Głośna „Retromania” Simona Reynoldsa wreszcie jest dostępna w polskim przekładzie. Lektura książki w tej samej mierze ekscytuje, co irytuje. Dobre to połączenie, bo energię, której przysparzają czytelnicze przeżycia, można wykorzystać do przezwyciężenia owej irytacji. Spróbujmy.
Teza obszernej i gęstej książki brytyjskiego dziennikarza zawiera się w jej podtytule: „popkultura żywi się własną przeszłością”. Reynolds, rocznik 1963, muzyczną inicjację przeżył w czasach post-punka (poświęcił mu książkę „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz”), potem zaangażował się w scenę rave (pisze o niej w „Energy Flash”), a jako zawodowy dziennikarz rozwinął skrzydła w latach 80. i 90. minionego wieku. Miał to szczęście, że żył w latach, gdy scena muzyczna buzowała nieustannymi odkryciami i zwrotami akcji. Tym bardziej bolesna musiała być konstatacja, przed którą postawiła go kultura początków nowego wieku. W muzyce pop nie ma już nic nowego, jej treścią jest przetwarzanie tego, co było. Więcej, ten stan rzeczy zdaje się wszystkich cieszyć i niezmiennie nakręca szołbiznes. To właśnie retromania. Reynolds formułuje niepokojącą diagnozę, z którą nie sposób się nie zgodzić: „w dziejach nie było jeszcze społeczeństwa tak zaprzątniętego artefaktami swej własnej niedawnej przeszłości”.
Sama idea retromanii nie jest niczym nowym. Już w latach 90., gdy kulturowym słowem kluczem był postmodernizm, zapisano tony papieru, bo była to jeszcze epoka analogowa, rozważaniami o kulturze wyczerpania. Reynolds koncentruje się jednak na muzyce. I ma ten atut, że stworzył lotny, atrakcyjny termin. Pojęcie retromanii na dobre weszło już do języka fanów Simon Reynolds, „Retromania. Jak popkultura żywi się własną przeszłością”,
tłum. Filip Łobodziński, wydawnictwo Kosmos Kosmos, 576 stron, w księgarniach od maja 2018i recenzentów, żyje własnym życiem. Przypomina mi się sarkastyczna wypowiedź Michela Foucaulta, który stwierdził kiedyś, iż w dzisiejszych czasach dzieło humanistyczne ma szanse na rynku wydawniczym, jeśli jego tezę da się streścić w jednym zdaniu. Reynolds, jak widzieliśmy, zawarł ją w podtytule. Wykorzystał ów chwyt owocnie jako osnowę swobodnego lotu po całej historii muzyki popularnej. To szczególna wartość dla polskiego czytelnika, którego nigdy nie rozpieszczano pogłębionymi tekstami o muzyce. Spojrzenie na egzotyczny i absurdalny świat northern soulu, krótka, acz wyczerpująca historia samplingu, próba przeniesienia Derridy na grunt pop, w postaci widmontologii (kolejny termin ukuty przez Reynoldsa, który był strzałem w dziesiątkę), rozważania o wzlocie i upadku didżeja, pełno tu smakowitych epizodów.
„Retromania” łączy encyklopedyczną wiedzę, szereg celnych krytycznych spostrzeżeń, a w dodatku potrafi to wszystko doprawić niezłymi anegdotami. Moja ulubiona dotyczy spotkania autora z wydawcą garażowego rocka, który żyje i pracuje w magazynowym pomieszczeniu bez bieżącej wody, pełnym za to sprzętu i płyt. „Jakieś jebane matoły, gapiące się na mecze w barach, mające wypasione życie i jeżdżące wypasionymi furami, niech sobie słuchają Phila Collinsa… A ja posłucham sobie na przykład grupy Kegs i czuję się wygrany” – mówi Reynoldsowi Tim Warren, szef Crypt Records. „Retromania” pełna jest portretów takich właśnie oryginałów, obsesyjnych kolekcjonerów, nawiedzonych wydawców, didżejów z misją, co przydaje jej żywych kolorów.
