Dzika popkultura
Celeste RC / Flickr Attribution-NonCommercial 2.0 Generic

Dzika popkultura

Rafał Księżyk

Dowiedziałem się, że młodsze nastolatki zakładają strony internetowe poświęcone swym bohaterom z dzieciństwa spędzonego przed kanałem „Mini Mini”, My Little Pony. Tyle że postaciom tych słodkich, kolorowych kucyków nadają nowe, ukryte znaczenia

Jeszcze 3 minuty czytania

Agasia, lat 7, wymyśla historię na dobranoc. Dziewczynka chce sprawić niespodziankę mamie, robi jej zdjęcie swoim tabletem. Tablet podłącza do telewizora i wrzuca na ekran zdjęcie mamy. W tej emisji jest też miejsce na reklamy.

Może boleć fakt, że nawet laurka musi być dziś technologicznie zapośredniczona i naśladować medialny spektakl, ale krzepi metoda zakłócenia oficjalnej komunikacji i przejęcia mediów na własny użytek. To nie jest bajka. Kilka miesięcy wcześniej Agasia zalogowała się z tableta na facebookowe konto mamy i zamieściła tam galerię swoich rysunków.

Dzieci ekscytują się nowymi technologiami. Nie masz prezentu ponad tablet czy smartfon. I nie chodzi tylko o gry. Program graficzny bawi lepiej niż kredki i kartka papieru. Zmienia się ulubiona forma wypowiedzi, rysunek zostaje wyparty przez kolaż, gdzie własne prace mieszają się z obrazkami ściąganymi z sieci. Robienie zdjęć nie jest tak emocjonujące jak kręcenie filmów, z przebraniami, scenariuszem, scenografią i wykonywanym na komputerze prostym montażem. 

Odejście od normy

Na YouTubie rozkwita filmowy folklor w kategorii twórczość dziewcząt juniorów, od lat siedmiu do czternastu. Dominującym motywem jest przetwarzanie popkultury. W tym obrębie można wyróżnić dwa zasadnicze wątki. Jeden to wcielanie się w postacie medialne, ekspertów od stylu, mody i rozrywki. Mamy więc niekończące się serie porad, od tych dotyczących makijażu po instrukcje ściągania z sieci gier. (To z tej, infantylnej zdawałoby się pasji, kiełkują zdumiewające kariery blogerek modowych.) Drugi wątek stanowią filmy wykorzystujące zabawki i gadżety – te najpopularniejsze, wprowadzane na rynek w zmasowanych kampaniach łączących seriale z dziecięcych kanałów telewizyjnych, comiesięczne magazyny prasowe o ich bohaterach oraz lalki i wszelakie opatrzone stosownym brandem przedmioty. Najczęściej spotkać się tu można z odgrywaniem serialowych motywów, ale w miarę mnożenia się historii z udziałem fabrycznie produkowanych figurek w scenariuszach pojawia się odejście od normy.

Littlest Pet Shop / fot. Aimee Ray, Flickr CC BY-NC-ND 2.0

Oto film z udziałem Littlest Pet Shop, znanych z serialu i gazety plastikowych zwierzaków o kiwających się główkach opatrzonych ujmująco wielkimi oczami. Scenki z lalkami aranżowane do kamery komputera prowadzą, sądząc po głosie, dwunastolatki. Zaczyna się w klimacie młodzieżowych, ale oglądanych już przez pierwszoklasistki, seriali z Disney Channel, gdzie pełno jest rywalizacji w drodze do sławy. Zwierzaki wpadają w zazdrość z powodu małpki, która dostała rolę w reklamie i puszy się tym okropnie. W finale przenosimy się na plan reklamy, gdzie okazuje się, iż rzecz w mało chwalebny sposób dotyczy środków na przeczyszczenie. Littlest Pet Shop zostały przechwycone i wykorzystane w sposób, który nie mieści się w ich wielkich słodkich oczętach.

Odwrócenie kierunku

Jest to być może najważniejsza batalia dnia dzisiejszego: podbój dzieci przez popkulturę. Nowy sposób na rynkową ekspansję to wydłużenie czasu konsumpcji. System gwiazd, seriali, kolekcji i gadżetów wgryza się w świadomość coraz młodszych generacji. Rihanna, której pierwsze albumy swym brzmieniowym zaawansowaniem podbijały dwudziestolatków, dziś z cieniutkim euro dance skrojona jest na miarę nastoletnich gustów. Chłopcy z przedszkola przerzucają się nazwami z „Gwiezdnych wojen”, które nabrały nowego życia w postaci kreskówek, komiksów i zabawek. A Monster High, zmutowane w nowym wieku lalki sławnej firmy Marvel? Zseksualizowane i wystylizowane z nutą future gotyckiej makabry następczynie Barbie pojawiły się w 2010 roku, podbijając dwunasto- i czternastolatki. W roku szkolnym 2013/2014 Monster High, wsparte miesięcznikiem prasowym, serialem na kablówce, kilkoma filmami kinowymi i stosem gadżetów, stały się przedmiotem pożądania uczennic klas I-II. Czy doczekamy się Monster Babies, wampirzątek dla przedszkolaków?

