RAFAŁ KSIĘŻYK: W swych heroicznych czasach „bruLion” słynął ze sztuki prowokacji, ale z dzisiejszej perspektywy okazuje się, że największą inspiracją, której dostarczył, był, mówiąc dosadnie, młodoliteracki lans. W gruncie rzeczy przecieraliście ścieżki dla kapitalistycznej maszyny wydawniczej, której wtedy jeszcze w Polsce nie było.
MARCIN ŚWIETLICKI: To się brało, proszę pana, stąd, że wcześniej młodzi poeci byli łykani przez jakąś wielką bestię. Opowiadałem, że przyszedł poeta Rozenfeld i zapisywał do Koła Młodych. Starsi koledzy chcieli sprawować opiekę nad młodymi, coś jakby starszy towarzysz z partii wprowadzał młodego. Chcieli kształtować młodych na własny wzór, mieć organizacje i działaczy. Gdy przyszła wolność, to wszystko padło. Trzeba było samemu się przebijać.
Wielokrotnie robiono mi zarzut, że współpracując z wieloma mediami, robię wokół siebie szum. Ale nie zniósłbym siedzenia za biureczkiem i czekania, aż mnie ktoś odkryje. To dopiero jest obrzydliwe. Zostałem poetą medialnym i już. W takiej roli wystąpiłem w „bruLion TV”. Gdzieś to chyba jeszcze jest zachowane. Byłem wtedy po pierwszej książce, wymyślili, a ja chętnie na to przystałem, że będę miał fabrykę poetów. Kręciliśmy w pięknym, mieszczańskim mieszkaniu, gdzieś w Rynku. Chodzę z cygarem, siedzą młodzi ludzie przy maszynach do pisania, komputerów jeszcze wtedy w użyciu nie było. Chodzę sobie, rzucam okiem im przez ramię. Świetną rolę zagrał pewien nastolatek, który improwizował przed kamerą i mówił mniej więcej tak: „Ja jestem pierworodny. Tatuś dobry jest. Jak napisałem wiersz «Dla Jana Polkowskiego», to tatuś dał na cukierki”.
Po pewnym czasie stoję sobie w jakimś towarzystwie, a tu rzuca się na mnie nieznajoma kobieta. Żąda alimentów. Jestem przerażony. A to była prawdziwa matka tego chłopaka. I to był jej żarcik. Okazało się, że jest wybitną artystką polską. Ewa Ciepielewska, członkini wrocławskiej grupy Luxus. Nawet tu, na mojej kamienicy, przy wegetariańskiej knajpce, jest wzorek przez nią namalowany.
Byłem postrzegany jako mistrz lansu. Taki właśnie człowiek z cygarem, który zatrudnia młodych poetów, aby za niego pisali. Miałem trzydzieści parę lat, ale już byłem klasykiem. Uchodziłem za takiego, co się wszędzie wkręci. No, to mówili: „Ty jesteś taka kurwa, wszędzie się wślizgujesz”. A to były najczęściej przypadki, wynik mojej skłonności do żartowania i do robienia rzeczy nieszablonowych. Zespół założyłem, robiłem różne rzeczy okołoliterackie. Wcześniej niczego takiego nie było w poezji. Poeci jeździli na stypendia, robili swoje małe interesiki. W PRL-u był nawet poeta telewizyjny Ernest Bryll, nieustannie na ekranie. Natomiast ja byłem gwiazdą rocka, w cudzysłowie dużym, bo fani rocka do tej pory o mnie nie słyszeli. Sprzedaję bardzo dużo książek w porównaniu z moimi kolegami poetami i oni mnie traktują jak jakiegoś Michaela Jacksona wśród poetów. „No tak, bo te książki kupują słuchacze twoich pierdolonych płyt, dlatego tak masz”. I dobrze. Trzeba docierać na różne sposoby. Nie cierpiałem tych wszystkich wieczorków poetyckich i innych pierdół. Działałem innymi kanałami. A media bardzo były wtedy zainteresowane.
„bruLion” zrobił jeszcze jedną przełomową rzecz, wyszedł ze swoimi poetami w miasto. Urządzał performersko-koncertowe eventy. W Warszawie do dziś wspominają „bruLion bruLion” zorganizowany w Centrum Sztuki Współczesnej. Pan tam grał ze Świetlikami.
