KATARZYNA TÓRZ: Mieszkałaś w różnych miejscach – w Wiedniu, Szwajcarii, Stanach Zjednoczonych. Zastanawiam się, jak postrzegasz Warszawę? W którym zmiast się najchętniej przeglądasz?
RENATE JETT: Myślę, że jestem częścią wszystkich miast, w których żyłam. Nie mogłabym powiedzieć: „Teraz przeprowadzam się do Nowego Jorku, ponieważ to jest moje miasto” – nawet jeśli lubię jego energię. Najdalej mi do Los Angeles. Uwielbiam Paryż, ale mieszkałam tam zbyt krótko, żeby móc powiedzieć: „To moje miasto”. Piękny jest Wiedeń. Każde z miast ma cechy, za którymi przepadam.
W Warszawie brakuje mi kolorów w ludziach, lubię jednak sposób, w jaki to miasto żyje – jego energię i to, jak zmieniło się w ostatnich latach. Lubię piękno Warszawy wiosną. Przyznaję, że nie bywam często na przedmieściach, przemieszczam się głównie po centrum. Ale nawet tam widziałam kwiaty i drzewa. Miasto stało się także bezpieczniejsze. Kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, w ciągu godziny ukradziono mi z samochodu odtwarzacz CD. Teraz nie mam z tym problemu. Dostrzegam też świadomość piękna. Komunizm bardzo to poczucie zaniedbał, potrzeba czasu.
Im dłużej tutaj jestem, tym wyraźniejsza jest moja własna ścieżka – poznaję ludzi, miejsca. Mam problem z jedną rzeczą. Właściwością wielkich miast jest ich wielokulturowość. To sposób, w jaki świat się ze sobą stapia. Brakuje mi tego w Warszawie. To pewnie wynika z przeszłości. Swoją drogą to ciekawe – sprawia, że ludzie są blisko siebie, trwają we wspólnym odosobnieniu. Polski naród (Volk) był zawsze rozdarty, dręczony. Przecież Polska historycznie bardzo rzadko była samostanowiącym państwem. Prawdopodobnie to właśnie chęć ocalenia narodu jest powodem zamknięcia.
Renate Jett w (A)pollonii, fot. S. OkołowiczMiejsce, w którym teraz siedzimy – Cafe Blikle – jest jedną z najstarszych i najbardziej renomowanych warszawskich kawiarni. Czuć tu ducha przedwojennej Warszawy. Co czujesz w podobnych miejscach? Rozdarcie czasu i przestrzeni?
Opowiem ci historię, która przytrafiła mi się dziś rano. Dom, w którym mieszkam, ma osiemnaście pięter. Spotkałam w windzie starszego mężczyznę. Spytałam go, po polsku: „Która godzina?”. Pokazał mi swój zegarek. Powiedziałam: „Dobrze czas?” i próbowałam wytłumaczyć po polsku, że mam trzy zegarki, ale żaden z nich nie działa dobrze. Spytał, skąd pochodzę. Odpowiedziałam, że z Austrii. (Za każdym razem, gdy to mówię, czuję traumę, następuje we mnie moment ciszy, kiedy zadaję sobie pytanie, czy powinnam to mówić, to bardzo dziwne…). Wtedy mężczyzna powiedział, że możemy rozmawiać po niemiecku. „O, jesteś Niemcem?” – spytałam. Odpowiedział, że nie, ale uczył się tego języka. „Czy brałeś udział w Powstaniu?” (Wiem, że wielu mieszkańców tego bloku walczyło). Mężczyzna zamilkł na chwilę, a potem powiedział, że gdy miał czternaście lat, jego rodzina trafiła do obozu, a on rok później walczył w Powstaniu.
– Byłem w kacecie.
– Dlaczego?
– Nie warto tego wspominać.
– O nie, właśnie warto. Czy jesteś Żydem?
– Nie.
– Więc z powodów politycznych?
– Cała moja rodzina zginęła w kacecie, zostałem sam. Mój ojciec był socjalistą i umarł za to.
Musiałam wysiąść, dojechaliśmy do mojego jedenastego piętra, on pojechał dalej. Jedna chwila w windzie – a tyle tragedii do opowiedzenia i wysłuchania. Doświadczyłam tego wielokrotnie.
Tego rodzaju traumatyczne historie przypominają rodzaj przycisku w człowieku. Moja babcia jest bardzo stabilną i optymistyczną osobą, ale kiedy zaczyna opowiadać historie o wojnie, nagle staje się zupełnie inna, coś się w niej uruchamia.
