Schuyleryzm
Fairfield Porter, portret Jamesa Schuylera, 1955

Schuyleryzm

Maciej Boenisch

Czytając poematy, wkraczamy w rytm dni i pór roku. Schuyler skrzętnie rejestruje odmienny kąt padania promieni słonecznych, ich fakturę i moc. Pisanie jest sposobem radzenia sobie z życiem na najbardziej podstawowym poziomie

Jeszcze 4 minuty czytania

Kto czytał „Brulion”, pamięta pewnie krótki artykuł pióra Krzysztofa Koehlera zatytułowany „O'Haryzm”, który wywołał jedną z najgorętszych debat literackich wczesnych lat 90. Kiedy tekst się ukazał, biegałem jeszcze po osiedlu w krótkich spodenkach, ale dziś, kiedy wracam do ówczesnej debaty, natrętnie zaczynam gdybać. A co by było, gdyby Piotr Sommer zamiast „Twojej pojedynczości” przetłumaczył „Poranek poematu” Jamesa Schuylera? Czy tomik przepadłby bez echa? Czy też może mielibyśmy w historii polskiej poezji epizod schuyleryzmu? (Andrzej Sosnowski przytomnie poucza, że nazwisko Schuyler wymawiamy „skajler”! – jak Skywalker.) Pewnie ani jedno, ani drugie. Bezsprzecznie to właśnie O'Hara był twarzą szkoły nowojorskiej. Pełne pasji, zawadiackie spojrzenie boksera złagodzone przez zalotny uśmiech – to samo przecież można powiedzieć o jego poezji – uczyniły z niego kultową postać XX-wiecznej literatury amerykańskiej. Z perspektywy czasu to jednak Schuyler wydaje się poetą ciekawszym, bardziej dojrzałym i intrygującym.

Dwadzieścia jeden lat po śmierci Schuylera wciąż stosunkowo niewiele wiemy o jego życiu prywatnym
. Na fotografii z 1985 roku z wnętrza pokaźnego wiklinowego fotela spogląda jegomość przy tuszy, w ciemnej koszuli, jasnych spodniach i trampkach, które ponoć uwielbiał. Nie sposób odczytać tytułu książki – fotografia nie jest na tyle wyraźna. Na pulchnej twarzy skrytej za pokaźnych rozmiarów okularami w rogowych oprawkach rozlewa się błogi uśmiech. Trochę gapiowaty, może odrobinę nieśmiały, Schuyler przypomina kogoś z bliskiej rodziny, wujka, o ekscentrycznym hobby albo rzadko widywanego kuzyna, który podczas podwieczorku lubi rozbawiać towarzystwo dykteryjkami. Nic bardziej mylnego. W rzeczywistości był małomówny.

James Schuyler, „Trzy poematy”. Przeł. Marcin
Sendecki, Andrzej Sosnowski, Bohdan Zadura, Biuro
Literackie, Wrocław, 108 stron,
w księgarniach od maja 2012
James Marcus Schuyler wbrew temu, co sugerują poetyckie tropy, przyszedł na świat nie w Nowym Jorku – bo z grona „nowojorczyków” tylko John Ashbery się tam urodził – ale w wietrznym Chicago w listopadzie 1923 roku. Młodość poety mogłaby posłużyć za kanwę klasycznie amerykańskiej biografii: młodzieńcze lata dzielone między wielkomiejski Waszyngton a otoczone farmami East Aurora (niedaleko Buffallo), o którym często zresztą wspominał później w wierszach. Następnie kilka semestrów collegu w Zachodniej Virginii, ale tylko kilka, bo czas studiów upłynął mu głównie – jak wspominał po latach – przy karcianym stoliku (brydż). Niepowodzenia na oficjalnej drodze edukacji nadrabia wdziewając mundur. W 1943 roku wstępuje do marynarki wojennej i niemal natychmiast wypływa wraz z konwojem okrętów na północny Atlantyk. W marynarce jednak też długo nie zagrzewa miejsca. Rok później jego okręt zawija do nowojorskiego portu, a Schuyler wybiera się na kilkutygodniową przepustkę bez wiedzy przełożonych. Kiedy tłumaczy się z niesubordynacji przed komisją wojskową, wychodzi na jaw jego orientacja seksualna, co nie poprawia i tak trudnej sytuacji. W efekcie wylatuje ze służby jako „osoba niepożądana”.