Pamiętam promocję fioletowej serii poetyckiej. Poeta Filas spalił swoją książkę pod Pałacem Kultury. Były głosy oburzenia, że jak hitlerowcy postąpił. Ale hitlerowcy „Mein Kampf” wszak nie palili. I w telewizji go pokazano. Do Warszawy przyjechało dziewięciu poetów. Łobuzowaliśmy. Pokrzykiwaliśmy. Zaczepialiśmy dziewczęta. Zdarzały się różne ekscesy erotyczno-alkoholowe. Nie było wcześniej czegoś takiego. Poeci z poprzednich pokoleń działali trochę potajemnie, w jakichś klubach młodzieży socjalistycznej, a myśmy mieli wolną przestrzeń. Mogliśmy iść ze swoimi wierszami wszędzie.
Środowisko brulionowe opisał pan w „Katechetach i frustratach”, powieści stworzonej wspólnie z Grzegorzem Dyduchem i firmowanej nazwiskiem Marianna G. Świeduchowska. Akcja powieści, zgodnie z notą na okładce, rozgrywa się w Krakowie w 1993 roku. Czy ktoś się obraził po jej wydaniu?
W życiu zawsze tak mam, że cokolwiek napiszę, to się ludzie obrażają. A „Katecheci i frustraci” to powieść z kluczem. Jej strona poetycko-plotkarsko-złośliwa jest moją sprawką. Były pretensje. Głównie o stronę obyczajową, bo żadna z postaci nie została opisana w skali jeden do jeden, ze wszystkimi prawdziwymi cechami. Strasznie obraził się poeta Artur Szlosarek, który był pierwowzorem poety Reinera Marii Schyschko.
Przecież Reiner Maria Schyschko zdobywa w powieści upragnioną przez wszystkich nagrodę Gnatowskich.
Szlosarek dostał Kościelskich wtedy właśnie, ale potem już nie dostał żadnej nagrody. Był obrażony potwornie, ponieważ jego postać została przedstawiona bardzo karykaturalnie. Z kolei powieściowy poeta Owietz, który rzekomo był odpowiednikiem poety Barana, został tam wrobiony w miłość homoseksualną. Przez prostą złośliwość, gdyż poeta Baran jest ostro heteroseksualnym poetą, a w książce przeżywa dramatyczny epizod homoseksualny. I poeta Baran, mając poczucie humoru, powiedział jednak, że za te pomówienia zrobi nam proces.
Rozmowa stanowi fragment książki Marcina Świetlickiego i Rafała Księżyka „Nieprzysiadalność”, która ukaże się 26 października w Wydawnictwie Literackim.Zostało to wykorzystane na okładce jako hasło reklamowe.
Należało tak uczynić! W dodatku drugi pierwowzór, postać, z którą ów Owietz miał stosunek płciowy, to obecnie jest znany i ceniony prawnik, też mocno heteroseksualny, który mógłby taki proces z powodzeniem nam wytoczyć. Myśmy tam snuli różne tajemnicze fantazje i wikłaliśmy ludzi w różne nieistniejące sprawy. Przecież poeta Koehler został tam opisany jako poeta Wenglorz, niepełnosprawny złośliwy człowieczek. Ale to tylko dla dobra książki. Każdego wrabialiśmy w coś, czego naprawdę nie było. O, przepraszam, opisaliśmy jedną historię prawdziwą. Tyle że ta historia dotyczyła zupełnie innych osób niż te, które uwikłaliśmy w nią w książce. Była tam historia o zdradzie. O tym, jak z imprezy znika narzeczona jednego z bohaterów. Właśnie spadł pierwszy śnieg i zazdrosny narzeczony idzie po jej śladach. Widzi, że do tych jej śladów dołączają w pewnym momencie ślady męskie i przyłapuje ową narzeczoną, jak wsiada do taksówki z innym mężczyzną, żeby uciec przed nim. I to jest prawdziwa historia. Nie powiem o kim. Byłem świadkiem tej sceny. Te osoby, kiedy to czytały, na pewno rozpoznały siebie, ale w książce je zamaskowaliśmy. No, byliśmy złośliwi. Byliśmy młodzi i złośliwi. Dopiero później zrozumieliśmy, że to niebezpieczne się tak zachowywać.
Mniejsza o nazwiska, sugestywny jest już portret zbiorowy środowiska literackiego, które jest łase na laury i zżerane zazdrością. „Stężenie niezmierne/ ksobnych urojeń”, jak pan pisał w jednym z wierszy. Czy tacy właśnie są ludzie pióra?
