„Skowyt” jest inkluzywny
zdj. Telling Pictures

„Skowyt” jest inkluzywny

Rozmowa z Jeffreyem Friedmanem

„Myślę, że podobnie teraz, jak i wtedy, to pragnienie autentyczności było jedną z najbardziej przyciągających cech beatu” – mówi Jeffrey Friedman, jeden z autorów filmu „Skowyt”

Jeszcze 4 minuty czytania

KAROLINA SULEJ: Jest rok 1957. W San Francisco rozpoczyna się proces przeciwko poecie i współzałożycielu wydawnictwa City Lights, Lawrence'owi Ferlighettiemu, który wydaje „Skowyt” Allena Ginsberga. Poemat młodego beatnika zostaje oskarżony o „obsceniczność”. Prokurator nazywa utwór sensitive bullshit, pierdołami dla wrażliwców, i twierdzi, że tak zwany przeciętny czytelnik nic z tego nie zrozumie, a tylko sobie zaszkodzi.
JEFFREY FRIEDMAN: Prokurator i ci, których światopogląd reprezentował obawiali się, że ich status quo będzie zagrożone przez tę nową grupę dziwnych, zakochanych w jazzie i włóczędze poetów, dla których liczyła się tylko autentyczność, szczerość i spontaniczność.
Konserwatyści zawsze tacy są. Czują, że każda zmiana, każda nowa myśl osobiście im zagraża. Wszystko, co nowe, jest niebezpieczne. Myślę, że to bardzo pierwotny, nieracjonalny lęk. Świat się zmienia i nic nie możesz na to poradzić, ale chcesz udać, że masz wszystko pod kontrolą. To przekłada się również na chęć kontrolowania sztuki, wyznaczenia jej ram, kanonów, określenia raz na zawsze, co jest wartościowe, a co nie. A prawdziwa sztuka przecież sprawia, że tracisz współrzędne, nie wiesz gdzie jesteś. Sprawia, że kwestionujesz swoje pewniki. Stajesz się wrażliwcem.

Kiedy pierwszy raz przeczytałeś „Skowyt”?
W liceum. Czułem, że czytam coś transgresyjnego, rewolucyjnego. Oczywiście, nie rozumiałem tego do końca. Wryło mi się w pamięć szczególnie jedno słowo – Moloch. Ginsberg przywołuje je kilkakrotnie, w przerażających wykrzyknieniach. „Moloch o umyśle czystej maszynerii! Moloch, którego place to dziesięć armii! Moloch, którego kominy i anteny wieńczą miasta!”. Idea Molocha trafiła do mojej świadomości i zadomowiła się tam. Zrozumiałem, że istnieje potężna korporacyjno-militarystyczna struktura, która uciska i kontroluje nasze życie, i że jeśli chcemy się jej przeciwstawić, musimy walczyć bardzo zażarcie.

Jeffrey Friedman

Reżyser, producent. Od lat współpracuje z Robem Epsteinem, z którym nakręcił chociażby „Paragraf 175”, dokument opisujący prześladowania homoseksualistów w III Rzeszy. W 1990 Friedman i Epstein zdobyli Oscara w kategorii film dokumentalny za „Common Threads: Stories from the Quilt”.

Co sprawiło, że postanowiłeś odświeżyć ten poemat w pamięci i zrobić o nim film?
Fundacja imienia Allena Ginsberga zwróciła się do nas, do mnie i Roba, z propozycją, żebyśmy zrobili film o „Skowycie” na 50-lecie jego powstania, na 2006 rok. Myśleli oczywiście o dokumencie. Tymczasem my zaczęliśmy robić wywiady, reasearch i szybko zobaczyliśmy, że w przypadku tej historii tradycyjny dokument nie wystarczy. Byłby przewidywalny. Czuliśmy, że forma filmowa, jaką wybierzemy, musi być odpowiednia dla tego bezkompromisowego formalnie wiersza. Chcieliśmy zrobić coś, z czego Allen mógłby być zadowolony. Oczywiście nie wyrobiliśmy się do 2006 roku.

Dlaczego zdecydowaliście się na animację?
To był moment oświecenia. Robiliśmy wtedy wywiad z Tuli Kupferbergiem, poetą beatu, który jest wspomniany w „Skowycie”, jako ten, który skacze z mostu Brooklyńskiego. Tak naprawdę to był most prowadzący na Manhattan i tam też z nim rozmawialiśmy. Wziął ze sobą książkę, „Illuminated Poems by Allen and Eric”. Wiersze Ginsberga zilustrowane rysunkami. Zrozumieliśmy, że to właśnie to. Natychmiast skontaktowaliśmy się Ericiem Drookerem, autorem ilustracji, i zaproponowaliśmy mu, żeby razem w nami stworzył animację do „Skowytu”. Zgodził się od razu – chyba uznał, że to jedyny sposób, żeby spełnić prośbę Ginsberga, który przez lata zachęcał go, żeby zilustrował jego poemat, ale jemu nie udawało się do tego zabrać.
Powstała bardzo dynamiczna i różnorodna animacja, która ma wspomagać wymowę wiersza, ale nie ilustrować go w sposób zbyt dosłowny. Wmiksowaliśmy w nią rozmaite style, rytmy, kolory, nastroje, żeby pokazać jak rozedrgany i niespokojny, intensywny jest ten poemat.

