Banany na Placu Wilsona
fot. Andrzej Georgiew

Banany na Placu Wilsona

Rozmowa z Muńkiem Staszczykiem

Plan był taki: złożyć kapelę już bez tych kabaretowych klimatów, tylko grać rock and rolla. Bez socjologii, bez śpiewania o systemie. Miałem świadomość, że wchodzimy w nowe czasy. Swoje w undergroundzie przeorałem, byłem gotów do skoku – fragment wywiadu-rzeki z Muńkiem Staszczykiem

Jeszcze 8 minut czytania

RAFAŁ KSIĘŻYK: Jakie masz pierwsze skojarzenia z piosenką Warszawa?
MUNIEK STASZCZYK
: Londyn. Tęsknota. Inne czasy. W Londynie napisałem tę piosenkę z tęsknoty do Polski, do Marty, do Warszawy. Dziś, jak ktoś, kto siedzi w Anglii, ma doła, może wsiąść w samolot i wracać do domu. Wtedy te pół roku, które miałem na wizie, trzeba było wykorzystać do końca, żeby wyjazd miał sens. W listopadzie zaczął się sezon świąteczny. Takich iluminacji jak na Oxford Street czy Camden Town u nas nie było. Zaczęło mi się robić smutno. Zawsze lubiłem okres Bożego Narodzenia, kojarzył mi się z dobrym, domowym klimatem. A jak dorosłem, były spotkania z kolegami i bania. W Londynie tego nie było. Nostalgia się pojawiła. Zacząłem rozumieć takich gości, jak Mickiewicz czy Norwid, ich emigranckie przeżycia.

Smutek wbił mnie w nastrój, w którym urodził się tekst „Warszawy”, sam się zaczął układać. Zmywam gary, kroję sałatki i w głowie mi się kotłuje: „Za oknem zimowo zaczyna się dzień, zaczynam kolejny dzień życia”. Musiałem do kibla uciekać i na serwetkach notować. „Żeby mi tylko nie uciekło! Dobre to jest”. Udawałem biegunkę, bo mój szef, Mark, dwumetrowy Angol, chociaż mnie lubił, był wkurwiony. Piątek był i ruch w knajpie straszny. W moim pokoiku na Highbury stało zdezelowane pudło. Jak tam wróciłem, wziąłem gitarę, zacząłem grać i śpiewać, tak trochę w klimacie Poguesów. To była pierwsza wersja, którą tuż po powrocie do Polski zaśpiewałem na imprezie u Pawła Dunina-Wąsowicza. Jest z tego nagranie, po latach ukazało się na płycie „Rarytasy”, dołączonej do pierwszego wydania „Potrzebuję wczoraj”, biografii T.Love’u napisanej przez Magdę Patryas. Potem Janek Benedek zrobił z „Warszawy” zupełnie inną piosenkę, ale linia wokalu jest moja, podpisaliśmy utwór pół na pół, bo taka była umowa, że będziemy spółką.


To folkowo-knajpiana muzyka The Pogues towarzyszyła ci podczas twojego pobytu w Londynie?
Totalnie słuchałem wtedy Poguesów. W 1989 roku ukazał się ich kapitalny album „Peace and Love”. Bardzo mi się podobało, że każdy z numerów to długa opowieść Shane’a MacGowana, czy o Londynie, czy o Irlandii. Wtedy w polskich piosenkach nie było klimatu lokalności. Na polski hip-hop, który to zmienił, jeszcze ładnych parę lat trzeba było poczekać. Pomyślałem, że jak napiszę o kilku miejscach w Warszawie, to będzie fajne i prawdziwe. Warszawę uznawałem już wtedy za mój dom. Marta tam została z naszym dzieckiem, które jeszcze było w brzuchu.

Ten moment przypominał okres, gdy pisałem „Liceum” i miałem wrażenie, że coś się kończy, zamykam kolejny etap w życiu. Zaraz po powrocie muszę obronić pracę magisterską i definitywnie skończą się studia. A poza tym? Jak wyjeżdżałem, to nie wiedziałem, co dalej. Ale w grudniu miałem już plan. „Warszawa” przyszła niespodziewanie. Po latach, gdy nic nie wychodziło, spontanicznie wyszedł mi świetny tekst. „Choćby dla «Warszawy» warto wskrzesić zespół”.

Londyn buzował muzyką. Kwitły sklepy muzyczne, wielkie salony HMV i Tower Records na Oxford Street i Piccadilly, małe sklepy na Camden, second-handy na Portobello. Wszędzie wieszali listy bestsellerów. Czuć było, że ważna jest muzyka, choć czas dla rocka nie był najlepszy, z modnych kapel tylko The Jesus and Mary Chain i The Smiths mnie kręcili. Nie chciałem żyć jak szczuropolak na mielonce, więc część zarobków przeznaczyłem na koncertowe wypady. Widziałem Ramones, Micka Jonesa, już nie z Clash, ale z Big Audio Dynamite, Aerosmith. „Chłopaki napierdalają, to co, nie można tak napierdalać u nas?”, myślałem. I postanowiłem, że jak wrócę, zadzwonię do Benedka, z nim chcę zrobić zespół na nowo.

