Belgia to dziwna kraina. Jej symbolem nie jest bohaterski wojownik, lecz sikający chłopiec. Oprócz tego: ponad 200 gatunków piwa, frytki, które wcale nie są francuskie, Jacques Brel, Tintin i Smerfy, ostrygi, czekolada, pieniądze, władza, fasadowa monarchia, moda i diamenty. Obrazu dopełniają krwawe podboje Leopolda II (choć przyczynił się on do śmierci milionów Kongijczyków, wciąż ma w swoim kraju wiele pomników i ulic), powojenny kolonializm (ostatnia etnograficzna ekspozycja human zoo w Belgii odbyła się w 1958 z okazji Wystawy Światowej) czy afery pedofilskie. Na obszarze dziesięć razy mniejszym niż Polska w rozdwojonej harmonii koegzystują dwie wspólnoty – francuskojęzyczni Walonowie i mówiący po niderlandzku Flamandowie. Trzecią, najmniejszą liczebnie społeczność stanowią Belgowie niemieckojęzyczni. Życie polityczne znajduje się tutaj jakby stale na krawędzi, a stabilność osiągana jest siłą pragmatycznego kompromisu (w 2011 kraj przetrwał 535 dni bez rządu). Pod powłoką dobrobytu i sprawnie działającej maszyny starej europejskiej demokracji pulsują nowe napięcia: obawa przez terroryzmem, rosnące zwątpienie w społeczeństwo wielokulturowe oraz tendencje nacjonalistyczne.
W spektaklu „Belgian Rules” 60-letni Jan Fabre – sam w sobie ceniony produkt eksportowy belgijskiej kultury – składa własnemu krajowi przewrotne hommage. Przed trzema laty w monumentalnym 24-godzinnym maratonie „Mount Olympus” reżyser opowiadał o życiu bogów i ludzi. Tamto bezprecedensowe w swojej skali przedstawienie oszałamiało frenetyczną teatralnością. Choć nie brakowało w nim momentów genialnych, zapadało się samo w sobie pod ciężarem megalomanii i rozbuchanej do granic kiczu formy. Tu Fabre schodzi z greckich wyżyn i wpada wprost do – jak sam nazywa swą ojczyznę – Absurdystanu. Ta zmiana scenerii okazuje się zbawienna. Tak jakby surrealistyczna ironia wpuściła w gęste od symboli i fizyczności sceniczne wizje świeże powietrze i na nowo odsłoniła dojrzały, dobrze znany, ale wciąż zjawiskowy smak jego sztuki. Fabre udowadnia, że pozostaje niedoścignionym mistrzem w uruchamianiu potęgi teatralnego szaleństwa, od czasów, kiedy w 1984 stworzył legendarne przedstawienie pod tym właśnie tytułem. W „Belgian Rules” lekkość rozpuszcza patos i nadaje budowanym przez niego obrazom jeszcze więcej koloru, intensywności, niemal cielesnej poezji.
Reżyser razem z międzynarodowym zespołem tancerzy kolejne sceny rozgrywa na szerokiej palecie tonów i nastrojów. Jego materią są klisze i stereotypy. Z nich układa kalejdoskopowy obraz Belgii – równie realny, co fantazmatyczny, pełen wyrafinowanej erudycji, ale i grubych metafor. Cytaty z historii sztuki (oprócz nawiązań do starych flamandzkich mistrzów: Petera Breughla, Hieronima Boscha, Jana Van Eycka i Pietera Paula Rubensa, są tu też przeniesione z obrazów Jamesa Ensora tańczące kościotrupy czy ubrane w garnitury i meloniki magritte'owskie figury) przeplatają się ze skeczami z życia Belgów – nieokrzesanych fanów piłkarskiego klubu Czerwone Diabły, pasjonatów kolarstwa i amatorów parad z udziałem lokalnych orkiestr. Czterogodzinny spektakl otwiera fenomenalny, stand-upowy monolog w wykonaniu zapijającego się kolejnymi butelkami Stella Artois Andrew Jamesa Van Ostade. Strumienie piwa wylewają się z jego ust, a wielki brzuch wydaje się zaraz eksplodować od nadmiaru płynu. Fizyczność i przyziemność, zakorzenienie w materii, zwierzęcość człowieka stanowią od zawsze esencję artystycznych zainteresowań Fabra. Przemówienie aktora zasadza się na zdumieniu faktem, że coś takiego jak Belgia istnieje: „Witamy w najdziwniejszym królestwie świata!”. Zdaniem twórców u źródeł powstania tego kraju leży teatr i dla dobra sprawy w jego obrębie należy pozostać, w końcu Belgia była zawsze sceną dla cudzych wojen, a i dziś jest miejscem rozgrywek europejskiej polityki – służąc wielkim anonimowym strukturom.
