„Musimy się wyrobić w miesiąc” („Autor Widmo”)
„Pozwalamy, by nasze słowa stały się słowami naszych klientów. Wchodzimy w sposób myślenia zleceniodawców i podszywamy się pod ich język. Wzmocniony odrobiną zabiegów, by tekst był efektywny i spełniał pokładane w nim oczekiwania” – tak przedstawia się w internecie jedna z agencji pisarsko-copyrighterskich. Proceder pisania na zamówienie w czyimś imieniu i pod cudzym nazwiskiem nie doczekał się zgrabnej polskiej nazwy, co nie oznacza, że jest on zjawiskiem nieznanym. Popyt na tego rodzaju usługi wzrasta. Najczęściej jednak określa się je opisowo lub za pomocą eleganckich metafor – redakcja tekstu, opracowanie materiału, konsultacja językowa. Czasem przydają się syntetyczne pojęcia z języka reklamy. Copyrighter pisze przecież nie tylko reklamowe hasła i wierszyki na temat zupy w proszku, często podejmuje się zadań bardziej spersonalizowanych – choćby prowadzenia komuś konta w serwisie społecznościowym.
Podczas gdy tony gazet, magazynów i książek przekraczają siły odbiorcze nawet najbardziej aktywnego czytelnika, prowadząc przy okazji do osłabienia zmysłu krytycznego, zaglądamy do internetu, którego co prawda nie sposób ogarnąć wyobraźnią, ale który dzięki swojej strukturze wydaje się lekki i – pod powierzchnią tego, co znane – umiejętnie ukrywa otchłań treści. Dzięki zaawansowanej personalizacji poszukiwanie lektury można łatwo ograniczyć do ulubionych stron. To one dostarczają artykułów, opinii, esejów, ale także zwykłych blogów i wpisów firmowanych przez Ważne lub Znane osoby. Czy zastanawialiście się kiedyś, kto ćwierka na profilu rzecznika XY lub ministra ZZ? Czy poruszające, kultowe lyrics, przy których przeżywaliście najważniejsze momenty młodości, wypłynęły na pewno prosto z duszy ulubionego muzyka? Kochając sposób, w jaki artysta żyje, porusza się i cierpi, kochamy też sposób, w jaki się wyraża – i napisane w przypływie geniuszu słowa. Kto za tym stoi? W zamierzchłych czasach tekściarz był istotną częścią twórczego tandemu, obecnie pragniemy wierzyć w to, że twórcą totalnym jest nasz brokatowy idol.
Fake life
Jako czytelnicy żyjemy życiem fałszywym, opierając się na treściach w znacznej mierze sfabrykowanych. Być może już niedługo wszystkie teksty (także te literackie) będą dziełem algorytmów i sztucznej inteligencji maszyn, na razie za kolejnymi wpisami elektryzującymi (lub nie) opinię publiczną stoi armia Duchów – o możliwościach wybitnych, średnich i całkiem marnych. Toniemy w nadmiarze treści, stając się coraz bardziej obojętnymi na ich sens. Tak trudno to wszystko ogarnąć, przeczytać, przyswoić. Ale przecież jeszcze trudniej napisać.
Nursall noodling, fot. Onomatomedia, źródło: WikicommonsPostać ghostwritera (niewątpliwie także dzięki filmowi Romana Polańskiego) może budzić emocje. Widmo rzadko się ujawnia, uprawia swój zawód w dyskrecji, nie mówiąc głośno o klientach, rodzaju zleceń i wysokości zarobków. Wydaje się jednak, że ta intrygująca otoczka jest udziałem tylko wąskiego wycinka przedstawicieli jej profesji. Wielu z nich świadczy usługi w okolicznościach korporacyjnych lub instytucjonalnych, będąc doradcami, sekretarzami albo rzecznikami interesu. Popełniane teksty to nie biografie, oparte na dogłębnej, dobrze płatnej kwerendzie i ekscytujących spotkaniach. Widma częściej produkują przemowy, listy gratulacyjne oraz okolicznościowe, wypowiedzi, blogi, wpisy i twitty – czyli substancję codzienną, bez której jednak nie można godnie i profesjonalnie funkcjonować.
