Gdzie się podziały tamte prywatki?
Bill Eppridge/Time & Life Pictures, Flickr Attribution-NonCommercial 2.0 Generic

Gdzie się podziały tamte prywatki?

Maciej Boenisch

W Polsce lata 60. wiążą się raczej z traumą niż świętowaniem, wiedza o rewolucji kulturowej na Zachodzie to cienki miraż, lekcja do odrobienia w teorii i praktyce. O przekrojowej serii przekładów „Twarze kontrkultury”

Jeszcze 4 minuty czytania

„Co się stało z tymi wszystkimi bitnikami? – zastanawiała się jasnowłosa studentka, odwożąc mnie przed rokiem do San Francisco po odczycie w Berkeley. No cóż, moja droga, niektórzy z nas wyprzedali swoje ideały i zostali hipisami. Inni zachowali się przyzwoicie, przyjmując stypendia od rządu lub pisząc powieści pornograficzne” – pisała w przedmowie do pornograficznych, a jakże, „Wspomnień bitniczki” (1969) Diane Di Prima. Wiedziała, że po książkę sięgną głównie hipisi i weterani beatu, na przykład ten ujarany zdrajca z pacyfką Ginsberg, i puszczała im oczko. Ja – ikona beatu, a dziś mieszkanka Haight-Ashbury, mekki dla pragnącej wolnej miłości i dragów Ameryki – daję wam moje błogosławieństwo. „Zostańcie nawaleni!” – kończyła przedmowę do wydanych w 1969 roku memuarów, a „lata sześćdziesiąte” wypełniły jej przesłanie z nawiązką.

Ciekawe, czy dziś babcia di Prima (6 sierpnia skończy 80 lat) zadaje sobie podobne pytanie. Czy pozostaliśmy nawaleni? Druga dekada XXI wieku zdaje się być do bólu trzeźwa, a ostańcy kontrkultury zeszli znów do podziemia. Nam w mainstreamie pozostaje obcować z widmem, które od ponad półwiecza krąży po kulturze popularnej, coraz bardziej widmowe i coraz bardziej wyzbyte treści. Kerouac, dzwony, pacyfki, Doorsi, Hendrix... wszystko to spowszedniało i rozpuściło się w monotonnie kolorowym micie sixties, niczym kwas lizergowy w kostce cukru. Kto jest dziś w stanie wymienić choćby kilka składników z pichcącej się w kontrkulturowym kotle rewolucji? Zwłaszcza w Polsce, gdzie lata 60. wiążą się raczej z traumą niż świętowaniem, wiedza o rewolucji kulturowej lat 60. to cienki miraż, lekcja do odrobienia w teorii oraz praktyce.

Doczekaliśmy się jednak pierwszej sensownej, przekrojowo traktującej temat serii przekładów „Twarze kontrkultury” pod redaktorską opieką Macieja Świerkockiego i Jerzego Jarniewicza, którą zainicjowała łódzka Officyna. Na dobry początek wyszły trzy klasyki i nowość: „Wspomnienia bitniczki” Diane di Primy, „Candy” Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga, „Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” Richarda Fariny oraz „Lata sześćdziesiąte” Jenny Disky. Trzy odmienne strategie artystycznego buntu i próba refleksji.

Obscena

„Kiedy siedziałem tam, wsłuchując się w muzykę nocy, której symbolem stał się dla nas bop – pisał Kerouac w najszybciej wystukanej powieści amerykańskiej literatury – myślałem o przyjaciołach porozrzucanych po całej Ameryce i o tym, że właściwie wszyscy prowadzą równie gorączkowe życie na tym samym ogromnym śmietnisku, wciąż śpiesząc się i na pozór gdzieś pędząc”. Druga połowa lat 50. bezsprzecznie należała do białych chłopców, zapatrzonych (nie bez homoseksualnych podtekstów) w czarnoskórych mężczyzn improwizujących „muzykę nocy”. Kobiety zmywały naczynia, słuchały relacji z szalonych eskapad i rozochocone wskakiwały chłopcom do łóżek. Ale w 1958 roku, gdzieś między debiutami Ginsberga, Kerouca i Burroughsa, ukazał się tomik „This Kind of Bird Flies Backward”. Diane di Prima miała wówczas 24 lata, a droga do debiutu dekadę później posłużyła jej za kanwę dla beletryzowanych „Wspomnień bitniczki”.