Wracałeś do Polski z Warszawą i konkretnym planem?
Stwierdziłem, że stawiam na zespół i będę żył z muzyki. Plan był taki: złożyć kapelę już bez tych kabaretowych klimatów, tylko grać rock and rolla. Bez socjologii, bez śpiewania o systemie, bo już komuny nie było. Miałem świadomość, że wchodzimy w nowe czasy. Swoje w undergroundzie przeorałem, byłem gotów do skoku. Gdy zaczęliśmy próby z Benedkiem, a masę ich robiliśmy, myślałem już o tym, że pracujemy na coś, co przyniesie konkretne efekty za parę lat.

Jana Benedka poznałeś jeszcze przed wyjazdem?
Tak. Bratkowski i Pęczak powiedzieli mi o nim, że jest taki młodziak, co gra jak Keith Richards. Zobaczyłem go na imprezie Rock Atak, grał wtedy z Tiltem. „Fajny gnój, bezczelny”, myślę. Podszedłem do niego. „Cześć, jestem Muniek!” „Znam cię”. „Fajnie grasz, może kiedyś razem pogramy?” „Dzięki. Na razie gram w Tilcie”.

Chwilę potem próbowaliśmy w Hybrydach „Jumping Jack Flash”. Jak nie powstawały nowe piosenki, wrzucaliśmy na koncerty covery, był T.Rex „Children of the Revolution”, Creedence Crealwater Revival „Have You Ever Seen the Rain” i Stonesi. Wychodzę z kanciapy, a na korytarzu stoi Benedek, bo Tilt też tam miał próby. Mówi do mnie: „Źle to gracie, ten wasz gitarzysta zupełnie inaczej akcenty kładzie”. „Może być i tak, nie siedzę w riffach”. „Ni chuja nie umiecie grać Stonesów. Ja umiem”. I to było drugie spotkanie. Niby na ostro, ale widać było, że jest jakaś chemia.

A potem w Tilcie były jakieś kwasy. Jak zadzwoniłem do Janka w marcu 1990, był wolny. „Z polskiej muzyki mało kapel mi się podoba, ale T.Love lubię za bezczelność. Masz taką bezczelność w wokalu”. „Róbmy band”, mówię.

Od razu się dogadaliśmy. Dał mi swoje demo. Masę piosenek miał gotowych. Miał kumpli, z którymi grali w piwnicy w jego chacie, dla siebie, dla znajomych. „Musimy szukać ludzi, ci, co ze mną grają, są za słabi”, powiedział mi od razu. Potem T.Love próbował w tej piwnicy. Janek mieszkał na Czarnieckiego, między placem Wilsona a placem Inwalidów. Ode mnie z Przasnyskiej trzy przystanki autobusem. Świetna sprawa. Sytuacja zespołu była taka, o jakiej wcześniej marzyłem, wszyscy byli na miejscu, mogliśmy grać próby, kiedy chcieliśmy.

Mirosław Pęczak i Muniek Staszczyk, 1993 rok, fot. Paweł Dunin-WąsowiczMirosław Pęczak i Muniek Staszczyk, 1993 rok, fot. Paweł Dunin-Wąsowicz

Nowy T.Love, już nie Alternative, rodził się na Żoliborzu. Ale już wcześniej ta dzielnica musiała być dla ciebie ważna, skoro znalazła się w Warszawie.
To było pierwsze miejsce w Warszawie, o którym myślałem, że jest moje. Żoliborz najbardziej kojarzy mi się z wiosną 1990. Wszystko się zmieniało, szło do przodu. Wszyscy dookoła byli szczęśliwi, wszyscy z Tadeuszem Mazowieckim wiązali nadzieję. To było widać na ulicach. Pamiętam moment, jak na placu Wilsona zaczęli sprzedawać banany. W sklepach pojawiło się piwo puszkowe. Otworzyli nowe knajpy. Plac ożył. „Pocisk miłości” jest dla mnie powiewem optymizmu tamtych czasów. Szybko okazało się, że te zmiany nie dla wszystkich są OK. Ale początkowe spojrzenie na nie było idealistyczne.

Pierwszy raz zamieszkałem na Żoliborzu jesienią 1984 i spędziłem tam dobre pół roku. Miałem problem z akademikiem i przygarnęła mnie koleżanka z „remontowego” komba, nieżyjąca już Anka Rastamanka, która była dziewczyną perkusisty Śmierci Klinicznej, Marka Czapelskiego. Anka miała część wolnostojącego bliźniaka na Sadach Żoliborskich. Jej starzy byli chyba na placówkach dyplomatycznych, a ona była kompletną frikówą i prowadziła dom otwarty. Sporo osób tam pomieszkiwało, spotkałem się wtedy z żoliborskimi frikami i ćpunami. Rafała Kwaśniewskiego poznałem, który był wtedy grzecznym chłopcem, chodził do liceum, pod krawatem, zasłuchany w Joy Division.

Rok później zacząłem jeździć na Żoliborz do Marty. Często u niej nocowałem. Rodzice przenieśli się do Sulejówka, ale mieszkała z młodszym bratem. Jak to często bywa, brat nie lubił faceta siostry, a jeszcze dużo było bani, nerwowe sytuacje. Nie chciałem, żeby doszło do bitki, zresztą to był duży facet, około dwóch metrów, raczej by mnie zajebał. Ale brat przeniósł się na Dzielną i jesienią 1988 wprowadziłem się do Marty. Potem był Londyn, ale kiedy wróciłem, nastał czas mojego wsiąkania w Żoliborz. Prawie nie ruszałem się z dzielni. Jak wcześniej z buta łaziłem po Warszawie, to tu zakotwiczyłem przy Marcie i prawie nie jeździłem do centrum. Samochód, malucha, kupiliśmy jesienią 1990 dzięki temu, że Marta miała talon na samochód, co było spadkiem po PRL-owskiej gospodarce. Nie miałem wtedy prawa jazdy i do wiosny 1991 poruszałem się autobusami.