Czym są tytułowe „Belgian Rules”? Trudno wyobrazić sobie, żeby tak małe państwo mogło komukolwiek narzucać swoje reguły gry. A jednak jest to możliwe – toutes proportions gardées. Chodzi o GAS (Gemeentelijke Administratieve Sanctie) – ustalane odrębnie przez lokalne władze kary za drobne wykroczenia, np. jedzenie przy wejściu do kościoła (Mechelen) czy noszenie maski w miejscu publicznym (chyba że jest to maska św. Mikołaja albo wielkanocnego zająca) – jak w Hasselt. Znów w fenomenalnej kilkunastominutowej scenie wyczerpującego fitnessu Fabre każe performerom ociekającym potem pod ciężarem skrzynek z piwem wykrzykiwać dziesiątki absurdalnych zasad, obnażając w ten sposób warstwa po warstwie biurokratyczny obłęd Belgii i wytykając małostkowość jej mieszkańców. Ich personifikacją stają się zwierzęta. Jednym z nich jest jeż – powraca on na proscenium w futrzanym płaszczu, z którego wyrastają drewniane kolce. Tę metaforę zaproponowała w czasie prób jedna z najważniejszych aktorek Fabra – Chorwatka Ivana Jozić. Jej zdaniem to skryte, trudne do oswojenia, spędzające czas najchętniej we własnym ciasnym domu stworzenie przypomina charakterologicznie Belga.
W wielu scenach drugą skórą dla aktorów są piękne srebrzysto-szare suknie i gumowe maski z pomarańczowymi dziobami. To gołębie, których hodowla jest tutaj narodowym hobby. Ptaki uosabiające brak inteligencji, przeciętność i brzydotę zyskują w wizji Fabra swoistą godność, stają się niemal magicznym totemem – jak w scenie, kiedy ich filcowe korpusy przyczepione są do ciał tancerzy, którzy wprawiają je w transowy ruch i nadają chwilowo piękne życie. Publiczność w brukselskim Kaaitheatre co rusz wybucha śmiechem – choćby wtedy, gdy spod majestatycznych królewskich tunik aktorów wypadają cegły (popularne przysłowie głosi, że każdy Belg nosi je w brzuchu, to znaczy, że jego życiowym celem jest postawienie domu), albo kiedy mowa o fenomenie fermette (nowobogackich wiejskich domów imitujących stare dworki) czy koterijen – przybudówek stawianych na tyłach posesji, gdzie Belgowie aranżują prowizoryczne warsztaty czy pralnie. W tym wszystkim nie chodzi tylko o kabaretowe podejście do obyczajowości. Fabre, niczym wytrawny malarz rodzajowych scen czy martwych natur, potrafi w zwyczajności życia dostrzec głębsze eschatologiczne sensy i mrok, którego w tym katolickim kraju nie brakuje.