Ten mężczyzna powiedział: „Nie warto tego wspominać”. Uczył się niemieckiego, mówił po niemiecku. Moje pierwsze spotkanie z Żydami miało miejsce, gdy byłam dzieckiem, jednak wtedy nie znałam historii. Odkryłam ją dopiero w wieku dwunastu lat, gdy odwiedziłam w Anglii przyjaciela mojej matki. Poszłam gdzieś sama i spotkałam pierwszych Żydów w moim życiu. Zaczęliśmy rozmawiać po angielsku. Byli Niemcami, ale powiedzieli, że nie będą już nigdy używali tego języka. Wtedy zaczęłam rozumieć wymiar tej historii. Był 1970 rok, dwadzieścia lat po Holocauście. Pochodzę z Austrii – jak Hitler. Pochodzi stamtąd wielu ludzi – strasznych rzeźników z kacetów. Czuję to za każdym razem, to zawsze bardzo dziwne. Ale co mogę zrobić?
Masz jednak odwagę się z tym mierzyć. Niewiele osób potrafi się na to zdobyć.
Niektórzy Austriacy potrafią. Próbowałam zrozumieć – tak bardzo, jak tylko potrafię – pojęcie Herrenrasse, które nie ogranicza się tylko do kontekstu niemieckiego i austriackiego, jest bowiem ogólnoświatowym zjawiskiem. Na przykład w Ameryce albo Argentynie – w celu stworzenia miejsca, poszerzenia przestrzeni życiowej – wybito całą społeczność indiańską. Powiedziano po prostu: „Potrzebujemy miejsca”. Tak dzieje się wszędzie. I zawsze.
Renate Jett w (A)pollonii, fot. S. OkołowiczJak takie historie, jak ta poranna, wpływają na twoją pracę, twoje artystyczne życie?
Oddziałują na moje bycie, a więc także na moją pracę i życie. Przepracowuję te tematy. Zaczęło się od George'a Taboriego – wegięrsko-żydowskiego pisarza, który umarł dwa lata temu. Kiedy mieszkał w Wiedniu (przez pięć lat), pracowałam z nim i zaczęłam poznawać i rozumieć problematykę historii Holocaustu, kultury i religii żydowskiej. Żeby wiedzieć więcej. Po rozmowie z Remigiuszem Grzelą [ukazała się w dodatku „Gazety Wyborczej”, w „Wysokich Obcasach”, 10 października 2009 roku – przyp. K.T.] wydarzyło się coś dziwnego. Z dzieciństwa pamiętałam pewną dziewczynkę o nazwisku Rosenblatt. Wszystko, co mogę sobie przypomnieć, to jedynie to, że była i zniknęła. Nie rozmawiałam z nią. I nagle po czterdziestu latach przypomniałam ją sobie. Po czterdziestu latach! Rozumiesz? Prawdopodobnie wyemigrowała do Ameryki. Chciałam dowiedzieć się, kim była, więc zadzwoniłam do mojej starej szkoły. Cokolwiek się pojawia, staram się za tym podążać.
Mam silne poczucie, że ta przeszłość, powidoki historii – na przykład starej Warszawy: w architektonicznych detalach, ludzkich wspomnieniach – znikają. Zastanawiam się, jak następne pokolenia, na przykład w roku 2030, będą poznawać i rozumieć przeszłą kulturę. Czy myślisz, że będzie istniała jakaś ciągłość?
Nie sądzę. Widzę tendencję do niszczenia i wymazywania. Boję się tego. Coś stało się z ludzkimi emocjami i mózgiem. Istnieje jakiś dziwny, inny rodzaj wpływu. Nie jestem pewna, jaki to plan, ale on istnieje. Kiedy oglądam filmy SF z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, odkrywam, że obecnie mamy do czynienia ze wszystkim, co zostało zapisane w scenariuszach tych produkcji. Stajemy się coraz bardziej zaprogramowani, jesteśmy narzędziami dla kapitalizmu i globalizmu…
…oraz dla technokratycznego managementu.
Pamięć, uczucia, świadomość, dusza – ktoś chce skasować wszystkie te strony. Dzieje się tak w jakimś celu. Ktoś chce, żeby ludzie nie odczuwali. By konsumowali i dali się ławo manipulować. To jest kierunek, jaki obserwuję w świecie.
Istnieje pewna niebezpieczna postawa – resentyment – kiedy patrzysz zawsze wstecz, z żalem. Wydaje mi się jednak, że niektórzy ludzie używają tego jako wymówki, mówią: „To resentyment – czyli słabość”.
