Zwykle, gdy pisze się o Brianie Pattenie, na wstępie przytacza się pośpiesznie szereg faktów, dat, a także cytuje na ogół niepochlebne opinie krytyków. W pierwszej kolejności wspomina się o tym, że Patten (rocznik 1946), wraz z Adrianem Henrim i Robertem McGoughem, współtworzył popularną w latach 60. grupę poetycką „Liverpool Poets”. I choć często dodaje się przy tej okazji, że jego twórczość odstaje w jakiejś mierze od dorobku dwójki jego kompanów, że Patten jest „najbardziej literacki z trójki” (Jerzy Jarniewicz), sławę zdobyli wspólnie. Latem 1967 roku, kiedy The Beatles wydali słynny „Sgt. Peppers Lonely Hearts Club Band” i przypieczętowali tym samym panowanie rocka psychodelicznego na światowych listach przebojów, w serii Penguin Modern Poets pod numerem dziesięć ukazał się tomik „The Mersey Sound”. Opatrzona chwytliwym tytułem i pop-artową okładką antologia liverpoolczyków przebojem wdarła się na półki księgarń; do tej pory sprzedano ponad pół miliona egzemplarzy, a Penguin wciąż wznawia ten kultowy już tomik.
Adrian Henri, Roger McGough, Brian Patten,
„The Mersey Sound”. Penguin Books 1967Skąd ta popularność? Pełna humoru i zabawy słowem poezja tworzona była raczej z myślą o występach w pubie, na scenie studenckich teatrzyków kabaretowych, czy recytacji podczas koncertów rockowych, dlatego ważna była przede wszystkim bezpośredniość przekazu, co, delikatnie rzecz ujmując, wprawiło w konsternację krytyków z literackiego parnasu. W recenzjach padały określenia: „obrzydliwe monstrum z Liverpoolu” (Harsent), „plebejscy, małomiasteczkowi uczniowie Montovaniego” (Dunn), czy lakoniczne podsumowania w rodzaju „błaźni” (Thwaite). Twórczość Pattena i spółki ochrzczono więc zaraz niechlubnym mianem pop-poetry, co pozwoliło rozładować międzypokoleniowe napięcie i odsunąć rzeczową dyskusję o „młodej” kulturze na później. Dziś, cztery dekady po pop-kulturowej rewolucji, kiedy ogień sporów o literacką „górę” i „dół” nieco przygasł, Patten doczekał się na wyspach osobnej monografii poetyckiej, a jego wiersze miłosne cieszą się wciąż niesłabnącą popularnością (w 2007 roku doczekały się nawet osobnej antologii: „The Collected Love Poems”). Wydany niedawno przez Biuro Literackie wybór wierszy „Teraz będziemy spać, leżeć bez ruchu lub ubierzemy się na powrót”, to także dla polskiego czytelnika świetna okazja, żeby chłodniejszym już okiem przyjrzeć się jego twórczości.
Zbiorek otwierają wiersze z debiutanckiego tomu „Little's Johny Confession” (1967). To mocne otwarcie. Tytułowy Mały Johny ma siedem lat, „lubi psa Pluto, Mocarną Myszkę” i misia Biffo, właśnie z pożyczonego od ojca karabinu „zlikwidował pewną ilość małych nieprzyjaciół” i teraz na szkolnym boisku czeka na zjawienie się policyjnej obławy. Mały Johny niewiele ma jednak w sobie z seryjnego mordercy, to raczej niepoprawny marzyciel. Marzy na przykład o bombie atomowej. Nie o takiej, która spadła na Hiroshimę, ale o takiej „granatowej” bombie, którą „można [...] opylać kwiaty”, i której eksplozja „zapaliłaby Wszechświat i zasypała nas/ lawiną szczęścia”. Wyobraźnię Johny'ego zasila nieprzerwany strumień obrazów wprost z „opowieści gotyckich”, magii Crowleya, z kreskówek i komiksów. Nic więc dziwnego, że w miejsce kolejnego dnia spędzonego w szkole wybiera „podróż na inną planetę”, skąd może „ze zdumieniem przyglądać się ludziom idącym po omacku”.
