„Jest to dziwka – pisał o literaturze science fiction Stanisław Lem – ale całkiem przy tym nieśmiała, co więcej, dziwka z anielską twarzą. […] Dlatego właśnie science fiction jest takim wyjątkowym fenomenem. Wywodzi się z domu publicznego, ale chce włamać się do pałacu, w którym przechowywane są najcenniejsze myśli ludzkości.” Fantasy, choć z podobną siłą próbuje szturmować pałacowe wrota, na literackich salonach cieszy się jeszcze większym pobłażaniem, jeśli nie wzgardą. Pozbawiona intelektualnego dreszczyku, jaki oferuje wgląd w przyszłość, rzadko potrafi przekonać do siebie kogoś spoza grona zadeklarowanych już fanów gatunku, tym bardziej wytrawnego znawcę tzw. kultury wysokiej.
Od tej reguły istnieją jednak wyjątki: J.R.R. Tolkien czy J. K. Rowling, żeby wymienić choć dwoje autorów gatunku, których książki przekroczyły milionowe nakłady. Teraz do tego grona dołączył George R.R. Martin ze swoją „Sagą pieśni i lodu”. Jej sprzedaż nie osiągnęła wprawdzie równie imponujących rozmiarów, biorąc jednak pod uwagę, że kolejne części sagi dopiero powstają – część piąta „A Dance with Dragons” wyszła w lipcu tego roku, a w planach są dwie kolejne – zaś w przyszłym roku na telewizyjne ekrany wejdzie drugi sezon świetnie przyjętego przez publiczność, zrealizowanego przez HBO serialu na jej podstawie, można spekulować, że ma realne szanse na nadgonienie dystansu do kolegi i koleżanki po piórze. W tym kontekście najbardziej interesujący jest jednak fakt, że czytelników powieściowego cyklu Martina znajdziemy niemal na każdym szczeblu czytelniczej drabiny. Sagę czytają wszyscy: począwszy od fanów fantasy – którzy jako pierwsi uznali jej wartość, przyznając Martinowi trzykrotnie nagrodę Locusa – przez miłośników popularnych czytadeł, a kończąc na zwolennikach literackiego parnasu. Skąd bierze się ta popularność ponad podziałami?
W ostatnim numerze „Książek” Zbigniew Mikołejko, zastanawiając się nad tą kwestią, wskazuje na dwie przyczyny. Pierwsza to jasno określone moralne przesłanie, które niosą ze sobą perypetie jej bohaterów. Wprawdzie – jak przyznaje autor – przekaz o wyższości dobra nad złem jest w kontekście „Sagi pieśni lodu i ognia” nieco skryty, wplątany w dużo bardziej skomplikowane – niż dajmy na to u Tolkiena – losy bohaterów, ale wciąż, podobnie jak we „Władcy pierścieni”, daje się go bez trudu z kart powieści odczytać. Innymi słowy Martin „zawieszając [...] postmodernistyczny dystans wobec stanowczych aksjologicznych ładów – jak przekonuje nas Mikołejko –[zaspokaja] pewną prostą i zarazem zrozumiałą tęsknotę naszego czasu za wyraźnym podziałem na dobro i zło, i ich czytelną grą”.
George R.R. Martin, „Saga pieśni lodu
i ognia”. Zysk i S-ka, Poznań 1998-2011
Druga przyczyna zdaniem znanego religioznawcy to „przejaw [...] głębszego” – dodajmy od razu: „pozaliterackiego” – procesu zmęczenia zsekularyzowanym światem kultury współczesnego zachodu. Jego efektem jest tęsknota za „świętym kosmosem magii i mitów”, który kultura zachodnia skutecznie odczarowała, zastępując go równie tajemniczym, pozbawionym jednak powabu „światem fizyki i genów”. Lektura sagi – jak twierdzi Mikołejko – stanowi choćby chwilowe remedium na odczarowanie i pozwala „przywrócić wrażliwość na poetycki czy magiczny wymiar zjawisk i zadomowić nas powtórnie w kręgu epifanii, mitów, symboli i rytuałów”, oferując tym samym chwilę wytchnienia w odzyskanej, czy też na nowo ukonstytuowanej „drugiej naiwności”.
