„Kiedy dwudziesty lipca dzień nadchodzi,
Jasna na niebo Kanikuła wschodzi”.
Jan Andrzej Morsztyn
Załóżmy, że – mimo dorocznego ścierania się wiosny z jesienią – lato niebawem, choćby przelotnie postanowi wbić się klinem między dwie niepewne pory roku. Przyjmijmy, że będzie jeszcze okazja, by poczuć na własnym ciele roztapiający się pod nogami asfalt, chimeryczność klimatyzacji w miejscach publicznych, a w szczęśliwszych okolicznościach nawet przyklejający się do skóry piasek na plaży, niekoniecznie miejskiej. Wyobraźmy sobie zatem, że czeka nas budząca grozę „fala upałów”, na okoliczność której media już z pewnością wyprodukowały stosowne ostrzeżenia. Dowiemy się, co pić, w jakim rytmie chłodzić ciało, jak długo wystawiać się na słońce i wreszcie – jak się ubierać, by estetycznie i higienicznie cieszyć się latem. A co jeśli zamiast stosownie się ubrać, wolelibyśmy właśnie beztrosko się rozebrać? Co jeśli nawet bikini czy szorty wydają się zbędnym kulturowym pancerzem uniemożliwiającym pełną ekspozycję na słońce, pełne zanurzenie w upał? Pytanie wcale nie brzmi tym razem: „jak dobrze wyglądać nago?” (w domyśle: tak, by nikogo swoją nagością nie zdegustować i nie zgorszyć), ale: „jak znaleźć formę nagości najbardziej odpowiadającą letniemu stanowi ducha?” (tak, by sprytnie wywinąć się wszelkim gustom i standardom moralnym).
Nagość – uszanuj to!
Mogłoby się wydawać, że na tych, których z różnych względów nie zadowala połowiczne obnażenie, czyli nagość mieszcząca się w plażowych standardach, czeka już nie tylko pełna oferta wakacyjna, ale też adekwatny światopogląd. Ruch naturystyczny – zrodzony na przełomie XIX i XX wieku, początkowo w Wielkiej Brytanii i Niemczech, na fali rewizji purytanizmu i otwierania się na nowoczesność również w aspekcie cielesnym – oferował i wciąż oferuje pewien zestaw pojęć i poglądów uzasadniających nagość i wyznaczających konkretne sposoby i miejsca na jej eksplorowanie. Naturyzm zakłada, że nagość pozwala na głębsze poznanie samego siebie (niekoniecznie w aspekcie seksualnym), ale przede wszystkim poprzez odrzucenie wraz z ubiorem części kulturowego bagażu (wszelkich przesądów i lęków związanych z cielesnością) umożliwia życie bliższe natury.
fot. Heather Buckley / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic
Na plaży w Dębkach od lat znajduje się tablica z odręcznym napisem: „Naga plaża – uszanuj to!”. Ten prosty komunikat doskonale oddaje potencjalnie przynajmniej (bo, rzec jasna, w praktyce może to wyglądać mniej efektownie) wywrotowy charakter tego miejsca – na plaży nudystów nagość jest normą, a rytualne odsłanianie pełni dokładnie taką funkcję, jak równie zrytualizowane zasłanianie wybranych części ciała na plaży po drugiej stronie rzeczki. Tutaj to właśnie nagie piersi czy pośladki stają się listkiem figowym. Jednocześnie jednak rzeczka i tablica pełnią też nieuchronnie funkcje separacyjne – w założeniach dzielą plażowy sposób bycia na dwa wykluczające się, totalizujące modele: mając do wyboru kostium kąpielowy lub jego brak, pozbawieni zostajemy trzeciej możliwości. A przecież nie po to lato incydentalnie bywa naprawdę latem, by zadowalać się tak skromnym i mało zindywidualizowanym wyborem.