Brian Patten, „Teraz będziemy spać, leżeć bez ruchu
lub ubierzemy się na powrót”. Tłum. Jerzy Jarniewicz,
Tadeusz Sławek, Piotr Sommer, Andrzej Szuba, Biuro
Literackie, Wrocław, 80 stron, w księgarniach
od stycznia 2011Nastroje i gesty, które składają się na obraz bohatera wczesnych wierszy Pattena, rzeczywiście dobrze oddają aurę zbliżającego się „lata miłości”. To nastrój wyobcowania ze świata stworzonego przez starsze pokolenie, z jego mieszczańskimi i hierarchicznie zbudowanymi instytucjami oraz prowokowane przez ich uporczywą obecność gesty sprzeciwu wobec każdej formy odgórnie narzuconego autorytetu: wobec nauczyciela, policjanta czy rodzica. Apel Johny'ego skierowany do belfra z wiersza „Zmiana osobowości Małego Johnny” („proszę pana, panie profesorze/niech pan odwróci się od tablicy/ pańska kreda kruszeje/ pańska trzcina gnije/ niech pan odwróci się od tablicy/ mamy ochotę stąd wyjść”), brzmi tu równie mocno i donośnie jak przesłanie późniejszego o ponad dekadę „Another Brick in the Wall” Pink Floyd.
Wczesny Patten nie usiłuje jednak wejść w niewygodną rolę głosu generacji, jak robi to choćby pełen entuzjazmu i pokoleniowego gniewu Ginsberg. Cykl wierszy o Małym Johnym, bardziej niż o młodzieńczej mocy wyobraźni, która ma zdolność do zapalania światów, opowiada – w bardzo osobisty sposób – o doświadczeniu utraty, jaka nieuchronnie wiąże się z dojrzewaniem. Nawet będąc na „innej planecie” Mały Johny jest świadom, że jego obecność „po tamtej stronie” to jedynie „wspaniały wykręt”, który sprawia, że jego „sny zgadzają się/ na każdą formę nauki/ na każdą formę kłamstwa”. Konfrontacja ze światem dorosłych jest nieodzowna. Dlatego też Mały Johny porzuca „bezpieczne życie” pod kuratelą matki, „przebiera się za mężczyznę” i wyrusza, aby „dać się oznakować” przez mroźny świat metropolii.
Ten symboliczny akt wejścia w dorosłość nie oznacza jednak, że Patten staje po stronie odartego z młodzieńczych mocy „zdrowego” rozsądku. Bynajmniej. Mglisty ideał dzieciństwa jest tu nieprzerwanie obecny i pojawia się zwykle pod postacią ulotnej reminiscencji, bądź wspomnienia intensywnych uczuć towarzyszących pierwszej miłości. Zazwyczaj nudna codzienność, nieustannie zestawiana z wyidealizowaną wizją przeszłości, wprowadza w obręb rzeczywistości poetyckiej napięcie, przez którego pryzmat oglądamy teraz świat „dorosłych”. Przy pierwszym spojrzeniu to niezbyt zachęcający widok: to spowita deszczem metropolia, „gdzie kwiaty zrywa się za szybko/ a dni zabija jak nędznych wrogów”, obraz świata, na którego obrzeżach nieustająco majaczy wizja „utraconego ogrodu”.
Jednak to nieustannie poczucie melancholii, które jak plamka na oku towarzyszy każdemu wejrzeniu w siebie, udaje się Pattenowi formalnie i emocjonalnie okiełznać. Tak jak w „Pieśni dla tej, co w zeszłym roku była moją żoną”, gdzie podmiot, pogodzony już wprawdzie z rozstaniem, nadejście kolejnej fali zabarwionych jeszcze tęsknotą wspomnień puentuje zaskakująco trzeźwym stwierdzeniem: „taka niby normalna rzecz jak/ strata przychodzi do mnie i dotyka mnie do żywego”. Patten nie pozwala, aby emocje wymknęły się spod kontroli i urosły do jakiejś nazbyt wybujałej egzystencjalnie rangi. Często dyscyplinuje wartki, pierwotnie chaotyczny nurt wspomnień i emocji, organizując go wokół przedmiotu czy miejsca („Pokój”), albo – jak w tomiku „Armada” – żywe, rozdygotane uczucie towarzyszące śmierci równoważy konkretnym wspomnieniem z dzieciństwa („Armada”, „Tatuaże”). Ta zdyscyplinowana melancholia nie jest formą obrony przed światem, ale na odwrót: akceptacją świata w pełni, tego świata, którego nieodłącznym elementem jest cierpienie i strata. I rzeczywiście: wiersze Pattena, w równiej mierze co melancholią, przepełnione są niegasnącym apetytem na życie. Patten woła do Maud (tak, to ta sama Maud, którą znamy z poematu Tennysona), która w jego wierszu, samotna i pogubiona, błąka się po przedmieściach: „Nie potrafilibyśmy znaleźć ci tamtego ogrodu,/ Nawet gdybyśmy chcieli./ Więc chodź do miasta, Maud”.