„Skowyt” to film fabularny, z elementami animacji. Jesteście jednak – z Robem Epsteinem – rozpoznawalni jako dokumentaliści, których szczególnie interesuje historia walki mniejszości homoseksualnej o prawa obywatelskie. Czy „Skowyt” jest kolejnym filmem w tym gatunku?
Przygotowując dokumentację zrozumieliśmy, że dla Ginsberga stworzenie „Skowytu” było, pośród innych rzeczy, także coming outem. Allen pisze o homoseksualizmie z perspektywy swojego doświadczenia, swoich emocji. To bezkompromisowy coming out. Nikt wcześniej nie napisał „ciągnęli druta i dawali sobie ciągnąć owym ludzkim serafinom, żeglarzom, och pieszczoty atlantydzkiej i karaibskiej miłości” i nie nazwał tego poezją.
Ale doświadczenie homoseksualne i seksualne nie jest jedyną treścią tego wiersza. Jest wielowymiarowy. Opowiada o militaryzmie, o korporacyjnej kulturze, o nieludzkiej polityce, o tym, jak reklama kolonizuje nasze umysły, a my sami jesteśmy coraz bardziej bezradni. Allen patrzy na świat z szeroko otwartymi oczami i mówi szczerze, co widzi. Chce wierzyć, że werbalizowanie swoich pragnień w pełen pasji, osobisty sposób zawsze przekona ludzi i obali każde tabu.

„Skowyt” był czytany przez całą Amerykę?
Czytała go raczej ta wyedukowana część społeczeństwa. Głównie krytycy literaccy. A to przecież wiersz napisany przez dzieciaka z klasy robotniczej.

Jeffrey Friedman i Rob Epstein, zdj. Telling Pictures

Reżyserując „Skowyt” chciałeś przedstawić poemat masowemu odbiorcy?
Przedstawić na nowo. Jedną z bardziej satysfakcjonujących rzeczy przy kręceniu, a potem pokazywaniu „Skowytu” był fakt, że młodzi ludzie naprawdę na niego reagują. Myślę, że dotyka w nich czegoś ważnego. Tak jak we mnie, te 30 lat temu.

Ale dlaczego właśnie ten wiersz wciąż tak działa? Ma już ponad pół wieku. Nie ma młodszej poezji, która byłaby równie dobra?
Myślę, że nie ma. Musimy oglądać się za siebie, żeby znaleźć podobnie silne i wieloznaczne głosy. Dzisiaj bardzo trudno stworzyć coś tak bezczelnego. Prawie natychmiast, zanim się obejrzysz, wszystko zostaje urzeczowione, przerobione na czysto użytkowe. Jedynym miejscem, które stara się chronić twórczość przed Molochem jest internet. Sposoby, na które ludzie komunikują się online, tworzą nową narrację kulturową, której jeszcze nie rozumiemy. To zupełnie inny styl funkcjonowania w świecie, inny sposób bycia człowiekiem. Nie wiem, jaką formę ostatecznie przybierze, ale to szalenie ekscytujące.

Nie przejmujesz się szeroko teraz dyskutowaną kwestią piractwa internetowego?
Dobro intelektualne w internecie powinno być chronione, a prawa autorskie nie powinny być łamane. Jeśli ludzie chcą płacić swojemu dystrybutorowi internetu za dostęp do sieci, dlaczego nie chcą płacić swojemu ulubionemu artyście za to, co im poprzez sieć udostępnia?

A co z młodym chłopakiem, który dzięki obejrzeniu waszego filmu mógłby zebrać się na odwagę i wyjść z szafy, ale mieszka na biednej prowincji i nie stać go na zakupy w Amazon.com?
Niech ściąga nielegalnie, oczywiście! Uważam, że powinna zostać zawarta umowa między wielkimi firmami świadczącymi usługi telekomunikacyjne, a artystami. Korporacje, które zarabiają na internecie, muszą jakoś zacząć wspierać kontent, który zapewniają. Nie sądzę, że powinien to robić chłopak z prowincji. Ale z drugiej strony są też bogate dzieciaki, które z ochotą ściągają za darmo, chociaż stać je na codzienne zakupy na Amazon.com. To wydaje mi się obrzydliwe.