Sacrum i profanum ścierają się w uwodzicielskim i dekadenckim tańcu – osiągając stany przyziemnej śmieszności albo metafizycznych uniesień. To scena z prostytutkami w podświetlonych czerwonym światłem witrynach (jeden z pierwszych widoków, kiedy wjeżdża się od północnej strony do Brukseli), brawurowy taniec w wykonaniu Annabelle Chambon, do której bioder przymocowano pas pustych butelek, wydających dźwięki jak kastaniety, czy dosłowny cytat z obrazu „Pornocrates” symbolisty Féliciena Ropsa, przedstawiającego nagą kobietę z przepaską na oczach, prowadzoną na smyczy przez wielką świnię. Seks idzie w parze z destrukcją, brzydota z pięknem, to co dozwolone z tym co zakazane. W onirycznej, rozerotyzowanej atmosferze aktorki puszczają w stronę widzów mydlane bańki z karykaturalnie wielkich plastikowych penisów. Fabre nawiązuje do „Pink Ballets”, sekretnych orgii organizowanych dla prominentnych belgijskich polityków i biznesmenów w latach 70., na które miano sprowadzać nieletnie dziewczynki, także z sierocińców. Fizyczność zyskuje tutaj krytyczny, polityczny potencjał. Artysta widzi w ciele jedyne źródło prawdy i emancypacji. Dlatego świętość ma zawsze ludzki wymiar – jak w majestatycznej scenie z tancerzami ubranymi w długie czarne plisowane spódnice, pod którymi trzymają kościelne kadzielnice – a wzniosłość sztuki kontrapunktuje fizjologiczna potrzeba (aktorka oddająca mocz w scenie dedykowanej Magritte’owi).
W spektaklu wiele jest obrazów śmierci. To nie tylko wspominane kościotrupy Ensora czy złowieszczo podwieszone na linkach pluszowe koty, ale też reminiscencje z pierwszej wojny światowej – kiedy przez scenę przejeżdża pchana przez szkielet platforma ze stosem trupiobladych ciał, trzymających w dłoniach i ustach czerwone kwiaty. Śmierci towarzyszy jednak zawsze ekstatyczna afirmacja życia. Wydaje się, że nic nie jest w stanie powstrzymać Fabra przez rozkręceniem maszynerii sceny i cieszeniem się tym jak dziecko. Z pustej czarnej przestrzeni wyłonić się może wszystko – piękne intensywne światło, dym, wiatr – wytwarzany przez gigantyczne ukryte w kulisach wiatraki – chmury konfetti, widowiskowe układy choreograficzne. Na szczególne uznanie zasługują zjawiskowe kostiumy zaprojektowane przez Kasię Mielczarek – dopracowane w każdym szczególe niczym na pokazie kolekcji haute couture, a zarazem funkcjonalne, współgrające z wymagającymi działaniami performerów, łączące współczesną postmodernistyczną campowość i elementy historycznej ikonografii.
Belgian Rules, reż. Jan Fabre
Kaaitheater w Brukseli, premiera 30 września 2017
W wariactwie wewnętrznych podziałów, wygórowanej samooceny i kompleksów jest coś, czego można Belgom pozazdrościć. Magritte pokazał, że namalowana fajka nie musi być fajką. Dlatego bez trudu wierzą oni, że ich niebo, z którego najczęściej leje się deszcz, wcale nie jest szare, tylko niebieskie. Belgijskie szaleństwo, w przeciwieństwie do polskiego, wyrasta z tradycji surrealizmu. Nie gloryfikuje romantycznego mitu o poświęceniu, uznaje, że skuteczną strategią przetrwania może być wzięcie rzeczywistości w nawias. Choć można czytać „Belgian Rules” jak spełnienie Artuadowskiego postulatu, że teatr służyć ma do zbiorowego oczyszczania ropni, Fabre dokonuje tej procedury poprzez uruchomienie archaicznej, odblokowującej emocje dionizyjskiej mocy widowiska, a nie wsadzanie palca w gorejącą ranę.
Na końcu spektaklu na lepkiej od confetti i rozlanego piwa podłodze gołąb zalega w uścisku z jeżem. Tych dwoje outsiderów wygląda groteskowo. Są wykończeni, spragnieni pojednania. W tej absurdalnej, ale poruszającej scenie Fabre pokazuje, że jedynie teatr, ciało i fikcja mogą nas do siebie zbliżyć. Ostatecznie najfajniejszymi psami są trikolorowe kundle.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).