Nie chciałbym dyskutować nad zasadnością tej tezy. Zjawiska wskazujące na trwałą obecność tęsknoty z łatwością można dziś odnaleźć, z pewnością też wiele osób właśnie z tego względu sięga po literaturę spod znaku fantasy. Jednak argument ten odnosi się w równej mierze do całości gatunku, dodać pewnie należałoby też wszelkiej maści literaturę grozy czy inne supernaturalne przygody obecne zarówno w sztuce filmowej, literackiej, muzycznej, jak i każdej innej. Pytanie o to, dlaczego czytelnik sięga po ten, a nie inny film, serial czy tom z kiczowatą okładką, skoro do wyboru ma tysiące innych, wciąż pozostaje otwarte.
Powróćmy jednak do pierwszego argumentu, w którym Mikołejko zestawia „Sagę pieśni i lodu” z „Władcą pierścieni”. To porównanie, nawet jeśli podobieństwa narzucają się same: średniowieczna stylizacja, pierwiastki magiczne, smoki itd., zaciera istotną różnicę, która tkwi u samych podstaw obu powieściowych uniwersów; zarówno w warstwie narracji, jak i ontologii świata przedstawionego. Uniwersum Tolkienowskiej trylogii przecina wyraźna granica, która trwale oddziela obszar dobra od obszaru zła pod względem metafizycznym, moralnym, estetycznym i geograficznym. Nie tylko nikt jej nie kwestionuje, ale też w każdym momencie, nawet gdy pierścień roztacza swój mroczny urok, dość precyzyjnie możemy orzec, gdzie leży dobro, a gdzie zło. Gdy krucha równowaga między jednym a drugim zostaje zachwiana, poczciwy bohater, obdarzony artefaktem mocy, który w niepowołanych rękach przynieść może zagładę sielskiemu światu Śródziemia, wraz zastępem kompanów wyrusza w pełną przygód wyprawę, aby ów przedmiot zniszczyć i oddalić tym samym widmo zagłady. Podczas wojny pomiędzy dobrym a złym pryncypium, wojny sprawiedliwej, nie ma czasu na rozważanie racji strony przeciwnej, tak jak nie ma sensu ronić łez nad śmiercią brzydką, która jest udziałem zastępów orków, w przeciwieństwie do spotykającej bohaterów śmierci pięknej. Wszystko jest zatem na swoim miejscu: bohaterowie są dobrzy, może nie zawsze piękni fizycznie, ale za to poczciwi i piękni moralnie, zaś antybohaterowie są bez dwóch zdań źli, mroczni i brzydcy. Tak – w parodystycznym wręcz skrócie – streścić można podstawy uniwersum „Władcy pierścieni”.
Autor i jego fanklub / georgerrmartin.com
W przypadku sagi Martina sprawa wyraźnych granic znacznie się komplikuje. Historia Westeros – kontynentu stanowiącego scenę wydarzeń – którą poznajemy równolegle do przygód głównych bohaterów powieści w postaci przytoczonych legend i opowieści, to kilka tysięcy lat burzliwych dziejów. Swój początek bierze w momencie, gdy pierwsi ludzie pokonali dzieci lasu – mityczne istoty, które zamieszkiwały krainę. Po założycielskim akcie następuje kilkadziesiąt stuleci bezlitosnej i krwawej walki o panowanie nad kontynentem, w której każdy z najważniejszych rodów – jest ich w powieści siedem, plus kilkadziesiąt pomniejszych – miał swój chwalebny czas sprawowania władzy nad Westeros. Już na samym starcie – fabuła powieści jest bezpośrednią kontynuacją tej walki – żaden z bohaterów powieściowej teraźniejszości nie ma mandatu – innego niż polityczny – do sprawowania władzy, gdyż za każdym z możnych stoi siła, która panowanie nadała i panowanie może odebrać. Uniwersum sagi Martina wyznaczają jedynie tak rozumiane granice – pozbawione umocowania w metafizycznym pryncypium granice polityczne i historyczne, które jak każde tego typu podziały są płynne i niejednoznaczne. Z jednym ważnym zastrzeżeniem, o którym dalej będzie mowa.