To była oczywiście karykatura i wypoczwarzenie. Pokazaliśmy te elementy w dużym stężeniu. Groteska. Ale coś na rzeczy było. Jest do tej pory. Pewien poeta z tamtego pokolenia, który również znalazł się w tej książce, nazwiska nie wymienię, nie tak dawno temu utrącił na uniwersytecie doktorat o mnie. Jedna jego studentka zaproponowała taki temat, a tenże poeta powiedział: „Pisać o nim jest za wcześnie, on jeszcze nie jest ukształtowany”. Młodszy ode mnie poeta tak powiedział. I musiała dziewczyna pisać o, powiedzmy, Adamie Zagajewskim. Ten rodzaj zawiści może nawet się nasilił. Środowisko literackie jest bardziej zawistne i żądne sławy niż środowisko muzyczne. Muzycy raczej cieszą się, gdy kolega fajną płytę wyda.
Skoro o gwiazdach literatury mówimy. Jakie pan miał relacje z Jackiem Podsiadłą i Andrzejem Stasiukiem? W podręcznikach jesteście wymieniani jednym tchem jako najważniejsze nazwiska literatury polskiej po roku 1990. Łączy was też „bruLion”, bo Stasiuk publikował tam pierwsze fragmenty „Murów Hebronu”, a Podsiadło wydawał, no i kojarzy się z jeszcze jedną postacią, która przewija się w „Katechetach i frustratach”, „epickim poetą” Przesadło. Tak brzmiące nazwisko nie budzi sympatii.
Z poetą Podsiadłą jest problem polegający na tym, że ja nigdy się z nim nie zakolegowałem. Tutaj jest różnica charakterów. Za duża. I zbyt duża różnica życiowych wyborów. On jest wieczny hippis. Nie jest punkowcem. Jest przeciwnikiem palenia, przeciwnikiem jedzenia mięsa i tak dalej. Alkohol? Pewnie pije, ale w malutkich ilościach, bo dba o siebie. Nie jest żadnym poetą przeklętym, chociaż z jego wczesnych tekstów czasami to wynikało. Spotykaliśmy się na różnych imprezach, ale to zawsze było takie grzecznościowe. Mówił, nie mogę tu z wami stać, bo jaracie. Już sobie pójdę. Pójdę pomedytować. Bo wstać rano muszę. A wy tu sobie siedźcie, pijcie i palcie. Z innej kasty jest. Nie było żadnej bliskości.
Kilka lat temu zetknęliśmy się na festiwalu poezji w Lublinie. Był pomysł, żebyśmy razem zrobili radio internetowe. Radio nazywało się Świecidło. Bardzo dobra nazwa. I współpraca okazała się bardzo w porządku. Podsiadło cały czas prowadzi radio internetowe Studnia, u siebie na Opolszczyźnie. On wymyślił większość programu, a ja doskoczyłem. Miałem dwie czy trzy godziny autorskie i mieliśmy wspólne wejścia. Na antenie świetnie się dogadywaliśmy, dobrze się uzupełnialiśmy. A jak kończył się festiwal i kończyła się ostatnia audycja, Podsiadło zrobił transmisję, jak ściskamy sobie ręce. Ściskaliśmy sobie ręce przy mikrofonie, dziękując za współpracę. Potem też była propozycja, żebyśmy razem poprowadzili audycję, ale zawaliłem. Uprzedziłem dużo wcześniej, że nie dam rady, ale znowu mamy oziębłe stosunki. Widocznie tak być musi.
Muzycznie było między wami porozumienie?
On puszcza dobrą muzykę. Ma rozległe, choć w inne strony niż moje idące zainteresowania, ale w wielu miejscach się to styka. Ludowej muzyki dużo słucha, a ja ludowej słucham tylko z Lubelszczyzny. Nasze zainteresowania punk rockiem są zbieżne. W radiu uwielbiam Podsiadłę. Temperament radiowca ma świetny.
A pańska znajomość ze Stasiukiem zaczęła się w czasach „bruLionu”?