Jakie były najważniejsze dla ciebie punkty Żoliborza?
Mógłbym ułożyć mentalną mapę. W centrum jest mieszkanie w gomułkowskim bloku na Przasnyskiej, na Zatrasiu. Na czterdziestu sześciu metrach gnieździliśmy się z dwójką dzieciaków. Ale bardzo miło to wspominam. W mieszkaniu na Przasnyskiej napisałem większość płyt z lat dziewięćdziesiątych, od „Pocisku” po „Chłopaki nie płaczą”. Na naszym osiedlu wykształciła się enklawa znajomych. Marta miała swoich, ale ja też znalazłem kumpli. Pierwszym był Paweł Dunin-Wąsowicz, który mieszkał blok obok. Varsavianista z rodziny zafascynowanych Żoliborzem varsavianistów, dużo mi opowiadał o dzielni. Łaziliśmy razem po okolicznych knajpach. Bar Maciek na Powązkach, knajpa Fawory, Kosmos, Hawana. Sklepy nocne na Stołecznej, na Marii Kazimiery. Marta się wkurzała, bo zawsze z tych wypraw wracałem zawiany. Janek rósł i zaczęło się chodzenie na spacery. Z tym wielkim wózkiem z minionej epoki, bo na lepszy nie było nas stać, chodziłem ulicą Broniewskiego w stronę placu Wilsona albo w stronę Powązek. Jadało się w barze mlecznym Sady Żoliborskie. Na próby do Benedka jeździłem autobusem 122, wysiadałem przy placu Wilsona i szedłem przez park Żeromskiego. Benedek też był bardzo żoliborski, ale w jego okolicy inny klimat panował. Żoliborz Oficerski, inny świat, snobistyczny, hermetyczny. Trochę mnie towarzystwo Janka na początku wkurwiało, ale w nie wszedłem i się z nimi polubiłem. Przez wielu ludzi zacząłem być kojarzony z Żoliborzem. A jak ruszyła Szwagierkolaska, to z kolei wiele osób myślało, że jestem z Pragi. Stałem się warszawski, samo z siebie tak się stało. Z Żoliborza wyprowadziłem się dwadzieścia lat temu, ale do dziś mam miętę do tej dzielni. Marty mieszkanie sprzedaliśmy, ale mamy kawalerkę na Suzina.

Muniek Staszczyk z żoną Martą i dziećmi, 1994 rok, fot. Paweł Dunin-WąsowiczMuniek Staszczyk z żoną Martą i dziećmi, 1994 rok, fot. z archiwum Pawła Dunin-Wąsowicza

Muzyczna scena Żoliborza była wtedy bardzo bogata. Nieopodal placu Wilsona działała Piwnica pod Bieniami, przez którą przewinęli się Trawnik, Rafał Kwaśniewski, Kuba Sienkiewicz, Elektryczne Gitary.
Na Kozietulskiego, naprzeciwko kościoła Popiełuszki. No jasne! Bywałem tam. Przez kilka tygodni w 1983 roku byłem nawet wokalistą kapeli Trawnik. Zagrałem z nimi kilka koncertów, ja i Krzysiek Bień śpiewaliśmy. Pamiętam jeszcze numer „Chodźmy na trawnik”. Zaraz po przyjeździe do Warszawy w Remoncie zobaczyłem ogłoszenie „Zespół Trawnik szuka wokalisty”. A to był taki moment, że nagraliśmy w częstochowskim domu kultury demo i stwierdziliśmy, że wysyłamy to do Jarocina, a jak nas nie przyjmą, zawieszamy zespół. Prób było mniej, poszedłem na próbę Trawnika, mieli już koncerty w Remoncie, grali ska. Kiedy T.Love dostał się do Jarocina, odpuściłem, ale cztery, pięć lat później Bieniu nas przygarnął na chwilę do sali prób. Kumpelstwo przetrwało.

O Kubie Sienkiewiczu pierwszy opowiedział mi Andrzej Zeńczewski, który miał też wtedy swój band Niepodległość Trójkątów. „Stary, jakiego świra mam na gitarze. Lekarz. Jebnięty gość. W ogóle nie pasuje do reggae”. Przez Andrzeja trafiłem raz do Kuby na ulicę Gąbińską. Zdziwiłem się, bo tam żona, trójka dzieci. Dziwny mi się wydał, spięty. Chudy, kudłaty, kojarzył mi się z francuskim komikiem Pierre’em Richardem. Zachowywał się oficjalnie i nie było wiadomo, czy taki jest, czy jaja sobie robi. Miał w sobie jakiś surrealizm. I zostało mu to na lata. Kumplował się wtedy z Rafałem Kwaśniewskim, który nie miał jeszcze ksywki Kwasek, tylko mówili na niego Rafaś. Rafał miał nowofalową kapelę Sstil z Tadkiem Kaczorowskim i Piotrem „Falą” Falkowskim, którzy potem grali w Houku. A razem z Kubą założył Elektryczne Gitary.