Okazuje się bowiem, że w tej smutnej Pattenowskiej krainie, gdzie na pytanie „komu się dziś dostanę?” pada zawsze ta sama odpowiedź: „dostaniesz się deszczowi, samotny śniadaniarzu”, jest coś, co jest w stanie przezwyciężyć nawet to dojmujące uczucie melancholii. Może w kontekście późnych lat 60. zabrzmi to banalnie, ale tym czymś jest miłość. W tej kwestii Patten pozwala sobie, jak rzadko kiedy, na deklarację w liczbie mnogiej: „Nie należymy do bladolicych dzieci/ których ciała nie zdążyły się jeszcze narodzić/ ani do dziewic tkwiących nieruchomo wewnątrz swego smutku,/ lecz budząc się w nie swoich łóżkach, jesteśmy spierdoleni i bez skazy”.
Jednak coś każe wciąż na nowo podejmować – zwykle nie do końca udane – próby nawiązania głębszej relacji. Co to takiego? Patten – i chwała mu za to – zamiast silić się na prostą odpowiedź, przyznaje się do niewiedzy: „Trudno jednak zgadnąć,/ Jak wpływamy na siebie,/ Kiedy i na jakiej zasadzie./ Mijamy się, a lśniąc krótko we wzajemnym świetle,/ Pokrzepiamy się myślą, że droga jest słuszna” („We wzajemnym świetle”). Dla Pattena miłość to ta krótka chwila intensywności i zapomnienia, w której przemożne poczucie utraty zanika i znów ze wzmożoną siłą pojawia się myśl, że „świat/ Stał się nagle jadalny./ I był tutaj zawsze, żeby go smakować”.
Na koniec należałoby zapytać, czy poezja Pattena się broni teraz, kiedy uczestnicy młodzieżowej rewolty to starsi panowie, a poetyckie slamy od dawna widnieją na plakatach jako stały punkt weekendowych programów w klubach, kawiarniach i pubach? Takie pytanie to niebezpieczna pokusa. Zbyt szybko kieruje odpowiedź na utarte tory akademickich rozważań o doniosłej roli poezji i zaraz potem, nazbyt pośpiesznie, na pytanie o kondycję kultury wysokiej. Pod koniec lat 50. na ten stan rzeczy skarżył się Larkin. W artykule „Zasada przyjemności” wskazywał na „wygodne miejsce”, jakie zajął poeta u boku akademickiego krytyka, który uzbrojoną w „intelektualny sprzęt” analizą onieśmiela czytelnika i odbiera mu prawo do powiedzenia: „to mi się nie podoba, proszę o coś innego”, bez narażenia się na zarzut „uzależnienia od masowej rozrywki” i „słabej zdolności reagowania”. I zaraz, z charakterystyczną dla siebie przesadą dodaje: „u swoich podstaw jednakże poezja, jak każda sztuka, jest nierozerwalnie związana z dawaniem przyjemności, jeśli więc poeta utraci czytelników szukających przyjemności, utraci jedynych czytelników, których warto mieć”.
W „Wierszu prozą definiującym samego siebie” Patten pisał, że poezję „powinno się […] widywać raczej w towarzystwie złodziei i kochanków niż dziennikarzy i wydawców”, że poezja „powinna zakochać się w dzieciach i uwodzić je bajkami”. W pisaniu wierszy o Małym Johny mniej chodzi o Prawdę czy „samodoskonalenie się”, a bardziej o to, „by znaleźć Najwyższą Rozkosz”. Może więc warto do utworów Pattena przyłożyć larkinowską miarę zasady przyjemności? Nie po to, aby rozgrzeszać go ze słabych wierszy.
A słabych napisał niemało. Trafia się banał czy ograna metafora, choć w „Teraz będziemy spać...” spotyka się takich niewiele. Tu ukłon dla autora wyboru, Jerzego Jarniewicza, któremu udało się stworzyć, po części z już wcześniej publikowanych przekładów, po części z nowych, naprawdę niezłą, przekrojową antologię. I najistotniejsze w końcu; lektura tomu sprawia po prostu wiele frajdy. Czasem warto pamiętać, że „rzeczy, które wydają nam się skomplikowane, mają też swoje prostsze strony” (Larkin).
Fragmenty wierszy Briana Pattena w tłumaczeniach Piotra Sommera, Tadeusza Sławka, Jerzego Jarniewicza.