O jego wierszach już mówiłem. Bardzo byłem za nimi. Nie pamiętam momentu, w którym poznałem Stasiuka. Zupełnie. Pewnie to się wydarzyło przy okazji wydawania drugiej książki u Rafała Grupińskiego. Oni byli wtedy wielkimi przyjaciółmi. Przez Grupińskiego poznałem też Olgę Tokarczuk i Nataszę Goerke, bardzo ciekawą postać naszej literatury. Goerke w „bruLionie” opublikowała bodaj tylko jeden tekst, „List do misia w Skierniewicach”. Bardzo poruszające i ciekawe opowiadanko o małej dziewczynce, która wyemigrowała do Niemiec i pisze list do swego misia, bo został w Polsce.
To byli ludzie zupełnie poza wpływem „bruLionu”. I pewnie wtedy poznałem Stasiuka. Zrobił na mnie jak najlepsze wrażenie. Duże, godne zaufania chłopisko. Jak już się trochę poznaliśmy, poprowadziłem jego spotkanie autorskie we „Free Pubie”. To była pierwsza poważna knajpa naszego środowiska, w piwnicach na ulicy Sławkowskiej. W pierwszej połowie lat 90. niemal wyłącznie tam się chodziło. Zaraz przy Rynku schodziło się do piwnicy i tam był ohydny, śmierdzący lokal z wybijającą toaletą. W czasie rozkwitu „Free Pubu” odbyło się to spotkanie, pewnie jedno z pierwszych Stasiukowych, dotyczące „Białego kruka”. Bardzo ceniłem tę powieść. Przyszli zainteresowani, ale to było w jednej sali, a w drugiej niestety odbywało się normalne picie. W huku, w muzyce mieliśmy to spotkanie, bardzo interesujące. Stasiuk opowiadał o miejscach, w których dzieje się książka, o więzieniu, o wszystkim opowiadał. Jacyś skinole czy chuligani z sali obok, usłyszawszy tytuł „Biały kruk”, zaczęli wrzeszczeć „biały chuj” i bardzo negatywnie się odnosić do literatów z naszej sali. Pamiętam wyraziście, bo wielkie wrażenie to na mnie zrobiło, Stasiuk wyjął gruby pas z wielką klamrą i z tym pasem ruszył na tych gnojów. Sam przeciwko wszystkim, przy niewielkim wsparciu pozostałych. I gnoje się przestraszyli, jak zobaczyli takiego wielkiego chłopa z wielkim pasem, który idzie na nich. Wymiękli. No, to imponowało. Tak się walczyło o literaturę. Lubiliśmy się ze Stasiukiem. Ale takie przyjaźnie się rozłażą, jak się nie jest w jednym miejscu i się codziennie nie spotyka. A on na wsi wylądował.
Pamiętam też, jak Stasiuk pisywał do „Tygodnika Powszechnego”. Kiedyś z Grzesiem Dyduchem, żartownisiem, zrobiliśmy żarcik, na chwilę zostaliśmy Andrzejem Stasiukiem. On przysyłał do „Tygodnika” cykl felietoników, jak to ma u siebie na wsi. Na dzień przed przyjściem kolejnego tekstu na biurku redaktora kulturalnego zostawiliśmy napisany na maszynie podobnej do tej, na której pisał Stasiuk, kolejny felieton. Tekst był naszą, dość zabawną parafrazą opowieści Stasiuka. Szkoda, że się nigdzie nie zachował, bo był to śmieszny tekścik, Grześ jest bystry, a ja mu w tej bystrości pomagałem. Pamiętam nazwisko bohatera — Gawryła Roztopczuk. Tenże Roztopczuk mieszkał we wsi obok Stasiuka i budował w swojej stodole samolot z drewna. Było tam o tym, jak Stasiuk do niego chodzi, piją wino owocowe i dyskutują o tym samolocie. Opatrzyliśmy tekst podpisem Stasiuka, podrobiwszy go. I nagle dobiegł nas krzyk redaktora kulturalnego Bronisława Mamonia: „Co to jest?! Co ten Stasiuk wypisuje?!”.
W końcu Stasiuk został pana wydawcą.