Diane di Prima, „Wspomnienia
bitniczki”
. Przeł. Jędrzej Polak, Officyna,
160 stron, w księgarniach od listopada 2013
„Wkroczyłam do świata żywych” – pisze o swoim pierwszym razie, już na wstępie sygnalizując, że jej autobiografia będzie bez skreśleń. Di Prima sama decydowała, komu wskoczy do łóżka i dzieliła się tym otwarcie, bez skrupułów mówiąc o swoim ciele jako instrumencie rozkoszy. Pod koniec frywolnych lat 60. za podobne słowa wciąż można było trafić na dołek, a di Prima zaliczyła już jeden za obsceniczne wiersze, jeszcze na początku dekady. Ostre sceny łóżkowe nikogo dziś nie szokują, choć chłodny ton oraz reporterski styl niekiedy rażą. Di Prima odziera seks, choć bardziej adekwatnym słowem byłaby „kopulacja”, z intymności, zbijając ciała w różnorodne konfiguracje, których celem jest wzajemna wymiana płynów (Di Prima często odwołuje się do hydraulicznych metafor). Zabieg miał wzmocnić efekt, ale w tym chłodnym stylu pobrzmiewa purytańska surowość. W dodatku, może na przekór, Di Prima sadzi czasem ckliwą frazę w rodzaju „wpadałam w szarą otchłań między omdleniem a snem” wprost z pulpowego porno. Może zawinił pośpiech. Wydawca „Wspomnień”, Maurice Girodias, w licznych listach do autorki domagał się ponoć więcej seksu. Di Prima miała zresztą sama przyznać – o czym pisze w posłowiu Jerzy Jarniewicz – że wszystko jest w tej powieści prawdziwe, tylko seks wymyślony.

Mimo wszystko „Wspomnieniom” – podobnie jak całej twórczości beatu – z literaturą zaangażowaną nie było wcale po drodze i jeśli di Prima przełamuje artystyczny schemat, to wcale nie kluczem feministycznym czy emancypacyjnym, ale uchwyceniem wielkomiejskiego charakteru całego ruchu. Di Prima kochała Nowy Jork bardziej niż niejednego ze swoich przyjaciół. Czule pisała o West Village, a później o Greenwich, drobiazgowo portretując każdą nową miejscówkę – dźwięki, zapachy, sposób, w jaki światło rozkłada się na fasadach kamienic. „Wspomnienia” to w dużej mierze książka o doświadczaniu miasta. To ono narzuca formę obcowania ze światem, którego kodem nie był wcale hołubiony przez chłopców nerwowy i rozochocony bop, ale stonowany, zachowujący pozory obojętności cool. 

„Byłoby niefajnie, gdybyśmy znali się po imieniu lub mieli sobie do powiedzenia coś więcej ponad zdawkowe poranne powitania – pisze o nim we „Wspomnieniach”. – Pakowanie się komuś z buciorami w życie i zabieranie mu czasu czczą gadką byłoby niestosownym najściem, a nieuniknione w takich razach opisywanie własnych doświadczań emocjonalnych zniszczyłoby tę przestrzeń, która niczym najcenniejszy dar dało nam to obojętne miasto”.