Nie mniej istotny jest wątek analizujący wpływ rozwoju technologii na produkcję i odbiór muzyki, co podsumować można przywołanym przez Reynoldsa zgrabnym cytatem z magazynu „Musician”: „Kolejnymi Beatlesami może się okazać technologia”. Celne są również uwagi odnoszące zastój w popie do kryzysu na rynku finansowym, a także do faktu, iż muzyka istnieje dziś w obiegu wytyczonym przez system mody. Przypomnijmy sobie stwierdzenie Rolanda Barthes'a: „Moda to wieczny powrót tego samego”. Reynolds z kolei zgrabnie podsumowuje: „Teraz styl ten oznaczał… styl i nic więcej”. Słowa komentujące Shakina Stevensa i Stray Cats małpujących lata 50. dziś można odnieść do całej sceny modnego popu.
Tyle o zaletach, ale co ze wspomnianą irytującą stroną „Retromanii”? Otóż Reynolds, który zaczyna swą podróż od skargi, że przestaliśmy posuwać się naprzód i coraz słabiej wyczuwalny jest puls teraźniejszości, po 500 z górą stronach kończy w tym samym tonie. Kiedyś było lepiej, lecz wierzę, że przyszłość istnieje. Jego podróż poprzez historię muzyki pop, fascynująca w szczególe, w szerszym planie okazuje się męcząca, a to poprzez swe przywiązanie do czasowej osi przeszłość – teraźniejszość – przyszłość. Skoro zaczął od celnych, krytycznych ocen, oczekiwałbym choćby próby przezwyciężenia sytuacji, która go niepokoi i zniesmacza. Koniec końców on sam okazuje się rozmemłaną ofiarą retromanii. A przecież stwierdzenie, że „teraźniejszość stała się obcym krajem” brzmi jak wyzwanie.
Odpowiedzią Reynoldsa pozostaje opis i analiza, ale ich ciężar przytłacza go na tyle, że nie jest w stanie szukać dróg wyjścia. Spróbujmy wskazać choć jedną. Za punkt wyjścia niech posłuży jeszcze jeden rys nadzwyczaj irytujący u autora. Z pisania Reynoldsa raz po raz, mimowolnie, przebija anglosaska arogancja kulturowa, pewne poczucie wyższości, które sprawia, że koncentrując się na kulturze angloamerykańskiej, z reszty świata dostrzega niewiele. Może gdyby Reynolds dokładniej wsłuchał się w afrykańskie rytmy, wpadłby na pomysł, że o czasie niekoniecznie myśleć należy w kategoriach linearnych. W „Retromanii” znajdziemy natomiast np. fragment, gdy wspominając o studiach muzyki elektronicznej z jej czasów heroicznych, nie sili się na to, by odnotować Studio Eksperymentalne Polskiego Radia, które powstało jako czwarte w Europie. A gdyby tak przyłożyć matrycę retromanii do polskich realiów?
Pozwólcie, że przywołam zjawisko, które przeżywałem na gorąco. Yass. W połowie lat 90. minionego wieku było to najbardziej iskrzące, energetyczne, nowe zjawisko na polskiej scenie muzycznej. Wiadomo, Miłość, Arhythmic Perfection, Trytony, Łoskot, by poprzestać na głównych reprezentantach. Zespoły, z których wyszły takie postaci jak Tymon Tymański, Mikołaj Trzaska, Jerzy Mazzoll, Tomasz Gwinciński, a także Leszek Możdżer. Ducha ich muzyki z tamtych lat najlepiej łowić na płytach „Taniec smoka” Miłości i „a” Mazzolla & Arhythmic Perfection. Wraz z yassem pojawił się na polskiej scenie nieznany wcześniej smak. Muzyka łącząca wznoszącą, jasną energię z grymasem groteski i ironii, błazenadę z duchowością i rebelią. Yass swych czasów heroicznych, rozpięty między obrzeżami jazzu i alternatywy, zrywał z ich tradycjami. Sceniczne wygłupy i bezkompromisowe dźwiękowe ataki nie tylko wysadzały ugrzeczniony i obły jazz mainstreamu, były też czymś diametralnie odmiennym od ówczesnego rodzimego rocka uwikłanego w gatunkowe schematy, socjologiczne ambicje i chmurny klimat. Taka muzyka, szczególnie w swym łączeniu wzniosłości z groteską, stała się niezrównaną ekspresją nowych czasów, wolnej Polski wciąż wstrząsanej burzami ustrojowo-gospodarczej transformacji i próbującej sobie radzić z nowymi możliwościami.
