Obydwaj sklasycznieli, i to sklasycznieli zaskakująco podobnie, mimo że wyboiste życiorysy równie dobrze mogły ich poprowadzić w stronę wręcz przeciwną niż prestiżowe laury, uniwersyteckie posady oraz szacowna obecność na tegorocznym Festiwalu Miłosza. Gary Snyder przez całe lata – bodaj od numeru „Literatury na Świecie” ze stycznia 1981 – był traktowany nad Wisłą trochę jak Bob Dylan z piórem zamiast gitary, kroczący w blasku paradoksalnej outsiderskiej sławy (z jednej strony drewniany dom bez prądu i wody, z drugiej – Nagroda Pulitzera i akademicka toga), zaś Philip Levine wyskoczył nam dwadzieścia lat później jak jakiś zapoznany Sixto Rodriguez (kogoś zwanego „amerykańskim poetą proletariackim” nie zauważano w kraju, którym niezbyt fortunnie rządziła partia zwana robotniczą). Ale kiedy sytuacja się zmieniła i czołgi gen. Jaruzelskiego ustąpiły przed żelazną ekonomią min. Balcerowicza, Levine doczekał się dwóch książek po polsku. Oto jednak wraca równowaga i obszerne wybory wierszy obu autorów, wydane niemal równocześnie, ładnie wpisują się w czas, kiedy globalizacja na korporacyjną modłę w końcu połączyła drwali i proletariuszy wszystkich krajów.
Gary Snyder, „Dlaczego kierowcy ciężarówek
z drewnem wstają wcześniej niż adepci Zen”.
Przeł. Adam Szostkiewicz, Andrzej Szuba, Znak,
Kraków, 159 stron, w księgarniach od kwietnia 2013 Chociaż Gary Snyder (rocznik 1930) został literacko ochrzczony razem z pisarzami Beat Generation (podczas słynnego wieczorku z 1955 roku, na którym Ginsberg przeczytał „Skowyt”, Snyder „Jagodową ucztę”, a Kerouac pokrzykiwał: „Jazda! Jazda!”), to wkrótce uległ odchyleniu buddyjskiemu i heretyckiej fascynacji kulturą północnoamerykańskich Indian (a pamiętajmy, że minie jeszcze dziesięć lat, zanim Beatlesi zagrają na sitarze, zaś Arthur Penn nakręci „Małego Wielkiego Człowieka”). Wyjechał do Japonii, zaś po powrocie do Stanów zamieszkał w chacie z bali w górach Sierra Navada i żył z dorywczej pracy a to drwala, a to leśnego strażnika. Później wielokrotnie podkreślał, by nie zaliczać go do bitników, i rzeczywiście jego dystans wobec kultury, która ledwo otrząsnąwszy się po II wojnie, znów stała się jedynie słuszną, miał charakter zupełnie inny, wyrażany przez ascetyczną medytację nad własnym istnieniem oraz ekologiczną (a w zasadzie preekologiczną) troskę o świat.
I właśnie gdzieś tutaj – nie w pieśni, lecz w trosce, i nie w literackim szaleństwie, lecz w umiarze poetyckiego gestu – zaskakująco blisko Snyderowi do Philipa Levine’a (rocznik równie dobry: 1928), który wychował się w proletariackim środowisku Detroit, młodość przepracował w fabryce samochodów i w wierszach opisywał codzienne robotnicze życie – bez lewackiej hochsztaplerki, ale i nie wstydząc się społecznej wrażliwości. Za ładny odpowiednik Snyderowego odcięcia się od wybujałego stylu życia i pisania twórców Beat Generation można uznać słowa Levine’a, który na pytanie dziennikarza, czy uważa się za artystę odpowiedział, że czuje się po prostu rzemieślnikiem. Na poetyckiej debacie w Chopin Theatre w Chicago (z udziałem m.in. Adama Zagajewskiego) skomentował tamten wywiad jeszcze dobitniej: „Albo jesteśmy rzemieślnikami, albo grafomanami!”, nad czym po drugiej stronie oceanu – w kraju nasiąkniętym romantyczną tradycją jak gąbka wodą w wannie, z której długo nie wyciągano korka – nie zaszkodzi odrobinę się namyślić.
Daje po temu okazję już trzeci z kolei utwór w „Mieście marzeń”, który można uznać za założycielski, jeśli chodzi o styl (prosty, lecz niesamowicie precyzyjnie wyważony) oraz poetyckie imponderabilia Levine’a (trywialna codzienność i kwitnące w niej maleńkie iskry – no właśnie, czego? aż głupio powiedzieć, że metafizyki), ale przy okazji wchodzi on w mimowolny dialog z dwoma wierszami dość fundamentalnymi dla polskiej poezji.