Jak Elektryczne Gitary wydały pierwszą płytę „Wielka radość”, uważałem, że jest świetna, kupiłem ją sobie i kiedy słuchałem w domu, Marta powiedziała mi, że więcej niż połowę tych piosenek zna z Dębek, krążyły od dawna. Ekipa z Żoliborza w wakacje jeździła wtedy nad morze do Dębek, głównie to elitarne towarzycho, i Kuba śpiewał tam swoje piosenki. Ale to nie koniec muzyków. Pamiętam jeszcze Daniela Rojka, który mieszkał przy samym placu Wilsona i miał reggaeowy zespół Czarna Róża, z którym grał na Róbrege. Był zespół Dziady Żoliborskie z legendarnym Konopem, Tomaszem Konopińskim. A potem przyszła kolejna generacja żoliborskiego rocka: Partia, Komety. Pierwsze demo Partii dał mi Lesław na placu Wilsona w 1995 roku. Potem zagrali support przed T.Love’em. Całkiem niedawno, w 2017 roku, zaśpiewałem z Lesławem na koncercie Komet. Ciekawe, bo nic nie wiem, żeby z tej dzielni wyszedł jakiś hiphopowy skład.

Jak wyglądało szukanie nowego składu T.Love’u?
Dobiegałem trzydziestki i wydawało mi się, że w rock and rollu to oznacza już starego gościa. „Trzeba odmłodzić band”, pomyślałem. Ze starego zespołu chciałem wziąć tylko Konia, ale on był myślami gdzie indziej. Pojechał do Londynu do szkoły muzycznej uczyć się gry na basie. Wyjechał w 1990 roku, wrócił w ’96. W tym czasie odkrył w sobie pasję fotografa i z tego zrobił sobie nowy zawód. Szukaliśmy basistów. Masa ludzi się przewinęła, Przemek Wójcicki z Gardenii, który zagrał w paru numerach na „Pocisku miłości”, Tomek „Żwirek” Żmijewski z Izraela, Tomek „Wolfgang” Grochowalski z Closterkeller, aż znalazł się Paweł Nazimek. Na drugą gitarę Janek Benedek ściągnął kolegę, Krzyśka Szymańskiego, który nagrał świetną solówkę w „Pocisku miłości”, bo poza tym wszystkie gitary i basy na płytę nagrał Janek. Na pierwszych próbach na perkusji grał Robert Szambelan, a potem Janek powiedział mi o Jarku Polaku, który miał z osiemnaście lat, chyba jeszcze do liceum chodził i grał w zimnofalowej kapeli Cytadela. Poszliśmy zobaczyć go na koncert do Hybryd. Patrzę, szczaw strasznie zapierdala, w słuchawkach, z metronomem. Młody, ale bezczelny, T.Love kojarzył. Ucieszyłem się. Fajnie, chcę mieć takiego szczyla w zespole. W czerwcu 1990 zagraliśmy pierwszy koncert w nowym składzie, w Jarocinie, ale nie na festiwalu.

Szybko to poszło, bo już we wrześniu nagrywaliście płytę.
Szybko poszło, bo Janek miał gotowe numery. „Dirty Streets of London” podrzucił mój kolega z Olsztyna, Krzysiek Typa, a reszta to były riffy Janka. W marcu obwąchiwanie, a we wrześniu weszliśmy do studia Izabelin, nagrywaliśmy tam do listopada i materiał ukazał się od razu, najpierw na kasecie, jeszcze w grudniu 1990, a w ’91 na CD i na winylu. Pierwszy nowy numer, który poszedł do radia, to było „Na bruku”. Potem Nazim opowiadał, że jak wtedy usłyszał ten kawałek, zrobił na nim wrażenie. Realizatorem był Robert Brylewski, po jego produkcjach studia Złota Skała wiedzieliśmy, że kreatywnie podejdzie do zrobienia płyty i była to zajebista praca. Roberta zaprosiliśmy też po to, żeby trochę między Jankiem a mną mediował, bo jak zaczęła się praca nad płytą, pojawiły się pierwsze konflikty. A Bryla obaj szanowaliśmy. Bryla Janek słuchał, mnie nie zawsze. Robert miał wtedy dużego vana, umawialiśmy się na placu Wilsona, bo przecież nikt z zespołu nie miał samochodu, i jechaliśmy do Izabelina. Śmieszne rozmowy w tym vanie się toczyły. Benedek rzuca coś o polityce: „Wkurwia mnie ten Urban, pierdolony komuch”, akurat pismo „Nie” zaczęło wychodzić. A Brylu na to z pełnym spokojem: „Janek, tu nie ma co się wkurwiać. Urban to demon. Po czym poznać demona? Po pysze i po tym, że ma odstające uszy. Żeby przepędzić demona, trzeba go okadzić dymem”.


Mnie na
Pocisku miłości zawsze intrygowało to, że partie trąbki w Warszawie nagrał legendarny freak polskiego jazzu, Andrzej Przybielski, facet, który grywał z Niemenem i ze Stańką. Nigdy nie opowiadałeś tej historii.
„Warszawa” była gotowa, siedzieliśmy w studiu. Ja, Janek, Robert i Wojtek Konikiewicz, słuchamy, mówię: „Przydałby się jeszcze jeden instrument, jakieś solo, ale nie gitara, nie saksofon”. „Trąbka”, ktoś powiedział. Wojtek mówi: „Jak ma być alternatywnie, odjechana trąbka, to tylko Przybiełka”.

