„Drogie Panie, unieście rąbek sukni. Przed nami piekło” – tymi słowy William Carlos Williams, przyjaciel młodszego o ponad czterdzieści lat Allana Ginsberga, wprowadza nas do pierwszego wydania „Skowytu” – czołowego manifestu beat generation.
Wchodzący (ze sporym opóźnieniem) na polskie ekrany film w reżyserii Roba Epsteina i Jeffrey'a Friedmana, który zaczerpnął tytuł od kultowego poematu, niestety nie mógłby być poprzedzony podobnie intrygującą przedmową. W swoim uładzonym, wiernym fabularnym rygorom kształcie, powiela tylko znane wszystkim klisze, opisujące artystów skoncentrowanych wokół bohemy literackiej Nowego Jorku i San Francisco lat 50.
Film Epsteina i Friedmana, pomimo atrakcyjnej formy, z minuty na minutę potęguje poczucie niedosytu. Ów dziwny niedobór nie polega jednak na niedoinformowaniu widza (produkcja z rzetelnością godną podręczników przywołuje kolejne daty i miejsca istotne dla zobrazowania literackiego fenomenu), wywołany jest raczej poprzez amputacje emocji i wszelkiego napięcia. Ten trudny do zdefiniowania „brak” nie stymuluje pracy widzów i nie daje się wypełnić w sferze wyobraźni. Twórcy, prześcigając się w kolejnych mających urozmaicić dzieło pomysłach, zgubili gdzieś ducha „anielogłowych hipstersów”, oddalili się bezpowrotnie od postulatów beat generation.
Filmowy „Skowyt” to patchwork, skompilowany z czterech wątków. Na akcję składają się: fabularyzowane sceny z procesu sądowego wytoczonego wydawcy tomu Ginsberga, Lawrence'owi Ferlinghettiemu, pod zarzutami nieobyczajności; oparty na autentycznych rozmowach wywiad z pisarzem, w którego wcielił się James Franco; legendarny odczyt poematu w Six Gallery w 1955 roku, oraz animacja inspirowana ilustracjami współpracującego niegdyś z „królem beatników” Erica Drookera. Każdy z motywów utrzymany jest w innej stylistyce i gamie kolorystycznej, co zapewne ułatwić ma widzom orientację w pozornie zawiłym dziele. W rezultacie jednak żaden z wycinków życiorysu Ginsberga nie stanowi intrygującej opowieści. Zbyt szybko przyzwyczajamy się do przeskoków w czasie i wymienności motywów, która przestaje nas bawić.
„Skowyt”, reż. Rob Epstein,
Jeffrey Friedman.
USA 2010, w kinach od 30 marca 2012Pierwsze autorskie odczytanie „Skowytu” urosło do rangi literackiego przełomu. Wachlarz emocji, jakim pisarz wzbogacił swój utwór podczas recytacji – dopełnił dzieła. Według relacji jednego ze świadków Ginsberg rozpoczął spokojnie, potem, „wraz z rosnącym entuzjazmem obecnych – nabierał siły”, skończył zaś zanosząc się płaczem. Odbiorcy, którzy nigdy przedtem nie słyszeli, by „ktoś publicznie posłużył się językiem w równym stopniu ekstrawaganckim”, bezwolnie dali się ponieść fali entuzjazmu (Kerouac w ekstazie wykrzykiwał podobno: „Go! Go! Go!”). Filmowy przebieg tego wydarzenia, poszatkowany przez montażowe cięcia, rujnujące całe napięcie budowane stopniowo przez rytmiczną frazeologię – zupełnie nie oddaje charakteru czytanego tekstu. Zarówno w tej sekwencji, jak i w zainscenizowanym wywiadzie zawodzi James Franco, który tak bardzo pragnie wiernie odtworzyć gesty i manierę towarzyszącą przemowom amerykańskiego pisarza, że pozbawia swą postać niezbędnej w tym wypadku swobody. Nawet w ferworze publicznego odczytu aktor nie potrafi zapomnieć o swym gwiazdorskim uśmiechu.
Animacja zaś, choć oparta na rysunkach wykorzystywanych już kilkakrotnie do zilustrowania poezji Ginsberga, niczym nas nie zaskakuje. Podczas gdy mogłaby, podobnie jak tekst oryginału, stanowić „gwałtowny, histeryczny wybuch [...] sprawiający wrażenie niekontrolowanego potoku szokujących obrazów, rwących się myśli i surrealistycznych skojarzeń”, jest tylko dosłownym, efekciarskim przełożeniem słów na ich wizualny odpowiednik.
Ginsberg był mistrzem w podtrzymywaniu własnego mitu. Setki zachowanych fotografii i zapisów filmowych portretujących pisarza, składają się najpierw na obraz młodego, dobrotliwego buntownika, by potem umacniać równie pocieszny wizerunek zafascynowanego buddyzmem brodacza. Mamy możliwość wglądu w emanującą czułością serię zdjęć wykonanych przez Harolda Chapmana, na których Ginsberg pozuje ze swym długoletnim partnerem – Peterem Orlovskym. Możemy wzruszać się, słuchając Ginsberga śpiewającego „Father Death Blues”, piosenkę napisaną dla zmarłego ojca lub śmiać się oglądając frywolne „Pull my Daisy” w reżyserii Roberta Franka i Alfreda Leslie (z improwizowaną narracją Jacka Kerouacka), w którym obserwujemy, jak Ginsberg wraz z kolegami organizują wieczorną prywatkę. Zastanawiam się, dlaczego „Skowyt” w wersji Epsteina i Friedmana, zawierający przecież odniesienia do wszystkich powyższych, rozsianych w sieci artefaktów, pozostawia nas obojętnymi i jest po prostu nudny?
Może dziś jedyną drogą zmierzenia się z postacią otoczonego kultem twórcy jest zabieg, na który zdecydował się Todd Haynes w „I'm not There”, „rozszczepiając” postać Boba Dylana na kilkoro zróżnicowanych bohaterów i tym samym poddając jego mit szeregowi interpretacji, z których żadna nie jest nam odgórnie narzucona. W podobnej, wyimaginowanej produkcji, w Ginsberga wcielić mogłaby się na przykład Patti Smith, która z zaangażowaniem godnym samego pisarza pięknie odczytała kiedyś zbudowany na wzór psalmu epilog „Skowytu”, wykrzykując ze sceny ciąg obrazoburczych „świętości”.
Tymczasem pozostaje nam tylko czekać na kolejne filmowe próby oddania postulatów beat generation (niebawem „W drodze” Waltera Sallesa, adaptacja książki Kerouaca) i z nadzieją wysyłać w przestrzeń apel Whalta Whitmana, jednego z literackich patronów „Skowytu”: „O poeci przyszłości! Mówcy, śpiewacy, o muzycy przyszłości! Wam zostawiając troskę o dowody i definicje. Od was czekając tego, co najważniejsze”.
„Skowyt”,
reż. Rob Epstein, Jeffrey Friedman
„Skowyt” w wersji Epsteina i Friedmana pozostawia nas obojętnymi
Jeszcze 2 minuty czytania