Kanikuła, albo „nago się nosim”
Ekstremalne, obezwładniające upały co najmniej od starożytności rozpoznawane były jako czas wyjątkowy, sprzyjający anarchicznemu łamaniu zasad i seksualnym eksperymentom. Dla Greków najgorętszy sezon odpowiadał za męską słabość, ale jednocześnie czynił kobiety wyjątkowo pobudzonymi, agresywnymi wręcz w swej cielesności – upały pozwalały zatem na chwilowe odwrócenie porządku dominacji. Rzymianie znaleźli na ten czas osobne określenie, które w potocznym znaczeniu przetrwało do dziś – Kanikuła, czyli najgorętsza pora roku, między 22 czerwca a 23 sierpnia, gdy Słońce znajduje się w gwiazdozbiorze Psa (canicula – piesek, suczka). I to właśnie najjaśniejsza gwiazda w tym gwiazdozbiorze, do której Jan Andrzej Morsztyn zwróci się słowami: „Potężny piesku, co władasz gorącem/ I ogień lejesz gardłem swym pieniącem”, odpowiada za eksplozję letniej nieobyczajnej nagości i staje się usprawiedliwieniem wszelkiego bezwstydu uprawianego w promieniach słońca.
fot. Heather Buckley / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic
Czy zatem kanikuła również współcześnie mogłaby stać się okazją do uprawiania „nagiej partyzantki”? Nagość praktykowana już nie w prywatnej przestrzeni mieszkania czy domu z ogrodem, nie w ściśle wyznaczonych przez prawo i obyczaj naturystycznych kurortach, ale potraktowana jako gest indywidualny, pozbawiony kontekstu i uzasadnienia, potencjalnie niebezpieczny bardziej nawet dla społeczeństwa niż nagiego performera. W tej wizji wyraża się przecież jedno z, jak należy sądzić, bardziej rozpowszechnionych latem pragnień – by w pełnym słońcu biegać nago po plaży, wskoczyć do miejskiej fontanny, wytarzać się w świeżej trawie na łące albo sturlać ze wzgórza; najprostsza fantazja, którą zsublimować musimy w procesie inkulturacji.
Discretia
Kiedy pobożnej piesek Erygony
Zetlałe palił role i zagony,
Tam, gdzie krynica przezroczyste swoje,
Między drzewami, pędzi żywe zdroje,
Zdybałem śpiącą kochaną dziewczynę.
Za poduszkę jej trawa, za pierzynę
Cień był dębowy, a szum z bliskiej wody
Smaku dodawał do snu i ochłody.
Zefir jej suknią poddymał, a mali
Kupidynowie nakoło igrali.
Jeden jej włosy trafił, drugi w ucho
Coś o miłości poszeptywał głucho,
Ten na nią wieje; ten urwane zioła
W śliczne natyka warkocze dokoła;
Ten różą równa z rumieńcem, ten śliczną
Białą lilią równa ze płcią mleczną.
Ale jeden z nich, nad insze swawolny,
Kształt jej rozpinał, i do piersi wolny
Oczom swym przystęp sprawił, i w te znoje
Tam chłodził oczy i swoje i moje;
Lecz mię tą swoją przysługą tak zdradził,
Że więcej we mnie zapału wprowadził.
Którym bez miary będąc zapalony
I ze sił wszystkich prawie wyprażony,
Padłem podle niej, i to w śliczne usta
To w piersi, których nie kryła już chusta,
I w kształtną szyję, prawie bez przestania
Nieuprzykrzone daję całowania;
I już mię zła myśl na coś powodziła;
Ale się wśród tych pieszczot obudziła,
I z mych się węzłów wywikławszy, rzecze:
„A tak-że mi to, niewdzięczny człowiecze,
Chęć moje płacisz? A zła-żem ci była,
Kiedym ci służyć sobie pozwoliła?
Ale mnie służyć trzeba z powolnością;
Panem ja chcę być, inaczej wolnością
Wnet cię daruję, wypuszczę z posługi,
Bom z łaski bogów nie tak głodna w sługi,
Bym natrętnika jak ty chować miała”.