Wydali mi „Pieśni profana”, „Czynnego do odwołania” i wznowienie „Schizmy”. Jak jeszcze wydawnictwo Czarne chciało poezję wydawać. Później uznali, że nie ma sensu wydawać poezji. Spędziłem raz ciekawego sylwestra u Stasiuka w górach. Wtedy, gdy wchodziliśmy w XXI wiek. Zasypało tak, że jeszcze w kilka dni po sylwestrze nie można było stamtąd wyjechać. Dostałem tam strasznej klaustrofobii. Biało, skupieni w jednym miejscu ludzie, wóda, której w końcu zabrakło. Pamiętam, że na sam koniec piliśmy obrzydliwego melonowego Bolsa. Jeden z gości, obecnie znany publicysta, zaczął się wieszać. Prawdopodobnie z tej klaustrofobii. Nie wiem. Gdyby ktoś nie wszedł w porę, to byłby się powiesił w jednym z gospodarczych budynków. Na tym sylwestrze, o czym dowiedziałem się dużo później, był też, jako licealista jeszcze, pisarz z pokolenia Masłowskiej, Mirosław Nahacz, który po latach walnął samobója. Mieszkał tam niedaleko, przyjaźnił się z córką Stasiuka. Może ta klaustrofobia w nim została.
Potem w stosunkach ze Stasiukiem zaczęło się to samo gówno, co w stosunkach z wieloma osobami. Na dwóch Słońcach przeciwne stały Bogi. A we mnie w dodatku zawsze jest chęć do żartowania sobie z ludzi. Pamiętam taki dzień, gdy siedzimy sobie z poetą Baranem w klubie „Piękny Pies” i idzie ulicą wystrojony Stasiuk. Dziwny widok. Stasiuk w garniturze. Kiwamy na niego przez okno. „Andrzeju! Andrzeju!” Podchodzi. „Jakże nam miło, że przyjechałeś ze swojej wsi do naszego miasta na odpust”. „Napijesz się?” „Nie, nie, jestem umówiony u konsula”. A my na to: „Tak, tak, a jakby tu siedział mały rumuński uchodźca, to byś się zatrzymał i nim zajął”. Powiedział, że idzie do konsulatu niemieckiego, bo coś tam ma do załatwienia. Myśmy powiedzieli, że już jest na pasku Niemców. Stasiuk był pierwszym, który donosił na nas do Unii Europejskiej. Pisał źle o Polakach w niemieckiej prasie. Złośliwi byliśmy. No, ale nagle zobaczyć kolegę, który raczej odświętnie się nie ubiera, jak idzie wystrojony, to była pożywka do żartów. Pożartowałem jeszcze publicznie na ten temat i tak nam się stosunki rozlazły. Nie lubię udawactwa. Jak ktoś, kto nie chodzi w garniturze, zakłada garnitur, to już jest zdrada etosu punkowego. A jak śpiewał Wojciech Staszewski z „Gazety Wyborczej”, „Tylko Stasiuk jest punkowcem, bo w Bieszczadach pasie owce”. À propos muzyki. Stasiuk, muszę zdradzić, nie ma zupełnie poczucia rytmu. Słyszałem, jak wali w bęben, żaden perkusista by go nie zaakceptował. Słyszałem też jego wokalizy. Hm.
Pan też miał szansę podboju rynku niemieckiego, a nawet francuskiego. W latach 90. był pan na stypendiach w Paryżu i Berlinie. To były owoce młodoliterackiej sławy?
Nie. To były przypadki. Nie brały się z moich starań czy chęci. Poznałem Wawrzyńca Brzozowskiego, syna malarza Tadeusza Brzozowskiego. Mieszkał wtedy w Paryżu i obracał się w emigranckim środowisku. Wawrzyniec powiedział: „A czemu ty nie przyjedziesz do Paryża? Ja tam wszystkich znam, weźże napisz podanie”. To napisałem, w sumie tylko po to, żeby odwiedzić Wawrzyńca w Paryżu. Giedroyć przystał, żeby poeta z Polski w ramach Fundacji Kultury Niezależnej przyjechał. A stypendium w Berlinie, to z kolei wynikło z faktu, że w Krakowie pojawiła się Iwonna Trenkner. Bardzo ciekawa postać, Polka, która od wielu lat mieszkała w Niemczech i miała męża Niemca, Joachima Trenknera, korespondenta „Tygodnika Powszechnego”. Ona postanowiła budować swoje życie na agenturze literackiej. Młody Stasiuk, młody Świetlicki i młody Baran zostali jej pierwszymi klientami. Iwonna wymyśliła, że będzie nas reprezentować za granicą. W ramach swojej agentury załatwiła mi stypendium w Berlinie, z którego tak naprawdę nic nie wynikało. Pewnie dzięki jej kontaktom Stasiuk zaczął swą karierę niemiecką. Ja się Niemcom nie spodobałem, widocznie za bardzo słowiański jestem. Dedecius w swojej antologii zamieścił tłumaczenia moich wierszy, a później się okazało, że to wcale nie Dedecius tłumaczył, a jakaś jego pracownica. On tylko podpisywał. Nie, nie podejrzewam, żeby Niemcom mogły się spodobać moje wiersze. Niemcy potrzebują czegoś innego.