Przedpremierowy fragment wywiadu-rzeki Rafała Księżyka z Muńkiem Staszczykiem King! Muniek Staszczyk. Autobiografia, który ukaże się 16 października 2019 roku nakładem Wydawnictwa LiterackiegoPrzedpremierowy fragment wywiadu-rzeki Rafała Księżyka z Muńkiem Staszczykiem „King! Muniek Staszczyk. Autobiografia”, który ukaże się 16 października 2019 roku nakładem Wydawnictwa LiterackiegoZaczęło się od tego, że Janek, który czuwał nad aranżami, stwierdził, że powinny być klawisze na tej płycie. W ogóle pierwszy pomysł był taki, żeby produkował nas Igor Czerniawski, znany wtedy z zespołu Aya RL. Zrobiliśmy próbne nagranie „Na bruku”, nic z tego nie wyszło, riffy nie zażarły. Był pomysł, żeby grał z nami Szymon Wysocki, klawiszowiec z De Mono. Też odpadł. De Mono to jednak był pop. Ale kiedy zaczęliśmy pracować z Brylem, poradził, żeby wziąć Konikiewicza, otwartego jazzmana, który grał z Armią i Izraelem. Wojtek wnosił swój klimat i doradził Andrzeja Przybielskiego.

Przekazał mi adres, bo telefonu Przybielski nie miał. „Musisz sam do niego iść, Andrzej ma różne loty”. Nagrałem utwór na kasetę i poszedłem na Wolę. Zdewastowana kamienica, brama jak na starej Pradze, gdzie wpierdol można dostać. Pukam, pukam jeszcze raz, czekam dłuższą chwilą. Nagle otwiera Przybiełka w kalesonach, w jakiejś obdartej podkoszulce. „Dzień dobry. Pewnie mnie nie znasz. Jestem Muniek, gram w takiej kapeli rockandrollowej. T.Love. Jest taka sprawa, że trąbka jest potrzebna. Ty byś to zajebiście zagrał. Gra z nami Wojtek Konikiewicz”. Stoi bez ruchu, nie odzywa się, wzrok nieobecny. Wyciągam kasetę, wziął, kiwnął głową. I zamknął drzwi, wszystko bez słowa. Potem Wojtek do mnie zadzwonił: „Andrzejek w to wejdzie”.

Przyszedł dzień nagrania. Wojtek go przyprowadził na plac Wilsona, gdzie nas Brylu odebrał, oni się znali. „Cześć, Andrzej!” Andrzej nic. Całą drogę siedział bez ruchu, ręce opuszczone, dłonie splecione, usta w ciup. Zajechaliśmy w Izabelinie przed spożywczak. Wojtek mówi: „Andrzejku, chcesz pączusia? Tu są takie dobre pączusie”. Poszli do sklepu. Pytam potem Konikiewicza: „Przybiełka to świr?”. On na to: „Trzeba atmosferę budować. Spokojnie. Podoba mu się ten numer”. Przybiełka wchodzi do studia, my siedzimy w reżyserce. Brylu puszcza numer. Wojtek mówi: „Andrzejku, złapiesz flow, co? Złapiesz?”. Andrzejek bierze trąbkę i chodzi po studiu. Chodzi z tą trąbką. Chodzi. I tak ze czterdzieści minut. Wojtek mówi tylko: „Macie czas, co? Jest budżet na studio? To trochę może potrwać”. Dla mnie to było coś nowego. Zawsze się wchodziło i grało. A tu jazzman, artysta. W końcu podszedł do szyby, kiwnął głową. „Robert, Andrzejek gotowy!”, krzyczy Wojtek. Też nie od razu poszło. Sporo było tych podejść. I w końcu Brylu posklejał tę solówkę z kilku fragmentów. Ale zajebiście pokleił. Udało się. Dla mnie to wielka rzecz. Ten sound jest świetny. Ani jednym słowem nie odezwał się Przybiełka przez cały ten czas.

W książce Kryzys w Babilonie Brylewski wspominał, że podczas pracy nad tą płytą stał mu nad głową podpity i przekrzykujący się zespół.
Tak? To bardziej mi pasuje do pracy nad „Dziećmi rewolucji”. Trochę później to było, zima 1992. Znowu pracowałem z Robertem w Izabelinie. Skład został skrzyknięty na tę sesję. Andrzej Zeńczewski na gitarze, Leszek Biolik z Republiki na basie, świętej pamięci Piotr „Stopa” Żyżelewicz na bębnach. „Dzieci rewolucji” to była składanka sumująca lata osiemdziesiąte. Wiele tamtych piosenek miało fatalne wersje, niektóre nagrania masterowaliśmy, ale większość nagraliśmy na nowo. A mnie zależało, żeby pokazać je w lepszych wersjach, lepiej zmiksowane, zremasterowane. Pokazać dziedzictwo tego zespołu.

Wtedy przez cały czas piliśmy z Andrzejem wino. Mogło być trochę za dużo tego wina. Mróz był taki, że jak w nocy samochód Robertowi nie odpalił, to nocowaliśmy w studiu i jaraliśmy trawę. W utworze „Autobusy i tramwaje” zapomnieliśmy dodać linię basu, która przecież była nagrana. Robert jako realizator też nie do końca kontaktował. Tak się to ukazało na płycie i jest do dziś numer bez basu.