 

Istnieje jednak przeciwstawny ruch, odwrócenie kierunku popkulturowej ofensywy. Podczas wizyty u znajomych nasze córki, pięcio- i dwunastolatka, rozmawiały o filmach. Dowiedziałem się, że  młodsze nastolatki zakładają strony internetowe poświęcone swym bohaterom z dzieciństwa spędzonego przed kanałem „Mini Mini”, My Little Pony. Tyle że postaciom tych słodkich, kolorowych kucyków – w pół drogi między klasycznym Disneyem a mangą – nadają nowe, ukryte znaczenia, które odnoszą się do nastoletnich uczuciowych sekretów. Tak, jakby znajdowały zabawę w układaniu z popkultury własnego, tajnego kodu. Kolejne maskotki zostały przechwycone. To historia sprzed trzech lat. Nie dane mi było śledzić rozwoju tego uczniowskiego kultu, ale odnieść można wrażenie, że zareagował nań rynek. W ubiegłym sezonie pojawiły się lalki będące wypadkową My Little Pony i Monster High.

Taktyki pokonanych

Weszliśmy w epokę spacyfikowaną przez popkulturę podkręcaną napędem nowych technologii. Wygląda na to, że dla wstępującego pokolenia każda kulturowa wypowiedź odbywa się za pośrednictwem popkultury, składa się z jej odprysków. Naszymi bohaterami stają się już nawet nie gwiazdy rocka czy komiksowi herosi, lecz persony mnożące się w niekończonych odrostach franczyzy i merchandisingu. Narodowi, historyczni bohaterowie w ogóle nie dają już rady w konkurencji z konsumpcyjną symulakrą. Całkiem niedawno na korytarzu szkoły podstawowej widziałem zawieszoną białą kartkę formatu A 4, na której widniał czarny tekst ogłoszenia o konkursie na prace popularyzujące narodowych bohaterów. Była nawet mowa o nagrodach, ale jak się to ma do siły rażenia reklam Transformersów?

Sunny Ripert / Flickr CC BY-SA 2.0

Niewiele da ubolewanie nad przemianami, które znajdują oparcie w ekonomii i rozwoju technologii, trzeba raczej szukać sposobów, jak sobie radzić wobec nich. Jak działać na terenie całkowicie podbitym przez przytłaczającą, obcą siłę? Historia pełna jest taktyk pokonanych – pokonani przejmują narzędzia, które ich zwyciężyły, i adaptują je na własny użytek. Adaptacja instrumentów, które przybyły do Ameryki wraz z wojskowymi orkiestrami, i przejęcie struktur muzyki europejskiej napędzały rozwój jazzu, który rychło zmienił się w pieśń wolności czarnych. Jaki wywrotowy potencjał ma jednak współczesny brikolaż, kiedy tym, co znajduje się pod ręką i może zostać wykorzystane w dowolnym celu jest popkultura? Otwiera się tu pole dla twórczego plagiatyzmu, niekoniecznie chodzi jednak o wysiłki uczestników telewizyjnych turniejów talentów.

Twórczy plagiatyzm

Twórczy plagiatyzm ma to do siebie, że na własny sposób poprawia plagiatowane dzieło, co odróżnia go zarówno od zwykłej kradzieży, jak i postmodernistycznej gry cytatami. O jego kreatywnej sile daje znać détournement, co – zgodnie z sugestią Mateusza Kwaterko – należałoby przełożyć z francuskiego jako „przechwycenie”. Détournement jest najważniejszą i najbardziej uniwersalną z technik rewolucji życia codziennego rozpropagowanych przez Międzynarodówkę Sytuacjonistyczną. Przechwycenie polega na plądrowaniu dzieł przeszłości, zawłaszczaniu ich fragmentów i nadawaniu im nowych znaczeń oraz kontekstów odniesionych do współczesnej rzeczywistości. Nie ma czegoś takiego jak sztuka sytuacjonistyczna, jest sytuacjonistyczne używanie sztuki. „Literacka i artystyczna spuścizna ludzkości powinna zostać wykorzystana w celu propagowania wywrotowych idei. (...) Każdy element, wszystko jedno skąd zaczerpnięty, może służyć tworzeniu nowych kombinacji (...). Sens zapożyczonych elementów można zmieniać w dowolny sposób” – pisali Guy Debord i Gil J. Wolman.