Wiersz o warsztacie samochodowym w Detroit
Cztery błyszczące stalowe krzyże,
przeguby Kardana, wyciągnięte
z jutowego worka –
„serce układu napędowego”,
jak mówi podręcznik. Gwiazdy
w twardej dłoni Lemona, gwiazdy,
które trzeba zamocować,
obrócić i namaścić,
które mają swoje porządki
i rozkazy jak on
ma swoje.
Pod błękitnym
niepewnym światłem następny dzień
w warsztacie samochodowym
w mieście marzeń.
Jesteśmy tu wszyscy, żeby liczyć
i żeby nas liczono, Lemon,
Rosie, Eugene, Luis,
i ja, za młody, by wiedzieć,
że to jest na zawsze, przypinanie
fartucha, podwijanie
rękawów.
Dach przecieka
po wczorajszym deszczu,
wody zbierają się nad nami,
czekając na jedną pomyłkę.
Kiedy kropla spada na żylaste ramię
Lemona, on patrzy na nią,
jakby to było coś
rzadkiego i tajemniczego
jak kropla wody lub
pojedynczy przejrzysty meteor,
który powoli spadał
znikąd i płonie mu na
skórze jak łza.
Philipe Levine, „Miasto marzeń. Wybór
wierszy”. Przeł. Ewa Hryniewicz-Yarbrough, Znak,
Kraków, 82 strony, w księgarniach od kwietnia 2013 Pierwsza nasuwa się oczywiście fraza o „łzie znad planety”, ze wszystkimi Norwidowymi konsekwencjami, natomiast drugie skojarzenie, z frazą o „krzywdzeniu człowieka prostego” (np. w czasach Henry’ego Forda, którego fascynowały hitlerowskie metody zarządzania zasobami ludzkimi) wygłaszaną z wysokości poetyckich koturnów, uświadamia, jak daleko Levine’owi do stereotypu zaniepokojonego moralnie wieszcza. Ważne przy lekturze „Miasta marzeń” (i znamienne w kontekście wizyty na krakowskim festiwalu) wydają się dwa wspomnienia Levine’a o Miłoszu. Pierwsze – z osobistej rozmowy poetów w Rotterdamie, kiedy Levine powiedział: „Powinien pan wiedzieć, ile energii tchnął pan w amerykańską poezję. Przez ostatnie 15 lat dokonaliśmy odwrotu od formalizmu, a pan był w nim jednym z głównych motorów”. I drugie, kilkanaście lat wcześniejsze – ze spotkania autorskiego w Berkeley: „Obecność Miłosza była inna: rzeczywiście przypominał kapłana. Z dystansem przyjmował nasze wyrazy uznania – tak, wiem, że mnie czytacie, ale nie czytacie mnie dobrze, nie czytacie naprawdę”. Poetycki wpływ Miłosza na Levine’a (i całe pokolenie poetów mocujące się z Poundem czy Stevensem) jest niewątpliwy, ale chyba nic nie szkodzi, że nie przeczytał naszego noblisty dobrze i naprawdę, skoro jego wiersze, schodząc z wyżyn w dół, kreślą na przykład takie dojmująco braterskie portrety:
Dokąd odeszły twoje słowa,
Cipriano, słowa, które wypowiedziałeś 38 lat
temu na zapleczu Niezrównanej Pralni,
stojąc na małym drewnianym podwyższeniu
i pochylając się nad syczącą prasownicą,
gdzie w ostrym świetle żarówki blizny
wzdłuż twoich ramion – „dar
mojego kraju” – błyszczały jak stare drewno.
(...)
Wróć, Cipriano Mera, wyjdź
z wiatru i ubrany w szatę
swojego bólu powiedz mi raz jeszcze, że
ten świat będzie nasz. Wkrocz w moje sny
albo w moje życie, Cipriano, wróć
z wiatru.
(„Do Cipriano, na wietrze”)
3. Festiwal Miłosza
Philipe Levine i Gary Snyder będą gośćmi 3. Festiwalu Miłosza, który odbędzie się w Krakowie między 16 a 19 maja 2013.