Satyra

Kontrkultura miała też subtelniejsze środki wytrącania z posad obyczajowo nudnych lat 50.  Maurice Girodias wydawał w Olympia Press, obok obsceników, również awangardę oraz rzeczy, nazwijmy je, „z wyższej półki”, które nie przeszły przez sito obyczajowej cenzury na Wyspach bądź w Stanach – Nabokova, Becketta, Millera. „Candy” Terry’ego Southerna i Masona Hoffenberga pod względem ambicji nie mogła się z nimi równać, biła je za to na głowę subtelnym humorem i ciętą satyrą, czym zyskała sobie miano pozycji kultowej. Powieść powstawała w uprzejmej wymianie listów, ale po fakcie panowie doszli do wniosku, że nie są się w stanie dogadać w sprawie ilości znaków włożonych we wspólne dzieło. Southern twierdził, że Hoffenberg tylko pomagał, Hoffenberg twierdził, że pisali po równo, ale to Southern zrobił karierę, jako pisarz i scenarzysta, podczas gdy Hoffenberg wymieniany jest przede wszystkim jako współautor „Candy”. Najwidoczniej historię literatury też piszą zwycięzcy. Pewne jest tylko, że najlepsza satyra na piątą dekadę ubiegłego stulecia powstała dla kasy, pięciuset dolców, które wypłacił swoim kolegom Girodias. Tanio jak na prawa do bestsellera.

Terry Southern i Mason Hoffenberg,
„Candy”
. Przeł. Maciej Świerkocki,
Officyna, 176 stron, w księgarniach od
kwietnia 2014
Tytułowa Candy Christian – zbieżność nazwisk nieprzypadkowa – to wynik fuzji dobrego samarytanina i Kandyda zamknięty w ciele obłędnej blondynki, której natura nie poskąpiła niczego poza rozumem. Ale do czego  rozum świeżo upieczonej studentce humanistycznego kierunku na nowojorskim uniwersytecie, która przybywa z odległego Wisconsin, aby liznąć trochę wielkomiejskiej ogłady? Candy bardzo by chciała czerpać z krynicy mądrości, ale autorytety – wpatruje się w nie szeroko otwartymi oczami – bardziej zainteresowane są pozawerbalnym aspektem „odwiecznego dialogu ludzkości”. Powiedzmy, że mową ciała, a w tym względzie to jej argumenty są nie do odparcia. W dodatku wszyscy wokół – profesor Mephesto, meksykański ogrodnik, stryjek Jack, kurier, bezdomny i guru Grindle – koniecznie chcą dyskutować, na co Candy wcale nie ma ochoty, ale jest zbyt dobrze wychowana, aby sprawić komuś przykrość odmową.

Trochę jak we freudowskich kawałach z brodą, gdzie wszyscy wzbraniają się mówić o seksie, więc wszystko nabiera podtekstu – ale w kandydowskim anturażu przeniesionym w dodatku w scenerię lat 50. schemat sprawdza się świetnie. Southernowi udało się z rezerwuaru męskich fantazji seksualnych wydobyć kwintesencję idealnej kobiety dekady. Candy jest powabna, a zarazem cnotliwa, pełna życia, ale posłuszna, a na dodatek łatwowierna, głupia, uległa i chętna, aby o wszystko obwinić siebie. W rzeczywistości jest tylko kiczowatą laleczką, na widok której ci wszyscy nie-myślący-tylko-o-seksie faceci, jak psy Pawłowa, zaczynają się ślinić, doprowadzając do komicznej, utrzymanej w iście gombrowiczowskim stylu katastrofy. „Pochodzisz z ostatniego prymitywnego pokolenia, które pojawiło się na świecie, zanim Freud odkrył stosunek płciowy. Jesteś powleczony lakierem wielkich cnót moralnych, lecz w głębi duszy skrywasz prawdziwy rynsztok zwierzęcości i wyuzdania” – wyrzuca swojemu przełożonemu dr (psychiatra) Krenkeit, ale mógłby to usłyszeć każdy, bez wyjątku, z bohaterów powieści. Krenkeit, który naprawdę chce z Candy rozmawiać, jedynym sprawiedliwym? Fetyszysta zafiksowany na idei zaprzestania uprawiania seksu na rzecz masturbacji. Trzeba uprawiać własny ogródek – jak mawiał Kandyd.

