Iskrząca przestrzeń

Iskrząca przestrzeń

Maciej Boenisch

Ginsberg i Kerouac przesyłają sobie maszynopisy i szczerze je w listach recenzują, co doprowadza ich przyjaźń do kresu wytrzymałości

Jeszcze 3 minuty czytania

„Mój mały przyjacielu, z Tobą zawsze jest o czym rozmawiać, ponieważ Twoja nieprawdopodobna wprost próżność i głupota sprawiają, że otwiera się między nami wspaniała, iskrząca przestrzeń w sam raz na kłótnię” – pisał Jack Kerouac do Allena Ginsberga, choć obaj mieszkali wtedy tylko kilka nowojorskich przecznic od siebie. To krótkie zdanie mogłoby posłużyć jako doskonale zwięzłe podsumowanie trwającej ponad dekadę przyjaźni. Czytając opasły tom korespondencji (przeszło 700 stron!), trudno się oprzeć pytaniu: jak w ogóle doszło do tego, że tych dwoje stało się parą dobrych przyjaciół, zamiast rzucić się sobie od razu do gardeł albo co gorsza zbyć się wymownym milczeniem?

Trafiają na siebie po raz pierwszy gdzieś na początku 1944 roku, ale Kerouac podchodzi do Ginsberga ze sporym dystansem. Pierwszy list – datowany na sierpień tego roku – Ginsberg wysyła do więzienia okręgowego na Bronxie, gdzie Kerouac przebywa jako ważny świadek w sprawie Luciena Carra, który w ataku szału zamordował natarczywego wielbiciela. W incydent wmieszani są zresztą obaj. W nagłówku listu widnieje proste i powściągliwe „Cher Jack”. Później będą się prześcigać w wymyślaniu coraz bardziej pomysłowych humorystycznych i czułych zwrotów. Ginsberg pisał będzie w nagłówkach: „Cher Breton”, „Cher małpo”, „Miłościwy Mistrzu Myśli”. Kerouac odpowiadał: „Allusiu”, „Irwinie”, „Stary Druchu”. Ale to dopiero za kilka lat. Na razie jest zwięzła, kumpelska epistoła: trochę o „Martwych duszach” Gogola, które Ginsberg posyła razem z listem do więzienia, i garść towarzyskich plotek. Podpisano: „Allen”.

Dzieli ich wówczas przepaść. Kerouac niewiele odbiega od wzorcowego WASP-a: atletycznie zbudowany, wychowany w niezamożnej, robotniczej rodzinie na prowincji – co lubił zresztą podkreślać – porzuca karierę futbolisty dla marzeń o pisarskiej karierze. Z okolic Bostonu – tych samych gdzie Thoreau pomieszkiwał w chatce zagubionej w leśnych ostępach – przybywa do metropolii i trafia w sam środek rozgadanej o Rimbaudzie oraz Dostojewskim młodej nowojorskiej inteligencji. „Nie dla mnie ten wasz emocjonalny egocentryzm, w którym się uwielbiacie pławić, te nieustanne analizy życia miłosnego i tak dalej. Piękne zajęcie, nie ma co!” – podkreślał wtedy często swoje wyobcowanie Kerouac.

Jack Kerouac, Allen Ginsberg, „Listy”.
Czarne, Wołowiec, 736 stron,
w księgarniach od listopada 2012
Ginsberg przeciwnie: jak przystało na skrytego za rogowymi oprawkami inteligenta z dobrej żydowskiej rodziny, wśród rozkochanych w europejskiej literaturze „podziemnych” czuje się świetnie. Ale równocześnie – zakompleksiony i nieco strachliwy – szuka uznania wśród ludzi spoza hermetycznego kręgu nowojorskiej bohemy, przysłowiowych „prostych” ludzi, którym usilnie próbuje się przypodobać, ale – jak to zwykle bywa w takich przypadkach – nie bez nutki wyższości w głosie. Zaciąga się nawet do marynarki wojennej, gdzie dosłuży się stopnia podoficera. „Próbowałem cały czas zgrywać «równego gościa» – pisał z Bazy Szkoleniowej w Zatoce Sheepshead – ale czasami pokusa, żeby popisać się swoim ego, była zbyt silna”.