Podobnie jest z poezją Gary’ego Snydera, która formalnie pozostając w stylu poniekąd Miłoszowskim (spokojnie kładziona fraza i atmosfera raczej zaufania między słowem a rzeczą niż nieustannej podejrzliwości), kieruje się w rejony, gdzie rzadko docierały wiersze pisane po polsku (z klasyki przyszły mi na myśl „Sonety krymskie”). Spotkanie wątków buddyjskich i ekologicznych zakłada groźbę osunięcia się w jakiś mdły „new age”, ale już tytuł wyboru: „Dlaczego kierowcy ciężarówek z drewnem wstają wcześniej niż adepci Zen” uspokaja dziarskim konkretem. Przy lekturze warto mieć na podorędziu zarówno opinię o Snyderze brytyjskiego filozofa Alana Wattsa: „To wagabunda, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Jego styl życia świadczy o przemyślanej rezygnacji z dóbr materialnych”, jak i słowa przyjaciela poety Toma Birche, na które Snyder chętnie się powołuje: „Dzikość obchodzi się ze mną jak z istotą ludzką… mam na myśli to, że traktuje mnie jak dorosłego człowieka. Nie stara się mnie chronić, rozpieszczać, nie zbuduje dla mnie drogi, nie będzie mi policjantem ani pracownikiem socjalnym, nie włączy mi kaloryfera i nie utuli do snu. I nikt nie wie, gdzie jestem”. Wybór wierszy otwiera utwór „Piute Creek” kończący się znamienną strofą:
Dla jasnego, skupionego umysłu
jedno tylko ma znaczenie – że
to, co widzi, widzi prawdziwie.
Nikt nie kocha skał, a przecież jesteśmy.
Noc przenika chłodem. W świetle księżyca
Jakiś ruch nagły
Wkrada się cień jałowca.
Gdzieś za plecami niewidoczne
Zimne dumne oczy
Kuguara lub kojota
Śledzą bacznie, jak wstaję i odchodzę.
Wiele wierszy Snydera bierze swoje tytuły od masywów górskich, a autor gustuje w niebezpieczeństwach wspinaczki, o czym napomyka w eseju ze zbioru „Danger of Peaks”: „Jest coś na dziwny, pradawny sposób inspirującego w niezwykłej mocy naturalnego, niedualistycznego wydarzenia, które nie podlega ocenie, a jedyną na nie reakcją może być pełna podziwu trwoga”. Ten zwrot w tajemniczą przeszłość odbywa się także w języku wierszy (komplikując kwestię jego na pozór uprzejmej referencyjności wobec świata), którego zoom pracuje zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Na przykład tytuł pierwszego tomu, „Riprap”, autor wyjaśnia tak: „Brukowanie jest starym angielskim słowem, którym określa się wykładanie kamieniami brzegów rzek. (...) Słowo pochodzi od starych angielskich sztolni, skąd wydobywano kamienie. Proces ten nazywano «riprap». Nie wiem, jak to się stało, że ten termin zaczął być używany także do opisu budowania i naprawy dróg w północno-zachodniej Ameryce. (...) Lubię myśleć o brukowaniu z punktu widzenia języka angielskiego. Angielski jest pełen jednosylabowych słów, głównie staroangielskich, które mają charakterystyczny rytm «pam, pam, pam, pam». Podobny jest chiński. A zatem składanie kamieni, brukowanie, jest jak mówienie po staroangielsku”.
Philipe Levine / fot. David Shankbone, wikimedia commons
Tyle o kierowcach ciężarówek z drewnem, natomiast jeśli chodzi o adeptów Zen, to warto pamiętać, że właśnie Snyder zainspirował słynną powieść Karouaca „Włóczędzy Dharmy” (pierwotny tytuł brzmiał „Wizje Gary’ego”). Wschodnie wpływy odzywają się u Amerykanina na dwa sposoby. Pierwszy to intensywnie realistyczne obrazy przywołujące na myśl japońskie drzeworyty, na przykład w zakończeniu wiersza „Sieć”:
Kobiety w wieczornym kręgu
zarzucają, wokół ogniska
Mężczyzna w czółnie
Tańczy z siecią.
Natomiast drugi to wizyjne wiersze wywiedzione z zawiłości strukturalnych buddyzmu, ale pełne naturalnej siły i bezpośredniości, jak we fragmencie utworu „*** [Twarz w zagięciu jej szyi]”:
Matka o ciele Wszechświata,
Której piersi to Słońce i Księżyc
statua Praini
z Jawy: łagodny uśmiech,
Nagie piersi.
„Czy będziesz mnie kochać, gdy
me piersi urosną?”
rzekła mała dziewczynka –
Wszystkie cytaty, które tu daję, to oczywiście zaledwie okruchy z dwóch solidnych bochnów wypieczonych przed wydawnictwo Znak przed przybyciem poetów na krakowski festiwal. Choć dwaj panowie – z okazji wizyty nad Wisłą – mogliby westchnąć, że „dziś znaleźliśmy się w wieku, trudna rada, że się człowiek przestał dobrze zapowiadać”, to ich wiersze wciąż mają coś ożywczego do powiedzenia.