Być może już o tym wszystkim słyszeliście, bo o yassie napisano sporo. Przypominam to, by dodać do całokształtu matrycę retromanii. Bo przecież, poza tym wszystkim, yass idealnie mieścił się w owym wzorcu. Odgrzebałem nawet egzemplarz pierwszego numeru miesięcznika „Machina”, by spisać wymowny cytat z pierwszego tekstu będącego przekrojową prezentacją sceny. „Chcielibyśmy być tymi jazzmanami z lat 50., 60., ale już się nie da, bo nie grzejemy heroiny, jesteśmy normalnymi ludźmi żyjącymi w innych czasach i to żyjącymi bardzo skromnie”, mówił mi w 1996 roku Mikołaj Trzaska. „Można powiedzieć, że staliśmy się filią Kościoła coltrane'owskiego, który przecież istnieje w Ameryce” – wspominał początki Miłości Tymon w wywiadzie rzece „AD/ HD”. Gdy Tymon i Trzaska zakładali w 1988 roku Miłość, mieli za sobą doświadczenia z kręgu muzyki postpunkowej, ale natchnienia i inspiracji dostarczał im żarliwy, duchowy free jazz, który był muzyczną rewolucją lat 60. XX wieku. Przede wszystkim John Coltrane. Również Albert Ayler. A także Thelonious Monk i Eric Dolphy, dla których, zamiast uduchowionych lotów, liczyła się pewna słodko-gorzka, podszyta groteską dziwaczność. Grając ich standardy, eks-nowofalowcy tworzyli swój jazzowy język. Niedostatki techniczne były przyjmowane z dobrodziejstwem inwentarza i przyczyniały się do budowy ich oryginalnej wypowiedzi. Mówiąc w pewnym uproszczeniu, chcieli być jak Coltrane, ale świadomość, że tacy nie będą, budziła raczej wesołość niż spięcie. To w tym, potraktowanym z humorem, rozdźwięku pomiędzy ideałem a realiami kształtowała się ta niezwykła tonacja yassu, tak celnie trafiająca w swój czas. Nie bez znaczenia pozostawał tu z pewnością fakt, iż yassowcy byli czytelnikami Witolda Gombrowicza.
Mamy zatem pyszny paradoks. Retromaniacki odlot do jazzu lat 60. okazał się muzyką nowoczesną, esencjonalnie odbijającą ekspresję lat 90. Co zadecydowało o takim obrocie sprawy? Energia własna i szczególne poczucie humoru włożone w tę muzykę? Kontekst społeczno-historyczny? Po części tak, ale też coś więcej. Czyż nie było bowiem tak, że yassowcy, zwracając się do pewnego historycznego momentu rewolucyjnego, jakim był free jazz lat 60., potrafili, nie tyle powtórzyć, co wskrzesić jego energię? Mamy tu do czynienia z mimowolnym wcieleniem gestu znanego z tradycji XX-wiecznej kontrkultury, „strategii archiwalnej” Guya Deborda. Paweł Mościcki, w świetnym studium o stosunku Deborda do historii, „My też mamy już przeszłość”, pisze o niej jako o „poszukiwaniu minionych momentów potencjalnej rewolty, aby na tym wspomnieniu zbudować własną, buntowniczą tożsamość”. Debord uważał, że rewolucja zawiera się już w przekonaniu, że można się zbuntować. Mościcki pisze o jego krytycznej melancholii: „wzniecić bunt, poprzez wspomnienie buntu”.