Zawsze, gdy wchodzę do księgarni, ciekawi mnie, ile procent tytułów na półkach jest dziełem anonimowych nadawców. Im więcej poradników, wspomnień i biografii, tym większe prawdopodobieństwo, że nie mają one nic wspólnego z osobą figurującą na okładce jako autor. Żyjemy w czasach, kiedy budzi to jeszcze lekki dysonans – jako czytelnicy chcielibyśmy bowiem wiedzieć na pewno, że słowa, poczucie humoru oraz składnia używana przez panią X von Y przynależą właśnie do jej świata, poczucia estetyki, brzmienia i poznawczych widnokręgów. Wiara ta podłamywana jest coraz częściej, zupełnie jawnie, a jednak pomimo tego oszustwa nadal wierzymy w autorstwo niepiszących. Jednak poza powierzchownym rozczarowaniem, ujawniają się poboczne, dręczące pytania – o unikalność procesu twórczego. Na ile uczynienie go popularną usługą, fachem, który w ręku sprawnych marketingowców przekształca się w oręż propagandy, eliminuje wyjątkowość i intelektualny wymiar pisania? Zmaganie się z myślą, trud adekwatnego wyrażenia jej w formie tekstu, stanowi dla niektórych oś ich egzystencji, kształtując podstawową relację ze światem.
Profesja, profesjonalizacja, profit – coraz trudniej jest od siebie oddzielić tę triadę pojęć. Co uprawnia do sądu, że wybitny pisarz, który pod pseudonimem klienta napisze wielką powieść lub biografię, marnuje się i degraduje własną rolę? Być może ta sytuacja go rozwija, a dla klienta jest jedyną okazją do podzielenia się (cóż z tego, że przez pośrednika) przemilczanymi historiami i istotnymi spostrzeżeniami? Pisanie staje się luksusem i sprawą ekskluzywną. Nie tylko dlatego, że nie każdy ma talent, a jeśli już go posiada, to dysponuje też odpowiednią ilością wolnego, opłaconego czasu, aby go rozwijać. Pisanie jest drogie także dlatego, że wynajęcie dobrego pisarza do własnych usług dużo kosztuje. Jest też drogie, ponieważ nie tylko uskrzydla, ale także wykańcza, niszczy, konfliktuje ze światem, zaborczo pragnie czytelnika i jego uznania. A w najgorszym razie papieru – który godnie poniesie treść.
konto Marka Davidsona na TwitterzeTym większa pokusa – dla tych, którzy nie mogą pisać – aby zostawić po sobie werbalny ślad, co najmniej ślad, a najlepiej większą narrację. Czy każdą formę tekstu można zamówić i wyobrazić sobie, że jest moja? Wydaje się, że skoro da się sfabrykować tak osobiste wyznanie, jakim jest autobiografia, łatwo pomyśleć także o poezji, rozmowie, felietonie. Panująca kultura medialna nie powstrzymuje przed prostym przyjmowaniem cudzych tożsamości i przeżyć. W popularnym telewizyjnym programie ochotnicy za kilkadziesiąt złotych obnażają swoje fikcyjne tragedie, ofiarowując swoją twarz, głos i ciało osobom, które nigdy nie istniały, ale mają na koncie ekscentryczne zwyczaje lub drastyczne doświadczenia życiowe. Zamiana emocji, poglądów i postaw dokonuje się nieustannie – publicznie lub w ukryciu jest wręcz pożądana. Pisanie na zamówienie może być zatem po prostu dobrym rozwiązaniem dla zajętych lub nieutalentowanych. Jeśli masz pieniądze lub twoja firma zapewnia Ci wystarczająco kompetentnego ghostwritera – masz szczęście.