Widzisz swoją pracę reżysera jako pewnego rodzaju misję? Wasze filmy można określić jako „zaangażowane”...
Nie mam urojeń mesjanistycznych. Czuję się po prostu społecznie odpowiedzialny. Wszyscy powinni wykonać wysiłek, żeby zostawić ten świat trochę lepszym, niż go zastali.

Jeffrey Friedman i Rob Epstein, zdj. Telling Pictures

Czujesz odpowiedzialność względem społeczności gejowskiej?
To prawda, że historii gejów poświęciłem najwięcej pracy, ale nie czuję, żeby mnie to ograniczało. Nie czuję się reżyserem gejowskiego dokumentu, cokolwiek by to miało być. Jedną ze wspaniałych rzeczy w „Skowycie” jest to, że jest tak inkluzywny. Mieści w sobie tak wiele wspólnych doświadczeń bycia człowiekiem – niezależnie do jakiej należysz grupy społecznej. To wiersz powstały w tradycji Walta Whitmana, jego poematu „Pieśń o mnie”. „I contain multitudes”, pisze Whitman. „Mieszczę w sobie niepoliczone rzesze”.
Polityka tożsamościowa to coś, przez co muszą przejść wszystkie grupy społeczne, aby zgromadzić w sobie siłę, aby zbudować w sobie świadomość społecznych nierówności. W pewnym momencie jednak staje się ona źródłem samooszukiwania i poczucia wyższości. Politycy wykorzystują słabości rozmaitych grup walczących o swoje prawa i napuszczają je przeciwko sobie. Walka jednej grupy wchodzi w konflikt z walką drugiej. Żeby się wyzwolić z tego schematu, w pewnym momencie musisz spojrzeć nieco szerzej i powiedzieć sobie, że istnieją wartości uniwersalnie ludzkie i musimy o nie walczyć wspólnie.

Czy współczesna Ameryka potrzebuje, żeby beat po raz kolejny przybył jej z odsieczą?
Myślę, że wszyscy tego potrzebujemy i jest to jeden z powodów, dla których zainteresowanie beat generation przeżywa taki renesans. Beatnicy narodzili się w czasach panoszącego się opresyjnego konformizmu. Lata 50. to przecież bardzo opresyjna epoka – twórczość beatników była jak ślady życia na bezludnej wyspie. Ich bunt stanowił pierwszy sygnał do walki dla kontrkultury. Teraz, około pół wieku później, siły, przeciwko którym beatnicy protestowali, kompletnie opanowały i przetransformowały nasze życie. Ludzie są głodni autentyczności i prawdziwych, szczerych, nie merkantylnych relacji. Myślę, że podobnie teraz, jak i wtedy, to pragnienie autentyczności było jedną z najbardziej przyciągających cech beatu.

„Skowyt”, reż. Rob Epstein, Jeffrey Friedman.
USA 2010, w kinach od 30 marca 2012
Mówisz, że żyjemy całkowicie zanurzeni w kulturze, przeciwko której beatnicy protestowali. Ich protesty na nic się więc nie zdały, wręcz przeciwnie  pogorszyły sprawę. Jaki więc jest sens buntowania się wobec systemu, skoro on i tak neutralizuje wszelki bunt?

Nie powiedziałbym, że beatnicy przegrali. Po prostu ich walka trwa do dziś – ta wojna nigdy się nie skończy. Z każdym krokiem w stronę większej wolności, następuje krok w kierunku jej ograniczania. Idziemy do przodu i cofamy się zarazem. To dynamika buntu. Kontrkultura ma swoje fale, dzięki którym wpływa na kulturę oficjalną. Ludzie nie chcą i nie potrafią cały czas wygłuszać się informacjami, które płyną od korporacyjnych mediów.

O jakie sprawach warto teraz mówić najgłośniej?
Warto walczyć z biedą. Z nierównomiernym podziałem majątku światowego. Ruch Oburzonych jest mi bliski i wydaje mi się, że ma wiele wspólnego z beatnikami. Beatnicy na pewno okupowaliby Wall Street.

A czy myślisz, że współcześni buntownicy mają prawo określać się jako hipsterzy?
Jeśli chcą się tak nazywać – jasne, czemu nie.

Czym więc według jest współczesny hipster? Kogo zaś nazywano hispterem w latach 50.?
Słowo „hipster” stało się modne. Wszystko, co jest chociaż odrobinę alternatywne, dostaje tę łatkę. Kiedyś hipsterem nazywało się osobę, której nie obchodziło, jakie są społeczne oczekiwania, bo chciała żyć przede wszystkim w zgodzie ze sobą. Teraz hipsterzy wpisują się w oczekiwania rynku. Nie są już indywidualistami – to konformiści. To pojęcie kompletnie oddzieliło się od swojego pierwotnego znaczenia.