W której ze stolic bardziej się panu spodobało?
W Berlinie nieźle było. Trzy miesiące tam spędziłem. Mieszkałem w pięknym miejscu, Literaturwerkstatt to się nazywało, dom literatury na ulicy Majakowskiring w dzielnicy Pankow. Był taki zespół pochodzący z tej dzielnicy po NRD-owskiej stronie. Dom literatury mieścił się w willi pierwszego premiera NRD, a ja mieszkałem w domku ogrodnika. Rzekomo stypendium miałem po to, aby pracować. Guzik pracowałem, chłonąłem Berlin. Jeden wiersz napisałem, „Majakowskiring”.
Zaczęliśmy od początków młodoliterackiego lansu. A jak pan postrzega ewolucję tego zjawiska?
W latach 90. utrzymywał się lans brulionowy i okołobrulionowy, później pojawił się inny rodzaj lansu, po debiucie Masłowskiej. I jeśli porównać ten lans z lat 90. do lansu XXI-wiecznego, to wychodzi na niekorzyść XXI-wiecznego. Pojawiła się młodzież nastawiona na robienie sobie zdjęć w różnych miejscach i wygadywanie bzdurek. Te wszystkie kolorowe magazyny, radia, telewizje, jakoś tak z tym porobiły, że wszystko się rozlazło. Pisali o kolejnych objawieniach, a te objawienia wcale objawieniami nie były, żeby wspomnieć Drotkiewicz czy nieszczęsnego Nahacza. Owszem, coś tam pisali, ale to nie błyszczało, nie było mocne, nie było znaczące.
Masłowska była perłą, ale mimo że dziewczyna ma co powiedzieć i ma co napisać, to nie pisze tego, tylko raczej bryluje w jakichś szemranych towarzystwach. Poszła do szkoły w Warszawie, gdzie różne artystyczne nieudaczniki siedziały i wszystkie chciały być takie jak Masłowska. Był moment, że brylowała wśród lewicowców, później się obraziła na lewicowców, no bo jest inteligentna, to się obraziła i wycofała. I te głupoty w teatrze… Ta kariera chyba została zmarnowana i to właśnie lansiarskie historie sprawiły. Czekam, mam nadzieję, że jeszcze pojawi się coś mocnego. Masłowska to ostatnia osoba z młodszego ode mnie pokolenia, która mnie urzekła. No, Pablopavo jeszcze potem. Ale już nie z takimi emocjami. Jakoś się w młodzieży nie zakochuję. Pablopavo był moim ostatnim odkryciem. Potem już nic nie przyszło.
Zauważył pan Pablopavo, kiedy ukazała się jego solowa płyta?
Nie, wcześniej. Nie będąc fanatykiem zespołu Vavamuffin, ale bywając na ich koncertach, bo mamy wspólnego menadżera i wydawcę, zawsze zwracałem uwagę na owego Pawełka, bo wydawał mi się zdolny i literacki. Wierzyłem, że coś w nim jest. Poznałem go, podobno, bo to on mi opowiadał, jako nastolatka, który przyszedł na jakiś zbiorowy wieczór poezji w Warszawie. Przez naszą poezję dotarł do swojej muzyki. Jak się spotkaliśmy już w nowym wieku, wydał mi się bardzo inteligentnym młodym człowiekiem. A jak mi nasz wspólny menadżer przysłał jego pierwszą płytę, to choć mnóstwo płyt mi przysyła, ta była jedyną, na którą zareagowałem. Od razu, bez żadnej wątpliwości, wiedziałem, że coś trzeba z tym zrobić. Wysłałem ją różnym kolegom, wiedząc, że ich też zachwyci. Duniowi, Piotrkowi Bratkowskiemu, Vardze. Warszawskim kolegom porozsyłałem.
I gębę mu przyprawili, że to miejski poeta Warszawy, co przecież nie wyczerpuje jego potencjału.