Etat i czat
Bycie Widmem ma swoje niewątpliwie kuszące strony. Jeśli klient prezentuje wystarczająco wysoki poziom intelektualny i społeczny, a zlecenie jest wyzwaniem, pisanie dla/za kogoś można uznać za pracę, która przynosi korzyści nie tylko finansowe, ale także mentalne. Czerpanie z cudzej historii, wchodzenie w czyjś umysł – to może być bardzo ciekawe. Związek między klientem a Widmem opiera się często na szczególnym rodzaju napięcia – próżności w postaci przekonania, że ja sam lub moja historia jest wystarczająco ważna, aby ktoś ją napisał, oraz adrenaliny towarzyszącej piszącemu, która daje przyjemność i satysfakcję. To właśnie ghostwriter jest namaszczony i ma wyłączny dostęp do myśli Wybitnego. Bywa, że oś relacji wyznacza dynamika wzajemnego uwodzenia, ale często stanowi o niej raczej pragmatyczne podejście do ideologii, przekazywanej w mniej lub bardziej zawoalowanej tekstowej formie. Liczy się skuteczność, lśnienie intelektu i najlepszy język (najlepszy zdaniem zamawiającego). W tej pracy, choć zdaje się ona dotyczyć obszarów szerokich i będących wyzwaniem, najważniejszy jest bardzo dobrze sporządzony brief. Prowadzisz mojego twittera? Zrób to tak, żebym wyszedł na osobę inteligentną, złośliwą i świetnie we wszystkim zorientowaną, która nokautuje przeciwników celną ripostą, zanim zdążą sie przyczaić do ataku. Jestem mecenasem i dobrodziejem kultury i gospodarki? Pamiętaj o szlachetnym tonie, trosce o przyszłe pokolenia oraz podkreślaniu upodobania do kultury artystycznej. Ma być elegancko i nowocześnie.
Relacja między zamawiającym a pisarzem bywa burzliwa, zwłaszcza gdy kodeks wzajemnych świadczeń nie jest dopowiedziany. Pisarz Zbigniew Masternak na stronie wydawnictwa Ha!art dzieli się swoimi doświadczeniami z bycia ghostwriterem. Jak zwykle w sytuacjach odsłaniania kulis tych sytuacji poczucie deziluzji jest dotkliwe. „Na początku 2009 roku dostałem propozycję od aktora i reżysera Mariusza Pujszy, żebym napisał biografię jego i jego kolegi, operowego śpiewaka Piotra Wyrwasa – «Królowie życia». Zgodziłem się, mimo że Pujszo, kreujący się na milionera, zaproponował mi mizerną zaliczkę – wierzyłem, że zamiast tego będę mógł podejrzeć z bliska obcy mi świat celebrytów (albo przynajmniej tych, którzy usiłują za nich uchodzić)”. Autor został zwolniony przez klienta po tym, jak na roboczym maszynopisie umieścił swoje nazwisko. Jak konkluduje: „zwolnił mnie za to, że umieściłem swoje nazwisko obok niego i Wyrwasa na okładce komputeropisu. Miałem być ghostwriterem, a nie współautorem, o czym zapomniałem, wykonując tyle ciężkiej roboty za grosze”.
Z relacji z polskiej rzeczywistości ghostwriterskiej wynika, że najtrudniejszymi klientami są ci, którzy mają pieniądze i władzę, a niekoniecznie coś ciekawego do powiedzenia. Jednak to właśnie pokusa afirmacji własnej osoby prowadzi do narodzin zlecenia.