Tu kończy się amerykańska sielanka. Karnie wydalony z wojska, Schuyler postanowił na dodatek zostać pisarzem. Do nowego pomysłu na życie podszedł bardzo serio i w 1947 roku wyruszył do Włoch, gdzie zatrudnił się jako asystent W. H. Audena. Pomagał mu przepisywać rękopisy, trochę też studiował na uniwersytecie we Florencji, ale klimat południa Europy najwidoczniej nie służył mu dobrze, bo dopiero po powrocie do Nowego Jorku na dobre się pisarsko odetkał. Skromna pensja wojennego weterana i dorywcze prace pozwalały co najwyżej wiązać koniec z końcem, pomieszkiwał więc kątem u znajomych, pisząc do szuflady wiersze, sztuki i powieści. Może nie do końca do szuflady, bo do momentu wydania debiutanckiego tomu w 1969 roku krążyły w postaci rękopisów w gronie najbliższych przyjaciół. A Schuyler miał do nich szczęście. Szybko zaznajomił się z Frankiem O'Harą i Johnem Ashberym (z którymi przez kilka lat pomieszkiwał w wynajętym mieszkaniu na Manhatanie); niedługo później do ich paczki dołączył też Kenneth Koch i grupka malarzy, wśród nich Larry Rivers, Willem de Koonig, Jane Fraulicher, no i przede wszystkim Fairfield Porter. Kolejny miłosierny gospodarz, który przyjął Schuylera pod dach. Żona Portera, Anne (również poetka), wspominała żartobliwie, że Schuyler wpadł do nich na kawę i został jedenaście lat.

Proszone kolacje u przyjaciół, w gronie których można swobodnie konwersować o trendach we współczesnej kulturze, wspólne wyprawy na koncerty, do muzeów sztuki, ciągła wymiana listów i płyt... biedne, ale sielskie życie nowojorskiego artysty? Okresy względnej pisarskiej prosperity, kiedy rzeczywiście pracował twórczo, Schuyler przypłacał jednak potężnymi kryzysami wiary w siebie. Diagnoza psychiatry: choroba dwubiegunowa. Pierwszy poważny atak, który nastąpił już na początku lat 50., był jak ekstaza religijna. „Schuyler był przekonany – pisał Mark Ford – że odbył długą rozmowę z Matką Boską, która go powiadomiła, iż Dzień Sądu Ostatecznego jest już bardzo blisko”. W szpitalu psychiatrycznym w Bloomingdale spędził trzy miesiące. Odtąd kolejne załamania i pobyty w szpitalach będą się zdarzały regularnie co kilka lat. Wliczając hospitalizację w Bloomingdale, kiedy – co warto odnotować – napisał swoje pierwsze wiersze, było ich razem jedenaście.

zajęło mi
kolejne dwa miesiące
żeby znów nauczyć się chodzić
a kiedy wreszcie wyszedłem
w wyśmienitej formie bach
załamanie nerwowe: cztery
tygodnie w następnym szpitalu

Tak w wierszu „Potem” puentował naprawdę imponującą listę doznanych nieszczęść (wśród nich: zapalenie płuc, cukrzyca, oparzenia trzeciego stopnia doznane podczas pożaru, ciężkie zatrucie w wyniku przyjmowania leków uspokajających i wszystko w czasie krótszym niż dziesięć miesięcy). Schuyler się jednak nie poddawał i kultywował swoją specyficzną postawę wobec życia: uważną na cierpienie, ale jednocześnie pełną humoru i miękkiej ironii. Pisanie nie było dla niego nigdy pretekstem do sarkastycznych uwag czy skargi na zło tego świata. Cierpienie tworzy raczej ciemne tło, na którym jeszcze wyraźniej rysuje się jasny kontur życia. A kiedy jego zarys znika z oczu – pisze pogodnie Schuyler – zawsze „możemy liczyć na pustą / Filiżankę z plamką kawy na dnie albo na szklaneczkę czegoś mocniejszego”.