Psychodelia

Gdy w kwietniu 1966 roku – dwa dni po wydaniu debiutanckiej powieści – Richard Farina, jadąc na motocyklu, wypadł z ostrego zakrętu Carmel Valley Road, kontrkultura wchodziła właśnie w ostatnią prostą. Merry Pranksters mieli za sobą pierwsze kwasowe tournée po Stanach, a psychodeliczna rewolucja lada moment miała z impetem wejść w mainstream, strasząc burżujów golizną, mandalami i pogłosem gitar. W pierwszej połowie lat 60. z systemem walczyło się jeszcze piosenką, Farina był zaś świetnie zapowiadającym się muzykiem folkowym. Razem z żoną Mimi (de domo Baez) wydał kilka bardzo dobrze przyjętych płyt, pozostawiając rywalizację o miano autora najlepszych protest songów otwartą. Wielu obstawiało właśnie Farinę. Dylan nie był wówczas jeszcze na tyle wielki, aby nie można go było przeskoczyć. Panowie przyjaźnili się zresztą i we czwórkę, z Mimi i Joan Baez, grywali wspólne koncerty.

„Wszystko się spieprzyło, ale chyba będzie lepiej” od tej stonowanej w środkach wyrazu ery folku dzieli elektryczny pogłos i paranoiczna aura, godna debiutanckiej płyty The United States Of America, która ukaże się dwa lata później. Jest w niej chyba wszystko, co psychodelia miała do zaoferowania czytelnikowi kontrkulturowej beletrystyki. Eksperymenty z narkotykami (i innymi technikami ekstazy), pogoń za „objawieniem”, walka z systemem, polityczny spisek, agenci, inwigilacja, rewolucja i małpiszon (prawdopodobnie śmierć) uganiający się za Gnossosem Pappadopoulisem, powieściowym alter ego pisarza,  po kampusie Mentor University. Sam cymes. Ale Farinie udała się sztuka niebywała. Wszystko to wziął w karby i poprowadził nurtem karkołomnego strumienia świadomości od początku do końca, unikając przy tym odlotu w całkowite niezdeterminowanie, co zdarzało się jego kolegom po piórze, na przykład R.A. Wilsonowi w trylogii „Illuminati”.

Richard Farina, „Wszystko się
spieprzyło, ale chyba będzie lepiej”
.
Przeł. Tomasz Kłoszewski, Officyna, 320 stron,
w księgarniach od maja 2014
„Z Immunitetem kroczyć pomiędzy trędowatymi. Trochę wiedzy o wszystkim, po łebkach, i tyle. Przy odrobinie szczęścia raz na tydzień objawienie. Wyostrzyć zmysły i starać się skumać, co jest grane” – ironizuje Gnossos-Farina, ale udaje mu się uchwycić istotny rys kontrkultury lat 60. Gnossos sam się próbuje w tym wszystkim odnaleźć, rozeznać, wytyczyć granicę między tym, co realne, a fantazmatyczne, między „asfaltowym morzem ziemi jałowej” a obietnicą „radykalnej odmiany”, pozostając jednak, jak mówi, w stanie „niezjonizowania”, zawieszenia w przestrzeni między biegunami. Pragnie pielęgnować wizję, czekając na „wielką wygraną”, na odkrycie „współrzędnych wyznaczonych boską dłonią”. Ale Farina nie jest na tyle naiwny, aby lekceważyć siłę ciążenia. Immunitet zapewniający „nietykalność, bezpieczeństwo i niezjonizowanie” jest tymczasowy. Kiedy maska wyluzowanego gościa się zsuwa, objawią się pokraczne demony, groteskowa rzeczywistocha ówczesnej Ameryki. „Wygląda na to, że wzywają cię asfaltowe morza”, Gnossos.

Refleksja

Pisząc o kontrkulturze lat 60., wspomina się o komunach, masówkach w parkach i festiwalowych spędach, podkreślając potrzebę współbycia (be-in), zwarcia szyków do wspólnej walki z mieszczańską cywilizacją zgredów, zapominając zupełnie o przesłaniu Kandyda, które było wówczas na czasie, co świetnie wydobył właśnie Farina. Czym w istocie była owa pogoń za objawieniem, jeśli nie uprawianiem własnego ogródka? „Zamieszkałam we własnym wnętrzu jak podróżnik w czasie” – wspomina eksperymenty z narkotykami Jenny Diski, ale o tantrze, medytacji czy terapiach grupowych można przecież powiedzieć to samo. Lata 60. były między tymi dwoma pryncypiami – indywidualnym i wspólnotowym – rozdarte i to właśnie, zdaniem wielu, kontrkulturowe projekty doprowadziło do zguby. Przytaczanie w tym miejscu górnolotnych frazesów Learego o „polityce, religii, ekonomii i strukturze społecznej” jako „wspólnym dla wszystkich stanie świadomości” niewiele dziś wniesie. Pytanie, być może naiwne: jak to się stało, że pomimo całej tej hecy, mielą nas dziś młyny kulturowego przemysłu, wciąż czeka na wyczerpującą odpowiedź.