Ja widząc, że się szczerze rozgniewała:
„Odpuść, bogini, proszę, pierwszą winę,
Której ci własną odkryję przyczynę;
Kanikuła to w mej głowie sprawiła,
Że moja skromność toru uchybiła;
Wszak wiesz, że kto się z Małgorzatą braci,
I rozum, a coż i powolność straci”.
Wspomniany już Jan Andrzej Morsztyn pozostaje autorem niewątpliwie najgorętszego tomu w historii polskiej poezji, „Kanikuła, albo Psia Gwiazda”, napisanego w roku 1647 (latem, jak należy sądzić), a wydanego po raz pierwszy w 1874 roku. Podmiot liryczny w każdym wierszu mierzy się ze skutkami upałów, których większość w mniejszym lub większym stopniu dotyka sfery seksualnej. Weźmy wiersz „Discretia” – jego bohaterka jest właśnie jedną z doskonale znanych w tradycji kultury „nagich partyzantek”. Znużona upałem dziewczyna zasnęła w cieniu drzewa nad strumieniem, obnażając przy tym ciało. Widok ten przyciągnął wzrok i rozbudził pożądanie zakochanego w niej mężczyzny, który miał jej służyć jak swojemu panu, a pozwolił sobie na niedyskretne pieszczoty, czym spowodował jej irytację. W literaturze i sztukach plastycznych znajdziemy wiele opisów podobnych temu – rozpalona, samoobnażająca się kobiecość i bezwolny, ulegający i jej, i Kanikule mężczyzna. Rzecz jasna, kobieca nagość aż do przełomu nowoczesności wymagała zawsze uzasadnienia w postaci mitycznej, literackiej lub biblijnej fabularyzacji (choćby motywy Zuzanny i starców czy Wenus i Marsa). W wierszu Morsztyna odnajdziemy te same usprawiedliwienia przywoływane w poetyckim opisie i w słowach podmiotu lirycznego, który zwraca się do dziewczyny – to nie jego ręka, lecz podmuch Zefira podniosły jej suknię, nie jego usta, lecz swawolny gest Kupidyna odsłonił jej piersi, wreszcie to nie jego pożądanie, ale moc Kanikuły i piękno samej Małgorzaty przywiodły go do tak śmiałych pieszczot.
O ile zatem praktykowanie nagości społecznie dopuszczalnej stawia nas nieuchronnie wobec mocno zdefiniowanych pozycji i języków, o tyle gesty partyzanckie zwykle skutkują w naszej kulturze obnażeniem nie tyle nawet ciał, ile płciowych dysproporcji i seksualnych uwikłań. Oczywiście zarówno ramy społeczne, jaki i płciowe przyporządkowania mogą podlegać i podlegają przekształceniom choćby w wyniku intensywnego rozwoju krytycznych, badających je dyskursów. I choć ideologiczna świadomość i krytyczna sprawność zawsze mogą mieć zastosowanie, to przecież kanikuła czasem osłabia naszą chęć posługiwania się nimi.
Od znużenia do obnażenia
Jeśli w momentach letniego rozprężenia męczą nas społeczne i płciowe uwikłania, jeśli pragniemy beztrosko zrzucić z siebie nie tylko ubrania, nie tylko normy społeczno-kulturowe, ale też na chwilę odrzucić krytyczne sposoby myślenia o owych normach, pozostaje jeszcze inny sposób – nieoczywista, zmanierowana, kampowa „trzecia droga”, o nigdy niepotwierdzonej skuteczności. Obok naturyzmu i „nagiej partyzantki” nazwijmy ją „kontrolowanym obnażeniem kulturowym”.