W 1969 roku jednak, kiedy ukazało się pierwsze książkowe wydanie jego wierszy, aura nie nastrajała zapewne Schuylera pogodnie do życia. Podczas gdy nazwiska Ashbery’ego, Kocha oraz zmarłego trzy lata wcześniej O'Hary były już wówczas doskonale znane w literackim światku Nowego Jorku, „Freely espousing” przeszło raczej bez echa. Nie pomogła renoma kolegów ani Stypendium im. Franka O'Hary, które w znaczny sposób podreperowało finanse Schuylera i pozwoliło mu doczołgać się jakoś do następnego tomiku bez konieczności kolejnej wizyty w szpitalu. Jego wczesne wiersze zasługują jednak na uwagę nie tylko ze względów historyczno-literackich.

James Schuyler / fot. Chris Felver,
Port Literacki
To właśnie we „Freely espousing” rodzi się specyficzny poetycki idiom, z którego później zasłynie i który konsekwentnie będzie rozwijał w dojrzałych utworach.
Kluczem do niego są tytułowe „wolne związki”. Schuyler aranżuje je, składając ze sobą elementy, które w codziennym doświadczeniu wydają się uwolnione od jakichkolwiek między-cząstkowych koneksji. Pod jego piórem zasłyszane fragmenty rozmów, zapamiętane ze spacerów pejzaże i kwiaty przeplatają się z przebudzonym właśnie wspomnieniem, tworząc – choćby na krótką chwilę – obraz, w którym każdy element ma swój czas i swoje miejsce. To coś więcej niż tylko sprawnie zrobiony kolaż. Schuyler – kiedy tylko może – stroni od mocnego akcentowania swojej artystycznej woli; sprawia raczej wrażenie, jakby nie chciał się narzucać samemu sobie albo światu. Polega na intuicji i uważności. W poemacie „Hymn do życia” z późniejszego o pięć lat tomu, pisał:

Życie skąpi nam zwierzeń o sobie, ale w ogrodzie są teraz
Żonkile w pełnej krasie i to wystarczy. Nie zdają się bardziej nietrwałe,
Niż wtedy, gdy ich jeszcze nie było. A może lepsza była obietnica,
Kiedy zimą pierwsze kiełki przeszywały glebę?

Jednak w porównaniu do wspomnianego „Hymnu do życia”, „Poranku poematu” (1980) oraz późnych „Paru dni” (1985), które trafiły właśnie do zbiorczego tomu „Trzy poematy”, wiersze z „Freely espousing – choć udane – wydają się należeć jeszcze do okresu burzliwych poszukiwań twórczych. Dopiero w tej bardziej obszernej i dającej więcej swobody formie, jaką stanowi poemat, technika tworzenia „wolnych związków” mogła uzyskać pełniejszy kształt, przy wykorzystaniu całego spektrum możliwości wyrazu.