Muszę coś napisać
A może nie ma się czym ekscytować? Większość z nas doświadczyła ghostwritingu nie tylko biernie. Takie epizody można znaleźć w niemalże każdym życiorysie, choć często w niewinnej, nieuświadomionej postaci. Pisanie na lekcji polskiego opowiadania dla mniej zdolnego kolegi, narysowanie dziecku pracy na plastykę (pani jest wymagająca i oczekuje wypełnienia całej kartki), konsultacje przy pracy rocznej, a może po prostu oficjalny list pisany w imieniu szefa? Te zwykłe zadania noszą znamiona podszywania się pod czyjeś dzieło, akt wypowiedzi, opinii, ekspresji. Raczej trudno czuć się winnym z powodu tych epizodów, w końcu trzeba jakoś spełniać obowiązki służbowe i pomagać innym, ofiarując im własne umiejętności. Cóż z tego, że stało się to gałęzią rynku? Jeśli ktoś za nas projektuje mieszkanie, a nawet bibliotekę, decydując, jakie książki powinny się w niej znaleźć, jeśli można komuś powierzyć nie tylko wyprowadzanie na spacer psa, ale także wychowanie dziecka, planowanie podróży, loginy i osobiste kody dostępu, to dlaczego większym problemem miałoby być zamówienie książki lub innego dzieła, którego chciałoby się być autorem? Przecież chodzi o dobrze zaprojektowane i zaprezentowane życie. To ono stanowi o naszej wartości w oczach innych.
W prawodawstwie wielu państw nie można sie zrzec obywatelstwa. Podobnie w polskim prawie autorskim nie można się zrzec osobistego prawa do bycia autorem tego, co się stworzyło. Istnieje możliwość przekazania innemu podmiotowi praw majątkowych, jednak nie wolno sprzedać ani przekazać komuś nieodpłatnie autorstwa. Autorem jest się na zawsze, nawet jeśli się tego nie chce. Ta paradoksalna analogia pokazuje, że pomimo coraz mniejszej symbolicznej roli, jaką odgrywa w zglobalizowanym świecie przynależność do społeczności danego kraju, oraz bycia autorem w kulturze, w której granica tożsamości między twórcą, odbiorą i recyklingującym treści się zaciera, na straży obu tych stanów stoi prawo. Umowa społeczna w tym zakresie nadal obowiązuje. Nawet anonim jest więc autorem, którego podmiotowość należy chronić. Nawet bezpaństwowiec jest potencjalnym obywatelem.
Strajk pisemny
Pisanie książek stało się pospolite jak większość aktywności. Otaczają nas w mniejszości pisarze, otoczeni licznym gronem namaszczonych lub samozwańczych ghostwriterów, copyrighterów i redaktorów. Mimo że wszystko można kupić za pieniądze, także własną, napisaną przez „siebie” książkę, nadal trudno kupić przygodę i upojny, czasem też destrukcyjny, stan wyczerpania psychofizycznego, jakim jest pisanie. To tak, jakby ktoś wybrał się na koniec świata, tam gdzie zawsze chciałeś być, zamiast ciebie. Więź, która wytwarza się między podmiotem tworzącym a jego dziełem i byciem w procesie, trudno jest wypełnić samą historią. Historią zleconą.
A może sam jesteś ghostwriterem? Czy czujesz, że anonimowość pozbawia cię godności autora? Przeglądając coraz to błyskotliwsze i lepiej napisane felietony i blogi osób zbyt zajętych, by odpisać na sms-a zastanawiam się, co by się stało, gdyby wszyscy ghostwriterzy zaczęli strajkować. Ile procent treści nagle by się nie ukazało? Akty buntu wśród proletariuszy piór i klawiatur naprawdę się zdarzają. Nie zawsze ich koniec jest tak dramatyczny, jak w przypadku Widma (Evan McGregor) demaskującego historię Ruth Lang (Olivia Williams). Kilka miesięcy temu w internecie głośno było o Marku Davidsonie, amerykańskim blogerze, który swoją popularność i pozycję na Twitterze zawdzięcza nie tylko zgrabnym kombinacjom linków i poczuciu humoru, ale przede wszystkim wpisom generowanym przez grupę pracujących dla niego ghostwriterów. Beztroski blogger zwolnił jedno z Widm, nieopatrznie nie zmieniając hasła. Zemsta była słodka.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).