fot. Heather Buckley / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic
W dialogu Oscara Wilde'a „Krytyk jako Artysta oraz kilka uwag o doniosłości próżnowania” dwóch wrażliwych młodzieńców o nienagannych gustach i stylistycznym wyrobieniu, Gilbert i Ernest, toczy erudycyjny spór o relację między sztuką a krytyką. Spór o tyle zacięty i nierozstrzygalny, o ile po pierwsze toczony w dużej mierze dla samej retorycznej przyjemności, a po drugie – oparty na zgrabnych paradoksach, których doskonałym przykładem jest jedna z wypowiedzi Gilberta, wyraźnie zresztą dominującego podczas całej rozmowy: „Twórczość artystyczna zawiera w sobie pierwiastek krytyczny, bez którego rzec można, wcale nie mogłaby istnieć, więc krytyka jest rzeczywiście twórczą w najwyższym znaczeniu słowa”. I gdy noc powoli dobiega końca, a Ernest krótko podsumowuje piętrowe rozważania Gilberta z porządku estetyki, nazywając go marzycielem, ten ostatni nagle zmienia ton i rzuca: „Ale patrz, oto i świt. Rozsuń firanki i okna otwórz szeroko. Jaki chłodny powiew ranny! Picadilly u naszych stóp lśni jak długa wstęga srebrzysta. Lekkie mgły purpurowe zawisły nad parkiem, a cienie białych domów także płoną purpurą. Na sen już za późno. Chodźmy do Covent Garden patrzeć na róże. Chodź! Znużyło mnie myślenie”.
Zaczynamy zatem nie od gwałtownego i wikłającego nas natychmiast w sieć interakcji i społeczno-seksualnych zależności pełnego obnażenia, ale od lekkiego i niezobowiązującego strząśnięcia z siebie wszelkich oblepiających nas na co dzień sądów, przesądów i argumentacji. Chodzi o ten krótki moment, gdy pochłonięci dyskusją, lekturą czy najbardziej nawet twórczą pracą, rzucamy okiem za okno, przed siebie i czujemy jednoczesne znużenie tym, w czym tkwimy, i gwałtowne pragnienie wyjścia na otwartą przestrzeń, na słońce, w rozlaną i gorącą bez-myślność. Zgoda na ową nagą bezrefleksyjność, na oczyszczenie się z tekstów i kontekstów, wyrażająca się w stwierdzeniu: „znużyło mnie myślenie”, może się wydawać bardziej nawet ekshibicjonistyczna i paraliżująca niż fizyczne obnażenie, przed którym tak żywo wzdrygali się dbający o strój i stylowo sceptyczni wobec natury dandysi.
fot. Heather Buckley / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic
Zacznijmy zatem od subtelniejszego kroku, idąc śladem kolejnego wielkiego dandysa przełomu wieków, Rolanda Firbanka. James Sherwood tak wspominał pewien upalny dzień w jego towarzystwie: „Spotkałem go na plaży w Maroku. Firbank był wyraźnie zafascynowany układem kamyków na piasku. Obok niego leżała sporych rozmiarów książka otwarta mniej więcej w połowie. «Co czytasz?», zapytałem. «Nie czytam», odpowiedział. «Wyprowadziłem ją na chwilę, żeby złapała trochę słońca»”.
Zabranie książki na plażę, do parku, przewietrzenie myśli, które nużą, rozrzucenie wokół siebie niedbale ważnych notatek, które mają z nami i za nas wygrzewać się i pławić w słońcu... Potem wystarczy tylko pójść za ich przykładem – inaczej mówiąc: zbudować relację z tym, co kulturowe, na innych już zasadach, opartych na prawach Kanikuły, solarnym kulcie ciała i akceptacji dla własnej nagości w każdym jej wymiarze.
Nue au soleil
Od połowy lat 50. (konkretnie od premiery filmu „I Bóg stworzył kobietę” Rogera Vadima w 1956 roku) Brigitte Bardot kojarzyła się widzom – bo też za sprawą doskonale zintegrowanej kampanii promocyjnej kojarzyć się miała – przede wszystkim z niczym nieskrępowaną swobodą obnażania się i pełną akceptacją własnej nagości, która jawić się powinna jako w pełni naturalna i o tyle choć kontrowersyjna, wcale nie wulgarna. Doskonale wiadomo, że dla samej zainteresowanej taka pozycja okazała się na dłuższą metę wyniszczającym obciążeniem, nie o konkretną osobę tu jednak chodzi, ale o pewien mit – nowoczesnej, uniwersalnej kobiecości, której atutem miałyby być tyleż wydatne pośladki i perfekcyjnie wyrzeźbione uda, co radykalnie „wolny” sposób posługiwania się nimi w sferze prywatnej i publicznej. BB to nie dziewczyna z poezji Morsztyna, której towarzyszyć musi cały oddział Kupidynów skorych do spełniania męskich fantazji o nagiej piersi i liliowej płci, to ideał dzikiej, samoobnażającej się kobiecości – tak samo skądinąd głęboko uwikłanej w męskie struktury fantazmatyczne.