prawda, ten absolut
Odczuwania, rozpoznawania tego, co się wie, to jest
poemat

Czytając „Poranek poematu” czyli ponad 50 stron drobnym maczkiem, które pochłania się jednym haustem bez przerw na kawę czy papierosa – stajemy się świadkami, jak Schuyler próbuje się do tego absolutu zbliżyć. To trudne zadanie, bo absolutu nie można po prostu osaczyć, przydusić do ziemi jednym trafnym chwytem retorycznym. To raczej nieustannie ponawiana próba, która rozpocząć się może właściwie w dowolnym momencie. Na przykład pewnego poranka 8 lipca 1976 roku, kiedy zaspanemu poecie staje przed oczami obraz czaszki Baudelaire'a. Skąd Baudelaire w zachodniej części Stanu Nowy Jork? – dziwi się sam sobie Schuyler, rozpoczynając poemat. Ten obraz przywołuje jednak kolejny, a ten z kolei wiąże się dzięki jakiejś alchemicznej recepturze skojarzeń z przywołanym z pamięci fragmentem rozmowy, zapachem czy etykietą ulubionej marki dżemu agrestowego. Tylko forma poematu jest na tyle pojemna i elastyczna, aby pomieścić wszystkie detale. Schuyler nie daje się jednak porwać pokusie, aby z rozrzuconych w pamięci fragmentów sklecić jakąś bardziej wyczerpującą autobiograficzną narrację.

Słońce świeci na moją
Dłoń i bezlik krzyżujących się linii opowiada historię blisko
Pięćdziesięciu lat. Przepraszam, za długo by mówić
(„Hymn do życia”)

Czytając poematy, a w szczególności „Poranek”, wkraczamy przede wszystkim w rytm dni i pór roku. Schuyler skrzętnie rejestruje odmienny kąt padania promieni słonecznych, ich fakturę i moc. Natłok refleksji i wspomnień szybko rozprasza się pod naporem narzucającej się zmysłowości. Schuyler świadomie na to pozwala, kontemplując sposób, w jaki poranne światło podkreśla kontur jesiennych liści albo obserwując powracającą na ogrodową werandę modrosójkę. Może Baudelaire nie jest tu wcale od rzeczy? Tyle że Schuyler to taki typ flaneura, który od zgiełku miasta woli przedmieścia z bujnymi ogrodami, a nad tłumy przedkłada towarzystwo kwiatów. Schuyler namiętnie się nimi interesował, prenumerował nawet angielskie (kolejna słabość poety!) pisma ogrodnicze.

Często jestem najszczęśliwszy
gdy idę przez miasto w jasny i
Mroźny dzień, kiedy na niebie błyskają welony cirrusów,
i przystaję, żeby obejrzeć starzyznę
W oknach sklepów ze starzyzną, i ruszam dalej, pasąc oczy
każdym widokiem jakiejś dla mnie hożej
Urody, seksowności, której tak naprawdę nie pragnę,
tylko chcę wspominać, myśleć,
Hej, jakie to miłe, takie ciepłe ciało w taki zimny, zimny
dzień: dzisiaj jest lipiec, wiejska okolica,
Jest wręcz chłodno i kolano, na które upadłem
rwie mocniej niż
Wczoraj.

Ulotna chwila szczęścia, kiedy Schuyler przegląda sklepowe witryny, to też nie jest znowu tak mało. Absolut, o którym pisze, nie jest przecież absolutem wiedzy, który wymaga od doświadczenia pełni i zupełności, ale właśnie absolutem odczuwania. Stanowi horyzont, na tle którego przepływają mnogie, często efemeryczne i trudne do złożenia w jakąkolwiek całość formy doświadczania. I tylko w jego obrębie – zdaje się mówić Schuyler – przydarzyć się mogą chwile spontanicznej afirmacji, kiedy podmiot w nieskrępowanym nurcie przeżyć rozpoznaje samego siebie. I co z tego, że chwile te zostają niemal od razu przełamane Schuylerowską ironią, która zapewnia, że tej intymnej bliskości nie da się zatrzymać na dłużej niż mgnienie oka, skoro kolejne czekają dosłownie za rogiem.

Dni prześlizgują się, a nam się zdaje,
że musimy przybić na nich swój stempel. Akurat. To one nas stemplują,
Czas i pory roku, i patrząc wstecz widzi się obszerne, bezludne
Aleje, błękitnoszare wozy parkujące po ich obu stronach, i mostek
Nad Rock Creek. Na każdym rogu odlana z brązu figurka bizona,
Nieproporcjonalna, ale w oczach dziecka przyjaźnie złowieszcza,
Aż się prosi, żeby ją poklepać.

