze na browar, bo ledwo dycha chór”). Mamy intrygująco niejednoznaczne, sprozaizowane miniatury („Tajemniczy pan Ursa” odpala po przekręceniu choćby kluczyka teologicznego). No i mamy wiersze, których nie tyle tematem, co autorem, jest choroba Szubera. Cierpienie zostaje w nich potraktowane zgodnie z zaleceniem Herberta („grać z nim, oczywiście, grać”), lecz jego indywidualny wymiar pozbawia konfesję jakichkolwiek śladów maniery, ironia zaś jest niczym zażywany przed bohatera „pewien lek tak zwanej nowej generacji” („Lutherbrodt”). Najciekawsze w książce wydają się te utwory, w których dobrze znana, oswojona przez literackie media Szuberowska dykcja jest jak cywilizowany asfalt na bocznej, podkarpackiej drodze: raptem pęka i szorujemy po pogańskim bruku.
Rzućmy okiem – albo i uchem – na wiersz „Bogom tej prowincji”:
Utwór zdradza wszelkie objawy stylu czysto Miłoszowskiego, ale czy to aby nie polemika ze słynnym „Oeconomia divina”? Czy to nie głos lokalnych samorządów przeciwko metafizycznym komitetom centralnym i feudalnym zapędom panów z łaski cogito? Wielobóstwo może się kojarzyć słowiańsko, ale równie dobrze grecko czy rzymsko – i wtedy w interpretacyjny sukurs przychodzi nam Pankowski, gdy w cytowanym już liście sugeruje Szuberowi wybór literackiej tradycji, powiadając, że „jeśli już koniecznie antenata, to przyszywanego! Lukrecjusza na przykład! To uroczy wątpiciel, niedowiarek zakochany, jak Pan, w Naturze”.
Wzmiankowane przez „World Literature Today” i cytowane na okładce książki „scalanie więzi ze światem zewnętrznym” powoduje, że nie może być mowy ani o mentalnym stanie oblężenia („własnego” miasta przez „obcy” świat), ani o papierach na istnienie wystawionych przez jakikolwiek urząd (choć Szuber wychował się w powidokach cesarsko-królewskiej Galicji, o czym przypomina szwejkowski z ducha wiersz „Frajter Pućka”). To, co „niekiedy” i „nawet” autorowi „się udaje”, pozwala na rezygnację z roszczeniowej polityki i sięgnięcie po zdobycze raczej gospodarcze niż terytorialne: jego wiersze po prostu krzepią.
Próbuję być, niekiedy to się nawet udaje
Zdjęli asfalt, bruki zdjęli
i wkopują się w rynek.
Sterczą kości nieboszczki.
Trzy boratynki na bilet.
W krtani mulisty nieboskłon.
Pocieszne życie wieczne.
Przesieją glinę i z kostek
na powrót są kciuk i nadgarstek.
Pospołu do dołu. Weselne
kolan i ud rozkładanie,
że tego tu wnet się odechce.
Tanki. Furmanki. Czas nagli.
Próbuję być, niekiedy
to się nawet udaje.
Czysty, nieczysty przypadek:
krakaniem kruk kruka mami.
W otwierającym tom wierszu „Lekcje poezji” Szuber z ujmującym poetyckim uśmiechem opisuje matkę i jej wpływ na swoją przyszłość. I tu pojawia się kolejne skojarzenie z Marianem Pankowskim, bo matki obu pisarzy odegrały podobną rolę, budząc w nich literackie ambicje, które pozwoliły na wygrzebanie się z prowincjonalności, jej kompleksów i resentymentów. „Odkrytego” w 1994 r. na piętrze kamienicy z przeciekającym dachem Szubera wspomina Anna Strzelecka: „przystojny mężczyzna, szarmancki, obdarzony głębokim radiowym głosem; erudyta rozprawiający o kulturze, sztuce, poezji w sposób swobodny, z ogromnym wdziękiem”. Ojciec poety był pilotem w lokalnym aeroklubie, ale jeśli chcemy odnaleźć jego ojca duchowego, musimy się cofnąć dużo wcześniej. Aż do patrona konkursu, na który Janusz Szuber wysłał swoje wiersze. Czyli do Grzegorza z Sanoka. Nowa książka – zgodnie z tytułem – wyraźnie pokazuje, że Szuber to poniekąd inkarnacja prekursora polskiego renesansu, o którym Jan Długosz pisał, że był to mąż bardzo zaprzyjaźniony z Muzami, a Kallimach – że urodził się w zapadłej dziurze nad Wisłokiem.