Ciekawe, że o tym wspominasz, ponieważ jeden z muzyków z mojej grupy powiedział niedawno, że kiedy ludzie trwają w postawie resentymentu, toczą się kolejne wojny. Całkowicie się z tym zgadzam. Jest nawet jeszcze gorzej. Gdy patrzę na swoje życie, dostrzegam, jak bardzo zmienił się świat. Jestem pokoleniem powojennym. Od lat sześćdziesiątych, wraz z rozwojem telewizji, ludzie zaczęli być kontrolowani przez różne rzeczy: światowe koncerny, traktat lizboński. Wszyscy myślą, że to świetnie, ale tak nie jest. Teraz mam ochotę protestować. Możesz jednak o tym zapomnieć! Przecież dziś podczas demonstracji strzelają do ludzi. Zrobili to w Genui. Dla mnie był to początek nowej przestrzeni totalitaryzmu.
Renate Jett
Ur. w Bulenz, w Austrii. Aktorstwo studiowała w Wiedniu i Los Angeles. Była członkiem wiedeńskiego teatru „Der Kreis” kierowanego przez George’a Taboriego. W swojej karierze zawodowej związana była z Schauspielhaus Graz, Staatstheater w Stuttgarcie, Theater Basel w Szwajcarii. Uczyła w State University of Music and Performing Arts Stuttgart. Od kilku lat związana jest z teatrem Krzysztofa Warlikowskiego, zagrała Kalibana w „Burzy” w Staatstheater w Stuttgarcie i w warszawskim Teatrze Rozmaitości, za tę rolę otrzymała Nagrodę im. Aleksandra Zelwerowicza dla najlepszej aktorki. Wykonała pamiętny monolog oraz piosenki w „Oczyszczonych” w Teatrze Rozmaitości w Warszawie i Wrocławskim Teatrze Współczesnym, ponadto zagrała u Warlikowskiego w „Śnie nocy letniej” w Théâtre National de Nice, „Dybuku” w Teatrze Rozmaitości w Warszawie, „Ifigenii w Taurydzie” w Operze Garnier w Paryżu, „Parsifalu” w Operze Bastille w Paryżu, a w końcu w „(A)polonii” w Nowym Teatrze w Warszawie. Od 2000 roku reżyseruje także własne spektakle.
Paradoks polega na tym, że w systemie demokratycznym demonstracja jest właśnie tym legalnym narzędziem do pokazania swoich obiekcji przeciwko czemuś.
Tak. Filmują ciebie i wiedzą dokładnie, kto co myśli, kto się sprzeciwia. Tak właśnie to działa. Nazywamy ich stróżami. To dobry temat.
Dla mnie dużym problemem jest to, że w społeczeństwienawet ludzie młodzisą bardzo pasywni. Nie wiedzą, po co i czemu mieliby się sprzeciwiać. Na uniwersytecie tematem wiodącym są pieniądze, kariera i samorozwój. Wydawałoby się, że chociaż młodzi ludzie powinni być krytyczni.
Są też tacy, ale nie ma ich wielu. Większość jest zaprogramowana: nic nie znaczysz, jeśli nic nie masz. To już funkcjonuje. Wszystko możesz zobaczyć w filmach, reklamach – czyli w tym, co ma znaczący wpływ na myślenie.
To nowy rodzaj ideologii.
Jednak w Polsce znam wielu młodych, świadomych ludzi. I to właśnie cenię w Polsce, w Polakach.
Kiedy porównujesz sytuację w zachodniej Europie do Polski – która oczywiście staje się coraz bardziej zachodnia – co jeszcze widzisz?
Myśl z wczoraj. Nigdy na ulicy nie widziałam rodziców, którzy biją swoje dzieci. Widzę miłość do nich. W Europie Zachodniej niekiedy obserwuję przejawy brutalności. Od długiego czasu istnieje tam system kapitalistyczny i rodzice szaleją, ponieważ nie mają wystarczającej ilości pieniędzy, żeby pokryć wszystkie swoje potrzeby. W Polsce dostrzegam młodych ludzi, którzy mają kontakt ze swoimi rodzicami, normalnie z nimi rozmawiają. Oczywiście, jednocześnie ludzie rzadko rozmawiają z obcymi. Czasami cierpię z tego powodu, bo jestem bardzo otwartą osobą. Polacy są bardzo ostrożni i zdystansowani. Ale też staram się to rozumieć – wiem, co obcy (Rosjanie i Niemcy) zrobili mieszkańcom Warszawy. To haniebne. To musiało być piękne miasto.
Co znaczą dla ciebie pojęcia: „obcy”, „outsider”, „wykluczony”? Jesteś tu przecież outsiderem.
Wszędzie nim jestem. Byłam nim w mojej rodzinie, tam, gdzie się wychowywałam. Jestem outsiderem w Austrii. Ale bez sentymentu. Jestem obcym nawet w stosunku do samej siebie, choć może nie w takim stopniu, jak kiedyś. (śmiech)
W twoim monologu na początku „Oczyszczonych”, także w „Burzy”, gdzie grasz Kalibana, odnalazłam fascynującą reakcję na ten stan.