No tak, ale Pablo sam tego chciał, sam o tym mówił. A ja, znając tychże kolegów, wiedziałem, że trzeba im tę płytę pokazać, bo a nuż nie zauważą. Z zachwytem to podjęli i bardzo dobrze. Różni są teraz songwriterzy, ale Pablo najbardziej z nich mi imponuje, podoba mi się jego sposób myślenia.
Masłowskiej poświęcił pan wiersz o tabloidowym tytule „Moje życie z Masłowską”. Jak naprawdę to życie wyglądało? Przez pewien czas mieliście wspólnego wydawcę w osobie Pawła Dunina-Wąsowicza z Lampy i Iskry Bożej.
Miało tak być, tabloidowo. Jak ten wiersz napisałem, to Masłowską znałem rok czy dwa. I żadnego życia z Masłowską nie miałem. Dowiedziałem się właśnie z ploteczek środowiskowych, że zarówno ja, jak i Pilch, mamy z nią ostry romans i ją lansujemy. To się naśmiewałem. Ale to było z dużą sympatią napisane, z zachwytu nad jej młodzieńczym intelektem, młodzieńczą żywiołowością. Napisałem dla Dunia kilka zdań na okładkę jej debiutu, i jeździliśmy razem po Polsce z promocją „Wojny polsko-ruskiej”. Jakoś tak dawałem gębę. Byliśmy w Warszawie, Poznaniu, Krakowie. Śmiesznie było w Poznaniu, bo czytaliśmy tę książkę z podziałem na role, ja byłem Silnym, a Masłowska Masłowską, w tej scenie, gdzie jest zatrudnioną w policji maszynistką. W Krakowie Silnego zagrał Tomek, gitarzysta Świetlików. Był bardzo dobrym Silnym. Przez jakiś rok się z Masłowską kolegowaliśmy, a potem poszła własną drogą i już.
W nowym rozdziale młodoliterackiego lansu zaznaczyła się też krakowska Korporacja Ha!art, która aspirowała do zagarnięcia schedy po „bruLionie”. I oni pana nie lubili.
Prawdę mówiąc, to mało kto mnie lubi. A w tym przypadku, to oni na początku mnie kokietowali. Często tak się dzieje, że te same osoby, które potem mnie nienawidzą, najpierw szukają bardzo ze mną kontaktu. Ci też zalecali się do mnie, ale nie zaiskrzyło. To byli młodzi ludzie, którzy chcieli robić karierę. Najpierw kupili sobie podręcznik, jak robić karierę, a dopiero później zaczęli się zastanawiać, na czym będą robić tę karierę. To nie miało żadnego związku ze sztuką, raczej z marketingiem i polityką, takim cynicznym lewactwem. Masa bardzo niezdolnych a zarozumiałych nieudaczników. Całkiem à propos, jeden z nich, nie wiem który, zostawił liścik do Masłowskiej w lokalu „Piękny Pies”. Ona miała taki dłuższy pobyt w Krakowie, widywaliśmy się i bawiliśmy się w „Pięknym Psie”. Jeden z nich, obserwując nas z daleka jako establiszment, zostawił jej przedziwny liścik, który Masłowska potem odczytała. Szło to mniej więcej tak: „Co się zadajesz z tymi starymi dziadami, tutaj istnieje młoda kultura i zamierzamy z tym gównem zrobić porządek”. Długi, smętny list, żeby nie piła ze mną, tylko z nimi. I z czasem któryś z nich ją przekonał, żeby się z dziodami nie zadawała.
Wymyśliliśmy sobie z Masłowską, tutaj, w trakcie jej pobytu w Krakowie, że napiszemy jako Patrycja Twardowska powieść i wyślemy do Dunia, żeby przebić powieść Masłowskiej. Napisaliśmy ze czterdzieści stron tej powieści, wstrząsającej, krakowskiej, o Patrycji Twardowskiej, dziewczynie, która się kuma z szatanem. Ale po czterdziestu stronach nam się znudziło. Gdzieś to mam, kiedy umrzemy, zarówno ja, jak i Masłowska, to jakiś młody człowiek napisze dalszy ciąg.
„Moje życie z Masłowską” to wiersz ironiczny, ale koniec jest taki, jakby starszy kolega po piórze ostrzegał: „u mnie piekło już było”. Czy to znaczy, że kariera młodoliteracka wcześniej czy później prowadzi do piekła?
Nie wiem. To Masłowska epatowała w tamtym okresie metaforyką szatana i piekła. A ja zaznaczyłem tylko, że u mnie piekło już było.