Wracając do „Pocisku”, to zaskakujące, że Brylu tak się odnalazł w stonesowskiej estetyce.
Dużo jest Roberta na „Pocisku”. Odnalazł się i odcisnął silne piętno. Nigdy nie słyszałem od niego krytycznych uwag o Stonesach. Przede wszystkim on świetnie kumał gitary. W tamtym czasie na polskich płytach gitary słabo brzmiały, na „Pocisku” gitary gadają. Robert wiedział, jak to zrobić. W tamtym czasie nagrywał też „Cosmopolis” Brygady Kryzys i tam też są fajnie nagrane gitary. Moim zdaniem wtedy był jeden z jego najlepszych okresów. „Pocisk miłości” do dziś dobrze brzmi, szkoda tylko, że zamiast perkusji używaliśmy automatu.

Automat perkusyjny programował Brylewski? Przecież w finale tej płyty pojawia się acid house’owy Acid Mover, jedno z pierwszych polskich nagrań, które zapowiada boom techno.
Robert zrobił ten remiks. Część automatu programował facet, który pracował z De Mono, a „Acid Mover” to Roberta praca w stu procentach. Techno nigdy mnie nie jarało. Ani też remiksy. Ale „Acid Mover” jest spoko. Byłem świeżo po Anglii i wiedziałem, że wchodzi nowa transowa muzyka, Madchester. Kawałek na czasie, chociaż wtedy u nas raczej nikt tego nie skumał. W rockandrollowych kawałkach bębny robił koleżka z zewnątrz. Facet, który też programował automat na płytę De Mono i mówiło się, że dobrze to robi. Janek chyba jeszcze nie do końca ufał Polakowi i on tylko blachy dogrywał, żeby było coś żywego. Żałuję dziś tej decyzji, taka była wtedy moda. Tak samo z angielskimi tekstami. Uważałem, że do numerów Janka angielski najlepiej pasuje. Szybko te teksty poszły, bo bazowałem na stonesowskich kalkach. Gdzieś z tyłu głowy była naiwna myśl, że skoro otwiera się granica, to i dla muzyki, i może uda nam się wypuścić tę płytę na Zachód. Zaraz potem przyjechała kapela z Francji, Les VRP, z którą jesienią 1991 zagraliśmy trasę. Jak im puszczałem stare nagrania, uznali, że ciekawe, ale jak posłuchali „Pocisku”, stwierdzili, że to bez sensu: po co naśladować Stonesów? Trochę się obraziłem, ale zdrowe podejście mieli.

Po tej trasie z Francuzami pozostał teledysk do Warszawy, za który w listopadzie 1991 roku zdobyliście pierwsze Grand Prix w historii Festiwalu Polskich Wideoklipów Yach Film.
Mieliśmy koleżankę Bebe, Beatę, która była totalnie zakochana we francuskiej muzyce alternatywnej. Ściągnęła Les VRP do Polski, udało się załatwić autokar i w dwa zespoły ruszyliśmy w trasę. Niby potem oni mieli nas zaprosić do Francji, ale nic z tego nie wyszło. Nieważne, bo to były świetne ziomy i świetna trasa. Zaprzyjaźniłem się z wokalistą Nérym i gitarzystą Cirillem. Wiadomo, litry alkoholu, palenie. Oni niespecjalnie interesowali się rockiem. To był zespół skiflowy, paryski, artystowski klimat. Mieli nietypowe, półakustyczne instrumenty, a zamiast perkusji była walizka. Na koncerty malowali się i przebierali za klaunów. Néry był homoseksualistą, kompletnym freakiem, artystą pełną gębą. Zajmował się też filmami. Wszędzie nosił ze sobą kamerkę, mała, tania szóstka z brudnoziarnistym filmem. Néry polubił „Warszawę” i na końcu trasy stwierdził, że w prezencie zrobi nam klip. Akurat Polton wydał „Pocisk miłości” na kompakcie, poszedłem do Janka Chojnackiego, który tam szefował, i poprosiłem o pieniądze na teledysk. Miałem z nim dobry przelot, bo był starym rockandrollowcem i bluesmanem. Z kamienną twarzą powiedział: „Dobrze. Ile?”. Dostałem gotówkę bez żadnych faktur. Nie pamiętam kwoty, nie było tego dużo, bo robiliśmy po kosztach. „Czekam na teledysk”. „Nie wiem, kiedy zmontujemy”, mówię. „Spokojnie”. Janek był szeryfem z Teksasu.

Zespół się rozjechał, część chłopaków pojechała zwiedzać Ukrainę, część wróciła do Paryża, a Néry został w Warszawie. Benedek zadekował go na swoim strychu na Żoliborzu. Warunki były zajebiste, ogromna przestrzeń, gdzie mógł spokojnie pracować.