To nie jedyna granica, która w „Sadze pieśni lodu i ognia” ulega reaktywizacji. Tym razem jednak odbywa się to na głębszym poziomie, nie w obrębie świata przedstawionego, ale w samym sposobie, w jaki Martin opowiada historię. Choć narracja – podobnie jak u Tolkiena – prowadzona jest w trzeciej osobie, autor „Gry o tron” w kolejnych rozdziałach oddaje głos coraz to innym bohaterom, przedstawiając rozwój wypadków z ich perspektywy. Narracja powieści rozpada się tym samym na wiele głosów, na mnogość punktów widzenia, które nieustannie wchodzą ze sobą w spór, pozbawiony jednak arbitra, który rozsądziłby po której stronie leży racja. W powieściowym Westeros to na barkach bohaterów spoczywa zadanie wywalczenia posłuchu dla swych racji, zwykle mieczem lub podstępem. W ich działania nie ingeruje już los, jedynym żywiołem jest tu historia, której głównymi elementami stają się pragnienia i namiętności. Być może tu właśnie kryje się tajemnica popularności sagi. Tworząc bohaterów swoich powieści, Martin nieustannie podejmuje grę z oczekiwaniami czytelnika, kreuje świat w którym – wbrew temu co twierdzi Mikołejko – sztywny podział na dobro i zło rozluźnia się wobec starcia przeciwstawnym racji. Z dużą finezją i dramatyzmem dopełniając i komplikując obraz każdej postaci, wodzi czytelnika za nos, pozostawiając mu jednocześnie całkowitą wolność w ocenie ich działań.
Dotychczasowy obraz sagi Martina jako powieści quasi-historycznej – oczywiście z zastrzeżeniem, że historia, która tworzy jej ramy, jest wymysłem autora – należy uzupełnić o dwa elementy, które na nowo rozsadzają zarysowaną właśnie konstrukcję. Pierwszym jest mur; jedyna rzeczywiście namacalna granica, która odgradza północne rubieże Westeros od krainy zamieszkałej przez wolny lud dzikich oraz fantastyczne stworzenia: grumkiny, leśne dzieci, olbrzymów, wilkory oraz innych. Gigantyczną zaporę ze skał i lodu zbudowali wiele tysięcy lat przed narodzinami bohaterów powieści ludzie, aby uchronić swój świat przed inwazją „innych”; żywych trupów, które nawiedzały nocą ludzkie osady w poszukiwaniu ofiar. Drugim elementem jest zima, która w historyczny czas sagi wprowadza aurę cyklicznego czasu mitycznego. Jej nadejście można wprawdzie odczytać z dyskretnych znaków przyrody, ale nikt nie jest w stanie przewidzieć jak długo potrwa: kilka czy kilkanaście lat.
Dopiero teraz – mając na uwadze uzupełniony o te dwa elementy obraz „Sagi pieśni lodu i ognia” – możemy powrócić do tezy, którą stawia profesor Mikołejko. Nawet jeśli sam Martin elementami fantastyczności posługuje się z godnym uznania umiarem – trzymając czytelnika w stałej niepewności co do nadprzyrodzonego charakteru tego, o czym właśnie przeczytał – pytanie o tęsknotę za mitycznym, naiwnym światem drugiego dzieciństwa pozostaje wciąż w mocy. I podobnie jak wcześniej trudno znaleźć na nie odpowiedź. Ważny jest jednak kontekst, w którym ono pada. Być może odpowiedź jest inna w odniesieniu do trylogii Tolkiena niż w przypadku powieści Martina.
Czy jesteśmy zmęczeni zsekularyzowanym światem? Na początku „Gry o tron” – pierwszego tomu sagi – wyjątkowo długie lato ma się właśnie ku końcowi, zapowiadając srogą zimę i nadejście „innych”, którzy po raz pierwszy od kiedy zbudowano zaporę pojawili się w granicach Westeros.