Kristina Alexanderson / Flickr CC BY-NC-SA 2.0

Swego czasu świetny okaz détournement stanowił „Obóz koncentracyjny” Zbigniewa Libery. Czyżby to w myśl maksymy, iż życie naśladuje sztukę, syndrom obozu koncentracyjnego zaciążył nad ewolucją Lego w ostatnich latach? W ramach wyspecjalizowanych zestawów słynna kreatywność tych klocków została spętana i wrzucona w formułę seryjno-gadżeciarską. Kiedyś były to po prostu klocki, toporne, ale inspirujące do mnożenia możliwości ich wykorzystania. Z jednego zestawu takich brył robiło się wszystko: zamek, galerę, rakietę, fort, fregatę, wigwam, grotę. Wprowadzenie zestawów tematycznych, na przykład odtwarzających światy „Gwiezdnych wojen” czy „Harry’ego Pottera”, oznajmiało, że przygoda została obrandowana i podpięta pod scenariusze z kina czy kablówki. Co gorsze, poszczególne elementy zestawu tematycznego zostały tak wyspecjalizowane, że nie ma szans przerobienia statku na samolot czy rakiety na zamek. Złożenie pojazdu lub budowli wymaga teraz korzystania z kilkustronicowej instrukcji i gdy już w końcu się to zrobi, żal rozkładać. Inna sprawa, że efekt prezentuje się lepiej, jak realistyczna zabawka, a nie umowna konstrukcja, ale to udoskonalenie wyalienowało poczciwe klocki, bryły zmienione w szczegóły utraciły swą plastyczność i mobilność. Proteuszowy duch uleciał. Współczesny patent na zabawkę kreatywną wedle Lego to wdrażanie w precyzyjną, acz wąską zadaniowość, która w imię efektu wyobraźnię trzyma na wodzy. Świetny sposób na przygotowanie nowych kadr menedżerskich. I jakie wyzwanie dla kolejnego détournement, które wyratowałoby kreatywność z obozu wyspecjalizowanej zadaniowości.

Przechwycenie

Kojarzona z paryskim majem ’68 legenda sytuacjonistów też potrzebuje détournement. Warto ją otrząsnąć z lewackiego żargonu i ciężaru gatunkowego teorii krytycznej, wówczas ujawnią się funkcjonalne techniki sztuki życia. Można też po prostu zwrócić się do Międzynarodówki Lettrystycznej, która działając w latach 1952–1957, była bezpośrednim poprzednikiem Międzynarodówki Sytuacjonistycznej. Dla Lettrystów istotą rewolucji było wprowadzenie poezji do życia, wprost na ulicę. Za głównego wroga uznawali banalizację, a zwalczać ją chcieli poprzez rozbudzanie i wynajdywanie nowych pragnień. Najdonioślejszym przesłaniem paryskich rebeliantów okazało się odkrycie, że to życie codzienne i najbliższe otoczenie stanowią najważniejszą przestrzeń zmiany, pole prawdziwego przewrotu i newralgicznego starcia z systemem opresji, i że liczą się tu bardziej techniki niż idee. Punktem wyjścia lettrystycznych operacji była technika dérive, dryfu, sprowadzająca się do włóczęgi po mieście wedle marszruty ustalanej spontanicznie przez „przyciągnie architektury” oraz spożytkowująca jej odkrycia psychogeografia, wyznaczająca emocjonalne mapy otoczenia. Był to sposób na odzyskanie podporządkowanej kapitałowi i ideologii miejskiej czasoprzestrzeni. To lettryści wynaleźli zaangażowane graffiti, a ich najsłynniejsze hasło – zaczerpnięte z Rimbauda – brzmiało: „Nigdy nie pracuj!”.

 

Wyzwoleniu w wymiarze znaków i symboli służyć miało détournement. Przechwycenie było negacją sztuki i własności prywatnej, wywracało kulturowe kody, ale okazało się też skutecznym narzędziem poskramiania banału. „Jedynym sposobem na uniknięcie banału jest manipulowanie nim, opanowanie i zanurzenie w naszych marzeniach, poddanie go swobodnej grze subiektywności” – głosił Raoul Vanegeim na kartach „Rewolucji życia codziennego”. W praktyce détournement przyjmowało różnorakie postacie: polityczny pamflet wpisany w komiksowe dymki wklejane do zdjęć z pornomagazynów, psychogeograficzne studium nakładające mapę Algierii na mapę Francji, film kung-fu ze ścieżką dźwiękową przynoszącą rewolucyjną agitację, wreszcie przechwycone ustępy z Hegla, Marksa, Lukácsa i Lautréamonta, które złożyły się na „Społeczeństwo spektaklu” Deborda. O powodzeniu détournement w awanturach XX-wiecznego undergroundu można by opowiadać długo, o jego karierze w reklamie pisali już sytuacjoniści. Najważniejsze, to jakie możliwości daje dziś.

Przechwytywanie, przenoszące dzieła przeszłości w przyszłość i poprawiające je przy tej okazji, jako rodzaj retrofuturyzmu mogłoby się okazać antidotum na wyjaławiający trend retromanii. Jakże kuszące jest zanegowanie sztuki, która w swej trywialnej, służącej samozadowoleniu nadprodukcji nie zasługuje dziś na więcej. I wreszcie przypadek przechwycenia Littlest Pet Shop i My Little Pony, te najprostsze taktyki pokonanych zawiązujące się spontanicznie pośród małoletnich tubylców cyberpopkultury. Czy w ich przypadku daje o sobie znać przynależny jednostce rebeliancki impuls? A może to wykwit ludowej przekory? Tak czy inaczej, ta dzika popkultura zawłaszczająca banał w samym jego centrum okazać się może dalece bardziej ożywcza niż odgrywanie pustych już gestów heroicznego buntu w duchu minionych stuleci.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.