James Schuyler, „Co na kolację?”. Przeł. Marcin
Szuster, Biuro Literackie, Wrocław, 256 stron,
w księgarniach od kwietnia 2012
Poemat stanowi dla Schuylera językowo adekwatną formę egzystowania w świecie, językowe środowisko, które sprzyja temu, aby afirmować życie w jego cząstkowych, często także ułomnych formach. Pisanie jest więc sposobem radzenia sobie z życiem na najbardziej podstawowym egzystencjalnie poziomie; poziomie ciasnego splotu pamięci, emocji i zmysłów. Jest też wciąż ponawianym ćwiczeniem z akceptacji i afirmacji. Dlatego właśnie poemat można rozpocząć albo zakończyć w dowolnym miejscu, to tylko drugorzędna kwestia kompozycji. Jest tylko jeden wyjątek od tej reguły: zakończenie „Paru dni”.

Napisany w 1985 roku– sześć lat przed śmiercią poety – poemat stanowi zapis kilku dni. Jego pretekstem jest wizyta u brata i matki w East Aurora. To chyba najbardziej melancholijny utwór w dorobku poety. Bieg „Paru dni” wyznaczają jakby już trochę natarczywe wspomnienia zmarłych przyjaciół, finansowe problemy i mocniej niż we wcześniejszych utworach zaakcentowane napady depresji. Ale to wciąż ten sam Schuyler, który w momentach najgłębszych emocjonalnych dołków zastanawia się: „parę dni: jak je sławić?”. I pomimo wszystko świetnie mu to wychodzi, aż do momentu, gdy bratowa Hilde dzwoni z informacją o śmierci matki. Schuyler zamyka poemat, jakby dawał do zrozumienia, że jedyne, co może go rzeczywiście domknąć – zarówno w tym konkretnym przypadku, jak i w szerszej egzystencjalnej perspektywie pisania – to epitafium.

Margaret Daisy Connor Schuyler Ridenour,
spoczywaj w pokoju,
żmudnej podróży już kres

Tak grobowy nastrój to jednak u Schuylera rzadkość. W jego wierszach dominuje raczej frywolna, przepełniona czarnym humorem aura swobody. Na koniec – aby wskrzesić tego bardziej Schuylerowskiego ducha – warto nadmienić, że był on także utalentowanym prozaikiem. Można w tym chyba wietrzyć spisek tłumaczy (a w szczególności Andrzeja Sosnowskiego, chapeau bas!), że obok „Trzech poematów” niemal w tym samym czasie na półki trafia wydana nakładem W.A.B. powieść.
„Co na kolację?” to jakby odwrócenie formuły klasycznej amerykańskiej powieści, w której musi się zmieścić wszystko. Pośpiesznie donoszę: w „Co na kolacje?” nie mieści się nic. Przynajmniej nic godnego uwagi dla wielbicieli pogłębionej egzystencjalnie prozy. Amatorów różnego typu społecznych czy kulturowych analiz też zniechęcam. Po prostu gospodyni domowa Lottie Taylor zbyt często lubiła sobie golnąć i w końcu trafiła na oddział. Jej mąż najzwyczajniej w świecie skorzystał z okazji, bo cóż mógł innego w tej sytuacji zrobić, i przygruchał sobie na boku sąsiadkę. Czy to nie wystarczający materiał do prześmiesznych dialogów przy brydżu, bądź na terapii? Kto czytał Jane Bowles, ten wie czego się może spodziewać. Mniam.



Fragmenty utworów Schuylera w tłumaczeniach Agaty Pyzik, Marcina Sendeckiego, Andrzeja Sosnowskiego i  Bohdana Zadury.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.