Inaczej bym siebie zabiła, byłabym martwa. Jeśli nie mogłabym używać tego stanu jako artystka, nie przetrwałabym. Odpowiedź jest prosta – oznacza: mieć prawo do bycia.
Zastanawiam się nad jednym znaczącym rozróżnieniem: istota ludzka versus zwierzę. Czasami mówimy, że ktoś zachowuje się jak zwierzę – jest okrutny albo zraniony. Jednocześnie zwierzęta bywają postrzegane jak istoty ludzkie. Wydaje mi się to niezwykle istotne w rozważaniu problemu przemocy wśród ludzi oraz pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem.
Nie wiem dlaczego ludzie tacy są. Musi to mieć związek z historią, z dziejami opartymi na przemocy. Coś zostało przekazane pokoleniowo. W domu, w którym się wychowywałam, mieszkali dziadkowie z wnukiem. Rodzice oddali im dziecko. Każdego dnia dziadek bił chłopca skórzanym pasem. Słyszałam krzyki. Czasami nadal je słyszę. W dniu, kiedy ukazał się wywiad w „Wysokich Obcasach”, coś wisiało w powietrzu. Zadzwoniłam do matki chłopca – obecnie starszej kobiety. Pierwszy raz – po ponad czterdziestu latach. Wiesz, co powiedziała? „Tak, słyszałam o tym. Ale nie działo się to codziennie. To nie było takie złe. Mój ojciec był alkoholikiem. To dlatego. Ale matka była dobra”. Kobieta chroniła swojego ojca, który każdego dnia bił jej dziecko skórzanym pasem! Powiedziała jeszcze: „Przecież chłopiec nie był grzeczny”. Spytałam ją, dlaczego oddała swoje dziecko temu tyranowi. Usłyszałam: „Wystarczy… Dziękuję”. W słuchawce nastała cisza, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałam. Po rozmowie strasznie bolała mnie głowa. Opowiadam ci to, ponieważ ludzie, którzy, są bici – jeśli z powodu czwartego przykazania nie zwracają na to uwagi i nie potrafią powiedzieć „bijesz mnie” – kochają tych, którzy ich biją. Oni także będą to robić. Pokolenie za pokoleniem, za pokoleniem… Mój pies już mnie nie gryzie, ale robił to stale – sam był bardzo bity. Ciężko to znosiłam przez dziewięć lat. Ale nie pozbyłam się go, próbowałam działać miłością. Chodzi o coś w środku. Z ludźmi jest podobnie. Uczucie w innym człowieku – ból. Cokolwiek się dzieje, system zabija.
Czy wyznaczasz jakieś granice między fikcją a rzeczywistością? W twoim śpiewie i grze jest wiele z oniryzmu. Zastanawiam się, jak i gdzie rysujesz tę linię demarkacyjną. W „(A)pollonii” zmieniasz swój sposób bycia na scenie: najpierw stoisz w świetle reflektora, później cicho śpiewasz, niemal szepczesz transowe songi.
To jest metafizyczne. Trans. Był czas, kiedy oddzielałam role od siebie. Grałam dużo różnych rzeczy. Ale zawsze były to tylko role, niektóre mnie bawiły, inne były mi bliższe. Jednak podział ciągle istniał.
Profesjonalne odgraniczenie.
Właśnie tak. Momentem zwrotnym było dla mnie spotkanie z Taborim. Zrozumiałam, że może istnieć związek między moją historią a rolą, którą gram. Tak narodziło się moje nowe spojrzenie na grę aktorską, teatr, na bycie na scenie. Przestało obowiązywać: „Żyję swoim życiem, otwieram drzwi, wchodzę na scenę i jestem kimś innym”. Tak działa wielu aktorów. W niemieckich teatrach są ludzie, którzy mówią: „Moje role nie mają nic wspólnego z moim życiem prywatnym”. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie i połączenie mojego ciała z rolą. W transie można otrzymać wiele informacji o sobie, o własnym życiu. To jak bycie w zaciemnieniu. Nie wiem, co robili sufiści albo Haitańczycy w voodoo. Idę własną drogą. Nie chodzi mi o kontakt z czymś spirytualnym, lecz o docieranie do mnie informacji o rzeczach głębszych, podświadomych. Uwolnienie tego bardzo wiele dla mnie znaczy. Kiedy trwasz w stanie transowym, rodzi się przestrzeń do zaistnienia tych treści. Muszę ci wyznać, że nic nie wiem o aktorstwie. Nie myślę już tymi kategoriami. Ma to związek z ufnością – w ludzi i życie. To jest coś, czego ciągle muszę się uczyć.
Ten artykuł jest dostępny w wersji angielskiej na Biweekly.pl.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).