Jenny Disky, „Lata sześćdziesiąte”.
Przeł. Maciej Płaza, Officyna, 120 stron,
w księgarniach od października 2013
Disky ta sztuka się nie udała, a szkoda, bo jako weteranka brytyjskiej kontrkultury ma na ten temat wiele do powiedzenia. Koniec karnawału, wraz z nadejściem Żelaznej Damy przeżyła mocno i „Lata sześćdziesiąte” stanowią próbę przepracowania tej traumy, bardzo emocjonalną i zuchowatą, czasem nawet megalomańską. Trudno się dziwić. Mieszkając w Londynie w najlepszych latach swingu, Disky brała wszystko, co tylko ten miał do zaoferowania. Kupowała ciuchy w butiku u Biby, szturmowała u boku Rudiego Dutschke amerykańską ambasadę w proteście przeciw wojnie w Wietnamie, chodziła na grupy terapeutyczne do guru antypsychiatrii Ronalda Lainga, zakładała szkołę alternatywnego nauczania dla dzieci z osiedla, brała narkotyki i słuchała pięknej muzy sixtisu zanim to było modne. Wbrew większości, która, w jej opinii, sama skazywała się na ślepotę, nie dostrzegając, że zwyczajna rzeczywistość zasługuje na pogardę. Cóż, nie każdy miał tyle szczęścia, aby dorastać u progu lat 60. w stolicy Albionu.

Może jestem niesprawiedliwy, czepiając się Disky. To ważna książka, bo autorka stawia pytania, których jej koledzy i koleżanki po piórze nie mieli odwagi zadać, a jeszcze próbuje na nie szczerze, z dystansem, na jaki ją stać, odpowiedzieć. Bez skrupułów mówi o uciążliwej presji wyluzowania i ambiwalencji, jaka wiązała się dla niej z wolną miłością, gdy odmawiając seksu, słyszała: „twój problem”. Bierze na klatę zarzuty o konsumpcyjny charakter sixtisu, w jakiejś mierze przyznając im rację i, last but not least, usprawiedliwia się ze zbieżności między wolnościowymi postulatami kontrkultury a libertarianizmem adeptów Margaret Thatcher. Książka odbiła się pewnie czkawką kilku weteranom i za to czapki z głów. Niestety, bywa, że irytuje też czytelnika. Disky jest bowiem krytyczna, ale nigdy bez resentymentu. Raz bije się w piersi, to znów broni zaciekle, generując nostalgiczne samozachwyty i kompulsywnie powracając do hagiografii. „Tak naprawdę jedyną rzeczą absolutnie pewną jest to, że w naszych czasach była lepsza muzyka” – obwieszcza nam kilkukrotnie i jest w stanie tknąć wszystko, byle móc dodać na koniec, że muzyki się to nie tyczy, bo muzyka była wówczas nie do pobicia.

„Lata sześćdziesiąte były jednym z tych okresów, które dla wielu ludzi stały się ideą jeszcze zanim zdążyły odejść w przeszłość”. To chyba dobre podsumowanie ciekawego casusu, jakim była i jest szósta dekada ubiegłego stulecia. Pozbawiona jednorodnego intelektualnie, politycznie czy artystycznie przesłania, była ona widmem od samego początku – jako widmo legła u podstaw współczesnego popu i jako widmo trwa, niosąc ładunek energii wciąż (chyba) zdatnej do artystycznego (i nie tylko) użytku. Choćby dlatego warto się nad nią przyjaźnie popastwić. Mit założycielski, nawet jeśli okazał się lichy, to zbyt poważna sprawa, aby pozostawić go w rękach popłakujących w rękaw weteranów.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.