Wspominanie stać się może aktem rewolucyjnym. Takie odniesienie do przeszłości wypadałoby nazwać retroaktywnością. Na tym gruncie rozwinęły się rozpowszechnione przez Międzynarodówkę Sytuacjonistyczną wciąż aktualne techniki rewolucji dnia codziennego: plagiatyzm i przechwycenie. Polegają one na plądrowaniu dzieł przeszłości i zestawianiu ich fragmentów w nowe konfiguracje, które przywracają je do gry i poprawiają, przydając im innych znaczeń i kontekstów, odniesionych do współczesności oraz własnych pragnień. Jak to działa w praktyce współczesnej popkultury można się przekonać na przykładzie afrofuturystów od George'a Clintona po Shabakę Hutchingsa. Przywołane tu tradycje, które łączy to, iż są taktykami pokonanych, proponują inne podejście do zagadnienia czasu, rozerwanie linearności, która jest w ich pojęciu opresyjną siłą dominującej kultury. U sytuacjonistów znaczenie ma chwila, choćby tylko wspominana, sytuacja, która swą intensywnością rozbija stan wyobcowania i potrafi na długo rozbudzić kreatywność. W afrofuturyzmie przepisanie na nowo przeszłości służy tworzeniu przyszłości. Czy retroaktywność może być antidotum na retromanię?
Czytając „Retromanię”, z premedytacją zakąszałem ją lekturą dzieła na wskroś futurologicznego. „Homo deus. Krótka historia jutra” pióra izraelskiego filozofa Yuvala Noaha Harariego może być odpowiedzią na poczynione przez Reynoldsa spostrzeżenie, iż nie ma już książek futurologicznych, jak to bywało w czasach świetności Alvina Tofflera. Sam termin „futurologia” zdecydowanie wyszedł z mody, ale przecież Harari w swej książce skupia się właśnie na prognozowaniu najbliższej przyszłości, którą określają rozkwit igrających z genami biotechnologii i rozwój sztucznych inteligencji, które pozbawiają ludzi „wartości ekonomicznej”. Nowy paradygmat człowieka w tej epoce określają naukowe dogmaty głoszące, iż organizmy to algorytmy, emocje nie są niczym więcej, niż wynikiem reakcji biochemicznych, a inteligencja oddzielona zostaje od świadomości. Wiodącą myślą tej posthumanistycznej epoki jest dataizm, który Harari nie waha się nazwać religią danych. „Dataizm głosi, że wszechświat składa się z przepływu danych, a wartość każdego zjawiska czy bytu określa jego wkład w przetwarzanie danych”, co w naszym życiu codziennym sprowadza się do doskonale znanego z sieciowych praktyk wezwania: „Rejestruj, przesyłaj, udostępniaj”. Harari nie omieszkał też odnotować dataistycznego oglądu muzyki: „muzykę należy oceniać na podstawie danych, jakie niesie, a nie na podstawie doświadczeń, jakie wytwarza” .
Czy to wszystko nie jest wodą na młyn retromanii? Z futurologicznej perspektywy, której domaga się Reynolds, jego wieńczące „Retromanię” życzenie, aby usłyszeć jeszcze pop nakręcony „pędem ku przyszłości”, zostaje przez przyszłość boleśnie przechytrzone. Usłyszeć, znaczy doświadczyć, to już zaprzeszły rodzaj oczekiwań. Chodzi o dane, a zatem coś, co już istnieje. I chociaż autor „Retromanii” podczas spotkania z polskimi czytelnikami, które odbyło się z okazji premiery książki, stwierdzał, iż dostrzega symptomy nowego, podając za przykład czarny rap bezczelnie przechwytujący białą klasykę rocka (a więc gest afrofuturystyczny), nie trzeba wybiegać daleko w przyszłość, by upewnić się, że modernistyczny „pęd ku przyszłości” najzwyczajniej omija muzykę. A już z pewnością nie ma szans, aby kiedykolwiek jeszcze zawiązały się masowe ruchy zrodzone na bazie muzyki, jak to było w przypadku punka, hip-hopu, czy rave'u. Młodzież znajduje zupełnie inne kanały ekspresji i punkty odniesienia dla budowania tożsamości. Muzyka może być uprzyjemniającym życie dodatkiem, nawet atrybutem stylu, ale żeby przeżywać ją głębiej w kontekście pokolenia, czy choćby szerszej grupy, określać się w oparciu o nią? Na to już nie ma szans. To należy do minionego wieku XX. Ale może w nowym stuleciu muzyka zyska na znaczeniu, gdy okaże się niezbędna, aby kontestować sterylną bezwzględność danych w imię doświadczania emocjonalnej żarliwości i nieprzewidywalności. Retroaktywność okaże się wówczas jedyną szansą.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).