Pomysł miał świetny, wszystko rozpisane w storyboardach, co wtedy w Polsce było rzeczą nieznaną, łącznie z rolami dla wszystkich chłopaków z zespołu. My, poprzebierani, wcielaliśmy się we wszystkie role, a scenografia była zbudowana z tektury. Przez trzy dni Néry i Bebe to wszystko wycinali i malowali. Żywili się dziecięcą kaszką, bo była najtańsza. Nie widziałem wtedy w Polsce takiego etosu pracy. Trzy dni non stop, gotowe. A potem na tym strychu skręcił nas z ręki swoją kamerką. Zmontował całość w Paryżu i przysłał puszkę z taśmą. Zdążył na styk, abyśmy mogli zgłosić film na festiwal, który właśnie zorganizował w Trójmieście Yach Paszkiewicz. Wygraliśmy. Chodziłem dumny jak paw. Kilka lat później specjalnie ściągnąłem Néry’ego, żeby zrobił klip do „Panny Weroniki” Szwagierkolaski. Już był budżet. Odbierałem go z lotniska, zobaczył, że mam nową brykę, i z przekąsem mnie powitał: „Rock and roll star”. Jak byłem biedny i alternatywny, byłem dla niego fajniejszy. Klip do „Panny Weroniki” też mniej się udał.

A czy kontakt z Brylewskim, który był przecież twoim muzycznym bohaterem, rozwinął się po waszej współpracy?
W czasie pracy nad płytą jeździłem do Roberta na ulicę Pańską. Czasy były takie, że zgrywał w studiu materiał na taśmę DAT i potem przegrywał mi na normalną kasetę magnetofonową, żebym mógł posłuchać miksu. Zawsze jak podpisywał kasetę, z tytułu zostawiał tylko „Pocisk”. „Powinniście z Jasiem zmienić ten tytuł na «Pocisk», świetnie brzmi. Ja to lubię takie militarne nazwy”.

Wpadam do Roberta, siedzi wyluzowany, spowolniony. „Cześć, Muniek, patrz, jakie teraz rzeczy robię”. Wyjmuje duży zeszyt, a tam wklejki, kolaże, zdjęcie ruskiego zespołu folklorystycznego, komunistyczna architektura i logo Brygady Kryzys. Podłączył jakiś sprzęt do telewizora i puszczał miksy, które robił na komputerze. Wtedy w Polsce był sam początek commodore’ów i to robiło ogromne wrażenie. Pamiętam filmik, gdzie była twarz Jana Olszewskiego, ówczesnego premiera i bohatera afery teczkowej. Przemawia w sejmie, a obraz jest zwolniony i zapętlony na kadrze, gdzie wydyma usta i mówi: „Poooolska. Pooolska”. Taki pełzający dźwięk, jakby jakiś demon mówił. Albo filmik z ogłoszenia stanu wojennego, gdzie generałowi Jaruzelskiemu odrywa się głowa, wzlatuje w górę i ląduje z powrotem. Podobne rzeczy do tego, co robił z Kelnerem na kasetach zespołu T-34, tylko że tam były kolaże z nagrań z telewizji, a tu bawił się obrazem. Potem Robert zaczął robić dłuższe animacje z latającym w kosmosie Pigmanem. Genialne to było. Gdzie się podziały te filmy?

Spotykaliśmy się z Robertem na urodzinach Pidżamy Porno, gdzie obu nas Grabaż zapraszał. Na początku nowego wieku zaśpiewałem dla Roberta na płycie, którą nagrywał ze Światem Czarownic. Zadzwonił do mnie Andrzej „Kozak” Kozakiewicz, Robert był wtedy w średniej formie, odpływał. Nie spotkaliśmy się w studiu, napisałem piosenkę, przysłali mi podkład i wokal nagrałem w Warszawie. Jak graliśmy w Stodole koncert na dwudziestolecie T.Love’u, Robert i Men Świtalski zagrali z nami „Ambicję”. Jest to uwiecznione na płycie „T.Live”. Potem zabieraliśmy Roberta w trasy, w 2011 roku zagrał z nami całą jesienną trasę, byliśmy razem w Londynie. Zawsze był wspólny set: „Ambicja” Deadlocka, dwa numery Kryzysu, „Armagedon” i taki zajebisty buzzcocksowy numer „Co chcesz” z płyty „Kryzys komunizmu”, „Wojna w Babilonie” Izraela i jeszcze grał z nami Robert „I Love You”, bo to lubił.

Na takiej długiej trasie poznaje się człowieka od innej strony.
Świetnie się z Robertem grało. I zajebiście w busie było. Każdy z bandu uwielbiał jeździć z Robertem. Wielka to była przygoda, że on z nami gra. Pamiętam też, jak Pablopavo podjarał się, kiedy miał z nami zagrać i spotkał w busie Bryla. Czasem Robert się zamykał, ale gdy już włączył swoją jazdę, wyświetlał się jego film. Jak Marysia, moja córka, pojechała z nami na koncert do Londynu, też była Brylem zachwycona, tą surrealistyczną atmosferą, grami słownymi. „Ale macie ekipę!” Wylądowaliśmy na Luton, organizatorzy przyjechali po nas busem i ze czterdzieści minut jechało się do centrum. Brylu miał swoją jazdę i przez cały ten czas nawijał, jakby sam do siebie, ale to była cała historia, połączona z Londynem, z punkiem. Pełna neologizmów. I wszystko było trafione. Żałuję, że tego nie nagrałem. Tam były nieprawdopodobne gry słów i skojarzenia. Nie do powtórzenia. To samo z tym, co Robert wypisywał i malował na ścianach studia Złota Skała, kiedy jeszcze na samym początku działało w Rivierze. Nie wiem, czy ktoś obfotografował wszystkie te graffiti, napisy, rysunki. Jakie tam były rzeczy! Genialne!