Pewnie dlatego szybko poddaje się wdziękom i spontaniczności młodego Kerouaca – nie bez erotycznych podtekstów, które będą doprowadzać do napięć w ich długoletniej przyjaźni. Ale, jak się zdaje, obaj zaspokajają do pewnego stopnia swoje tęsknoty: Ginsberg odnajduje kogoś na kształt przebojowego starszego brata skrzyżowanego z platonicznym kochankiem, zaś Kerouac – rozmówcę wrażliwego na nienasycone intelektualne potrzeby początkującego literata z prowincji. To właśnie ta różnica doświadczeń i temperamentów nadaje ich korespondencji – przepełnionej na zmianę czułymi słówkami, sarkazmem i obelgami – dramatyzmu, dynamizmu i pełni. Oraz szczerości, której by z pewnością zabrakło, gdyby nie musieli wpierw zmagać się z wzajemnymi uprzedzeniami i hipokryzją, gdyby byli choć trochę bardziej do siebie podobni.

Łączyła ich miłość do jazzu, używek oraz literatury. Obaj przed debiutem zaczynają przesyłać sobie maszynopisy i szczerze je recenzować, co doprowadza niekiedy ich przyjaźń do zimnych wojen: kiedy Kerouac wybucha gniewem, Ginsberg odpowiada tonem formalnym i pełnym sarkazmu. Gdy pewnego razu Ginsberg pozwala sobie skrytykować – całkiem słusznie zresztą – jedną z wersji maszynopisu „Doktora Saxa”, nazywając ją „książczyną, szczyną”, Kerouac, niczym rasowy bully, traci panowanie nad sobą. Z dziecinnym wyrzutem i groźbą pisze: „I jeszcze zmuszacie mnie do pisania takich głupich listów jak ten, bo gdybyście byli prawdziwymi mężczyznami, to mógłbym chociaż mieć satysfakcję z tego, że bym każdego z was sprał po pysku – ale za dużo okularów by trzeba zdejmować”. 

Mimo trudności nie przestają do siebie pisać. Na szczęście, bo w rzeczy samej trudno przecenić rolę, jaką ta wzajemna wymiana rękopisów, objawień i szczodrze dzielonej otuchy odegrała w kształtowaniu ich literackiej i religijnej wizji. Nieustannie się bowiem inspirowali, na bieżąco sugerując i podkradając sobie całe passusy tekstu, fabularne rozwiązania oraz pomysły na książki. Czasem do tego stopnia, że sami później nie mogli dojść, co jest czyjego autorstwa. Sama idea spontanicznego „szkicowania słowem”, bez nanoszenia późniejszych poprawek, też zresztą miała źródło w liście, który Neal Cassady wysmażył kiedyś do Joan Anderson. Sam list – odtworzony później jako pierwszy rozdział jego jedynej powieści „The First Third” – zaginął, ale dzięki niemu słowo „spontaniczność” na trwałe weszło do słownika „beat generation”. Spontaniczność rozumiana przede wszystkim jako metoda, która pozwalała przenieść na papier doświadczenie tych kilku sekund, kiedy „cały wszechświat ukazuje się naraz” (Ginsberg), albo tego momentu, gdy „wszytko nagle ożywa przed tobą w nieprzebranej obfitości” i „trzeba tylko oczyścić umysł, pozwolić, żeby same z niego płynęły słowa, […] wywalać to wszystko kawa na ławę, zero wstydu, czy chcesz czy nie” (Kerouac).

Dziś – patrząc ze sporym dystansem na pisarską metodę „beatników” – wiemy, że przynosiła bardzo różne rezultaty. Improwizacja to zawsze ryzyko. Jej jakość zależy od wielu czynników, nie tylko od umiejętności, ale też od samopoczucia, pogody czy warunków w klubie. I podobnie było z literaturą „beatu”. Raz przynosiła rezultaty na miarę „Skowytu” czy „W drodze”, innym razem zahaczała o banał, jak w przypadku późniejszych powieści Kerouaca czy jego publicznych wystąpień. Kiedy był pewnego razu gościem telewizyjnego programu, w odpowiedzi na pytanie prezentera: „Czego pan poszukuje?” Kerouac w tonie pretensjonalnej szczerości wypalił: „Czekam, aż Bóg pokaże mi swoją twarz”.

Ale w ten właśnie sposób – na marginesach bardziej lub mniej udanych listownych improwizacji i spotkań – rodziła się legenda „beat generation”. Mechanizm jej powstawania to zresztą bardzo ciekawy wątek ich korespondencji. Samo wyrażenie „pokolenie beatu” – wymyślone i „opatentowane” przez Kerouaca jako tytuł nieukończonej powieści – pojawia się w ich korespondencji – co znamienne – od razu w kontekście promocyjnym. W lutym 1953 roku w notce do kroniki towarzyskiej „New York Timesa” Ginsberg nazwał Kerouaca „jednym z ekspertów od Pokolenia Beatu”, powołując się na jego nazwisko, aby wypromować zapowiadany debiut powieściowy Williama Burroughsa. Kerouac miał później o to do niego pretensje i nie zgodził się na wykorzystanie swojego nazwiska. Kolejna zimna wojna, których miało z czasem przybywać.