Wydaje Ci się, że popkultura pożarła prawdę o pokoleniu beatu i zrobiła z niego modną wydmuszkę?
Myślę, że poezja, na szczęście, wciąż pozostaje tak samo mocna. Zachowała siłę, aby wstrząsać ludźmi. Niektóre wersy wciąż brzmią dla niektórych szokująco. Nie możesz na przykład powiedzieć na antenie publicznego radia zdania: „dawali się pieprzyć w zadek świątobliwym motocyklistom i wrzeszczeli z uciechy”. Możesz to oczywiście powiedzieć w prywatnej kablówce. Możesz to nawet tam pokazać. Ale państwowe media nadal mówią nie.

Czyli cenzura nadal istnieje? Bo po obejrzeniu waszego filmu zostaje takie złudne przekonanie, że kiedy oskarżony o obsceniczność „Skowyt” wybronił się w sądzie, wszystkie problemy z wolnością słowa w Ameryce raz na zawsze się skończyły.
Wraz z narodzinami kontrkultury zaczęły się w Ameryce czasy wielkiej hipokryzji. Z jednej strony wolność słowa przestała być ograniczana, z drugiej zaś i tak powszechnie było wiadomo, co społecznie „przejdzie”, a co nie. Dzisiaj zastanawiamy się, czy „przejdą” małżeństwa gejowskie, czy „przejdzie” ustawa dopuszczająca gejów do armii amerykańskiej. Mówimy: nie jesteśmy zagrożeniem. Ale czy to wystarczy?

Możecie zostać oskarżeni o „promocję”. To sformułowanie pojawia się także w Twoim filmie. Prokurator, który oskarża wydawcę „Skowytu”, Lawrence’a Ferlighettiego, o propagowanie obscenicznych treści, zarzuca mu także promowanie homoseksualizmu.
To, czy jesteś postrzegany jako homoseksualista, czy nie, zależy nie tylko od twojej orientacji seksualnej, ale także od tego, w którym miejscu drabiny społecznej się znajdujesz. W „Aniołach w Ameryce” pojawia się bardzo dobry przykład tej reguły – Roy Cohn, wzięty adwokat, mówi, że może posuwać kogo tylko chce, a i tak nikt go nie nazwie pedałem, bo podaje sobie rękę z prezydentem. Seksualność jest zawsze powiązana z władzą. Jeśli ją masz, możesz być kimkolwiek. Jeśli nie masz władzy, nie masz wolności. Może więc taka odwaga, która cechowała beat generation, brała się z tej bezradności, z tego, że nie mieli żadnej władzy. Była straceńcza. Sugeruje to też jedno ze znaczeń słowa beat – „zmęczony”, „upodlony”. Czuli się nikim. Nie pasowali. Cenili te rzeczy, które kultura miała w pogardzie, jak poezję, sztukę i piękno. Kultura nie ceni ich zresztą do dziś – chyba że może na nich zarobić.

Beatnicy nie byli jednak do końca demokratyczną grupą. To od początku był klub tylko dla chłopców. Zawsze słyszymy męską część historii. Twój film także opowiada tylko o facetach i z ich perspektywy. Co gorsza – jedyna kobieta, której obecność w scenariuszu ma jakąś wartość dla akcji, to niedouczona, pruderyjna nauczycielka, której wydaje się, że zna się na literaturze. Kobiety nie mogą być beatnikami?
Taki był wtedy świat, taki świat odkryliśmy w rozmowach z tymi, którzy go pamiętają. Oczywiście były beatniczki, ale nie ich historie nie przerodziły się w mity, tak jak historie ich kolegów, mężów czy kochanków. Mimo starań, żeby odszukać te zapomniane głosy, beat generation pozostanie bajką dla chłopców. Mam nadzieję jednak, że wybaczysz nam zignorowanie kobiet w „Skowycie”, kiedy zobaczysz nasz nowy dokument, który właśnie skończyliśmy. Nazywa się „Lovelace” i opowiada o tytułowej Lindzie Lovelace. Była to pierwsza porno supergwiazda, która potem przedzierzgnęła się w aktywistkę feministyczną, protestującą przeciwko temu, w jaki sposób branża porno traktuje kobiety. Brała więc udział jako osoba publiczna zarówno w rewolucji seksualnej, jak i narodzinach feminizmu. Ciekawe, co powiedziałaby o dzisiejszej pornografii. Kiedy robiliśmy research do dokumentu, odwiedziliśmy plan filmu porno. Reżyserką była kobieta, kobieta stała za kamerą, przed kamerą grały kobiety. Słyszałem o kobiecym porno, ale dopiero, kiedy je zobaczyłem na żywo, zrozumiałem, jak bardzo jest to rewolucyjne. Takie sytuacje sprawiają, że Moloch, który nas wszystkich terroryzuje, robi się jakby mniej groźny. Taki jakiś śmieszny i skarlały.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.