Mieliśmy trochę wspólnych tematów, przecież jesteśmy z jednej generacji, Robert był dwa lata starszy. Na przykład muzyka lat siedemdziesiątych. Okazało się, że z dzieciństwa miał doskonale zakodowaną całą rozrywkową muzykę tamtej epoki. Potrafił bez końca przywoływać Budkę Suflera i Romualda Lipkę. Pamiętał doskonale najbardziej kiczowatych piosenkarzy. Waldemar Kocoń, Jacek Lech, Edward Hulewicz. Nawet chłopaków z NRD. „Frank Schöbel? Ja. Natürlich. Dobra pruska szkoła”. Jak ryba w wodzie czuł się w tych klimatach. Przeboje potrafił zanucić po swojemu. Improwizując, na poczekaniu wymyślał nowe teksty. Mówię: „A pamiętasz «Kawiarenki»?”. I Robert od razu śpiewa na tę melodię: „Jednoręki…”. To samo ze szlagierami Anny Jantar czy „Zegarmistrzem światła”.

Nie kusiło cię, aby przy okazji tych spotkań nagrać coś z Robertem w studiu?
Ten pomysł zaiskrzył spontanicznie. W 2014 roku w naszej sali prób na Tarcho pojawił się Magura, żeby rzeźbić swoje rzeczy. Czytał teksty Hildegard von Bingen, średniowiecznej niemieckiej mistyczki, i robił do tego muzykę, a Majcher go nagrywał. Pojawił się też Brylu. Magura rzucił, że skoro się spotkaliśmy, to zróbmy zespół Kryzys&Muniek. Magura na bębnach, na gitarze Robert, Majcher na basie i ja na wokalu. Nagraliśmy „Mam dość” i „Armagedon”, w wersji glam, jak to powiedział Magura, nawet fragment tekstu zmienił. Mieliśmy nagrać więcej, ale oczywiście się pokłócili. To był problem. Pamiętam, że latem 2017 dziewczyna Bryla, Natalia, poprosiła, żebym był mediatorem między nimi. Lata temu Magura zarejestrował „Ambicję” za zgodą Roberta jako „Deadlock/Góralski”, a potem Robert stwierdził, że chce być wpisany do tego utworu. Znam takie sprawy, można to załatwić ugodą. Umówiłem się z nimi w azjatyckiej knajpie przy Dworcu Centralnym na pojednawczy obiad. „Panowie, nie kłóćcie się. Kryzys to jest legenda”. Niby mieli się dogadać, ale skończyło się w złym stylu. Na fali tego spotkania wczesną jesienią 2017 namówiłem Warnera, aby wydał epkę „Kryzys&Muniek”. Kabaj nie wierzył w sprzedaż, stwierdził, że zrobi to przez szacun dla Roberta i mój staż w firmie. Wszystko było gotowe, ale Magura strzelił focha. Trudno mi o tym mówić. Obu ich lubiłem i nie chcę opowiadać się po jednej ze stron. Dwa świry. Mega ważni dla mnie ludzie. Ojcowie chrzestni mojej kapeli. Tę estymę dla Kryzysu z lat szczeniackich mam do dziś. Teraz udało się wydać „Armagedon”. Jest na płycie „T.Cover” jako bonus poświęcony pamięci Roberta.

Jak zareagowałeś na śmierć Brylewskiego?
W marcu 2018 dowiedziałem się od Darka Malejonka, że Robert jest w szpitalu w krytycznym stanie. Został pobity w styczniu, ale bliscy trzymali to w tajemnicy. Totalny szok. Pół czaszki stracił. Minimalny miał kontakt ze światem. Porozumiałem się z kolegami i przenieśliśmy go z Sobieskiego do szpitala na Szaserów, gdzie była lepsza aparatura. To była walka z czasem. Huśtawka nadziei i zwątpienia. Odwiedziłem go na Szaserów. Był w stanie śpiączki, ale ładnie wyglądał. Normalny Brylu. Tyle że się nie odzywał. Uświadomiłem sobie, że z nami zagrał swój ostatni koncert. Dwa razy był gościem koncertów pożegnalnej trasy T.Love’u. Najpierw w Krakowie wystąpił razem z Marcinem Świetlickim w Fortach Kleparz, śpiewaliśmy „Karuzelę” i „Ambicję”. Wesoło było. Każdy z nich w swoim klimacie. I potem była Stodoła, 25 listopada. I ten koncert wypadł lepiej. Te same piosenki zaśpiewaliśmy, ale Robert był bardziej skupiony. Żył czysty. Widziałem, że przechodzi jakąś przemianę. To było nasze pożegnanie.

Od 1980 roku przewijał się w moim życiu. I tak się symbolicznie stało, że razem zagraliśmy jego ostatni koncert w Stodole. Co tu będę mówił banały. Wiadomo, wielka strata. Brylowi w tym kraju należy się większa akcja. Na pewno bym się w nią włączył. Wierzę, że Robert jest teraz w dobrym miejscu. Wszyscy za niego trzymali kciuki, i chrześcijanie, i buddyści, i niewierzący.

Dziękujemy Pawłowi Dunin-Wąsowiczowi za udostępnienie zdjęć