Legenda zaczęła bowiem żyć własnym życiem. Jeszcze na kilka lat przed wydaniem „Skowytu” i „W drodze”. Ówczesna prasa szeroko komentowała ekscesy akolitów „beat generation”, myląc niekiedy nazwiska albo zapominając wspomnieć o którymś z autorów, aby w końcu zepchnąć literaturę na plan dalszy. Do tego stopnia, że już kilka lat później w skandalizującym zgiełku otaczającym ich twórczość mało kto tak naprawdę pamiętał, o co w tym całym „beat generation” właściwie chodziło. Bycie beatnikiem zaczęło po prostu być modne, co mocno ceniący niezależność i oryginalność Kerouac bardzo źle znosił. Coraz bardziej rozgoryczony sławą, stopniowo wycofywał się z publicznego życia. Za tantiemy z „W drodze” kupił duży dom z ogrodem w Northport, gdzie zamieszkał razem z matką, i kultywował swój „burżuazyjny idealizm”, który wytykał mu jeszcze na początku ich znajomości Ginsberg. Właśnie wczesne lata 60. to okres, w którym różnica ich temperamentów odsłania się bodaj najwyraźniej. W przeciwieństwie do kolegi po piórze, Ginsberga popularność wyraźnie cieszy, dzięki niej udaje mu się pokonać twórcze kompleksy. Tego najwidoczniej potrzebował od samego początku: uznania. Ale nie tylko. Ginsberg w tłumach hipsterów przychodzących na publiczne odczyty poezji, zbierających się na rogach nowojorskich ulic czy w czarnych dzielnicach Frisco potrafił już dostrzec zapowiedź wydarzeń, które wkrótce odmienią Amerykę.

Kerouac był boleśnie świadomy tego procesu, ale nie potrafił pogodzić się z faktem, że zmierzcha jego epoka. Uważał, że dopiero publikacja jego korespondencji z Ginsbergiem pozwoli zajrzeć za kurtynę legendy i przywrócić „równowagę zasług”. W liście do Lawrenca Ferlineghetiego datowanym na 1961 rok pisał nieco nieskromnie: „Pewnego dnia «Listy Allena Ginsberga i Jacka Kerouca» doprowadzą Amerykę do łez”. Nie wiem, czy Ameryka rzeczywiście płakała nad lekturą, ale co do jednego Kerouac na pewno się nie pomylił. Pięćdziesiąt kilka lat po jego śmierci legenda „beat generation”, która sprawiła, że przez jego słowa przemawiało tyle gorycz, wciąż ma się dobrze.

Wizje szalonych eskapad stopem przez Amerykę, bebopowych koncertów w zadymionych nowojorskich klubach jazzowych oraz narkotykowych ekscesów w Tangierze i Mexico City cały czas gwarantują, że produkt opatrzony etykietą Kerouac albo Ginsberg z pewnością się sprzeda. I nieważne, czy będzie to hipsterski ciuch w odzieżowej sieciówce, czy stylowa płócienna torba z logotypem okładki pierwszego wydania „Howl”, wystawiona za kilka dolarów w witrynie City Lights (sam taką mam) – w ten sposób przez popkulturę strawiona „legenda Beatu” jest dziś w stanie wywindować korespondencję dwóch literatów do pozycji bestsellera. 

Ale Jack Kerouac miał też rację, będąc nieskromnym – jego korespondencja z Ginsbergiem  rzeczywiście ma ten potencjał „doprowadzania do łez”. Jest to być może najpełniejszy i najbardziej reprezentatywny dokument ery beatu, który obejmując jej dramatyczne początki, kreśli też – już u progu epoki hippie – jej smutny koniec. Jeśli więc jeśli ktoś ma już powyżej uszu przemierzania Ameryki z workiem żeglarskim przewieszonym przez plecy i pragnąłby w ramach antidotum poczytać odrobinę dobrej literatury autorstwa Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga, powinien sięgnąć po ten tom. Jego bodaj jedynym mankamentem – przyznaję, trochę wydumanym – jest brak sygnatur, które jak u Witkacego mogłyby znaleźć się w prawym dolnym rogu każdego z listów i informować czytelnika, jakie środki odurzające przyczyniły się do jego powstania. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.