Jednak zarówno w filmach z Bardot, jak i w jej innych medialnych wcieleniach ujawnia się czasem coś z owej strategii kontrolowanego obnażania, które paradoksalnie skutkuje incydentalną beztroską i daje możliwość chwilowego zawieszenia czy wzięcia w nawias kulturowych i społecznych uwikłań. W filmie „Pogarda” Jean-Luca Godarda (1963) Bardot pójdzie śladem Firbanka – w scenie rozgrywającej się na tarasie willi na Capri wyprowadzi książkę na słońce, ale jednocześnie wprowadzi ją w obręb własnej nagości.
Tak jak książka może, ale nie musi służyć już do czytania, tak też osławione pośladki BB nie muszą służyć do oglądania. Książka zasłania je i akcentuje jednocześnie, jest kolejnym po naturystycznej nagości listkiem figowym, ale też reżyserską prowokacją, odpowiedzią na przymus obnażenia, wyrażony przez producentów, którzy zażyczyli sobie nagich pośladków Bardot na początku, w środku i na końcu filmu.
Najpełniej jednak idea kanikulnej nagości w rozszczelnionych ramach kontekstów kulturowych, w atmosferze słodkiego znużenia i zawieszenia wszelkich wartościowań wyraża się w piosence Brigitte Bardot „Nue au soleil” („Naga w słońcu”). Piosenka, która rozpoczyna się od rozpoznania zakazów niepozwalających na bezkarne spacerowanie nago po ulicy, kończy się wielką afirmacją pełnej nagości w słońcu. Znajdziemy w tej piosence – śpiewanej dalekim od doskonałości, lekkim głosem BB – wszystkie motywy składające się na letnie pragnienie bycia w zawieszeniu, w oddaleniu, w zachwycie – nieuchronnie zmierzającym w stronę samozachwytu i autoafirmacji. Gdybyśmy chcieli znaleźć podobny hymn letniej nagości na polskim gruncie, powinniśmy, jak się wydaje, połączyć „Cykady na Cykladach” Maanamu z klasykiem Urszuli „Dmuchawce, latawce, wiatr”. Otrzymamy obraz rozpalonych słońcem, nagich, wtulonych w siebie ciał, w których krew zastyga od upału południa i które gdzieś na końcu świata, nad brzegiem morza czy na łące zasypiają bezpiecznie, w boskim zmęczeniu, w poczuciu, że jest dobrze, ach jak dobrze...
Epilog, czyli nieuchronny powrót podglądacza?
Funkcją epilogu często bywa radykalna deziluzja – tak będzie i w tym przypadku, może więc lepiej wrócić do tego fragmentu jesienią. Ostatecznie bowiem dobrze przecież wiemy, że żadna łąka, morze czy niebo najbardziej nawet lśniące nie są na tyle rozległe, by umożliwić trwałe zawieszenie w błogostanie Kanikuły. I tak jak bohaterka wiersza Morsztyna musiała zmierzyć się z obcesowością podglądacza i jego pokrętnymi usprawiedliwieniami, tak też Brigitte Bardot w filmie „Królowe Dzikiego Zachodu” (reż. Christian-Jaque, 1971) zostanie skonfrontowana z voyerystyczną logiką rzeczywistości społecznej. Może więc warto – idąc na plażę czy do parku patrzeć na róże – wyprowadzić ze sobą na słońce Laurę Mulvey, bell hooks, Lindę Williams czy choćby Christiana Metza.