Przesada
Gwen Harlow / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic

Przesada

Łukasz Najder

Joanna Dziwak umie. Ma oko do obserwacji, ucho do niuansów i rękę do oszczędnej, trafnej frazy. Niestety świat facebookowo-memowy serwuje w takim stężeniu, że zaczyna podchodzić czytelnikowi do gardła

Jeszcze 3 minuty czytania

Joanna Dziwak, autorka „Gier losowych”, jest poetką (tomik „sturm und drang” wydany w roku 2010), absolwentką filozofii, prowadzi „Hipsterski maoizm”, stronę z zaangażowanymi politycznie i satyrycznie memami, urodziła się w Puławach, dorastała w Dęblinie, obecnie mieszka w Krakowie. Jej debiut prozatorski wydaje się być naturalną konsekwencją splotu tych wszystkich aktywności.

Trudno „Gry losowe” uznać za powieść. Na próżno bowiem rozglądać się w książce Dziwak za tym, co dla powieści typowe. Nie znajdziesz tutaj więc, czytelniku, czytelniczko, ukierunkowanej, linearnej fabuły, zniuansowanych społecznie dialogów, plejady wiarygodnych charakterów, rozbudowanych opisów miasta i natury (albo chociaż miejskich terenów zielonych nawiedzanych kataklizmami atmosferycznymi, porami dnia, fauną) i dominującego bohatera z problemami, który poszukuje odpowiedzi na poważne zapytania o los kraju i kosmosu. Zdecydowanie bliżej jest „Grom losowym” do jakiegoś otwartego projektu powieściowego, postpostmodernistycznej postpowieści, karnawału fikcji, otwartej zabawy z najróżniejszymi bytami prozatorskimi, rejestrami języka, piętrami narracji, możliwościami, jakie daje fachowo zastosowana parodia, stylizacja, cytat, aluzja i ironia. Dlatego za patrona i ojca książki Dziwak bezpieczniej jest uznać kogoś spośród takich twórców, jak John Barth, Georges Perec, Italo Calvino i Raymond Queneau, aniżeli Wiesława Myśliwskiego czy gombrowiczowskich z ducha i formy mainstreamowych prześmiewców w rodzaju Witkowskiego i Karpowicza. Natomiast matką – dobroduszną, hojną siostrą? – „Gier losowych” wydaje się być Dorota Masłowska. Nie ta jednak Masłoska od ziomalsko-dresowej nawijki „Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną”, lecz MC Doris z „Pawia królowej” i narratorka „Kochanie, zabiłam nasze koty” – z lekka zblazowana pańcia-demiurg, która organizuje swoim pacynkom niełatwe przygody i przejścia. 

Joanna Dziwak, „Gry losowe”. Ha!art,
278 stron, w księgarniach od czerwca 2014
Można w „Grach losowych” wyodrębnić – z pomocą samej autorki, która inaczej ponumerowała rozdziały tyczące się każdego z nich – trzy główne nurty fabularne. Pierwszy, otwierający książkę, to sercowo-topograficzne perypetie niejakiej Jo, szansonistki, która bez ustanku kursuje – a właściwie: ucieka – pomiędzy mniej lub bardziej realnym Las Vegas, Nowym Jorkiem, Atlantą i rodzinną Alabamą, między pełną skuch i toksycznej melancholii teraźniejszością a najeżoną traumami przeszłością. Ameryka Dziwak to Ameryka umowna, ograniczona do paru nazw, symboli i wyrazistych klisz, Ameryka będąca wyłącznie dekoracją dla porażek i ekskursji Jo, to bardziej masłowska Ameryka właśnie z „Kochanie, zabiłam nasze koty” niż Steinbeck czy Philip Roth. Na drugi składają się frustracje i plany uznanego literata, autora bestsellerowego, zawodowego aforysty, Janusza L.L. Czereśniewskiego (aluzyjność nazwiska więcej niż zamierzona), który „w ramach poszukiwania inspiracji wyszedł z domu” i krąży po najmodniejszych miejscówkach i rojnych stołecznych ulicach. Wieńczy „Gry losowe” wątek Arkadiusza Pszczoły – poety lokalnego po czterdziestce o ambicjach globalnych: Arkadiusz chce być nominowany do nagrody literackiej Nike. Z tego też powodu opuszcza Bytom, w którym mieszka, tworzy i regularnie łapie doła, i rusza pociągiem do Warszawy. Bo właśnie tam – w Warszawie – bardowie ziszczają swoje skromne marzenia. W tej  wyprawie ostatecznej towarzyszyć mu będzie wierny kompan, żarliwy polemista i człowiek b. dziwny, czyli Hieronim Osa. 

Choć bohaterowie Dziwak żyją w różnych miejscach i funkcjonują w odmiennych kręgach towarzyskich i estetycznych, łączy ich, na przykład, poczucie – wcale niedalekie od stanu właściwego – porażki, klęski artystycznej, egzystencjalnej, wszelakiej. Jo, Janusz L.L. Czereśniewski, Arkadiusz Pszczoła – a także orbitujący wokół nich przyjaciele, wyznawcy etc. – to porażkowcy, luzerzy, ludzie przegrani, ci, którym nie wyszło. A przynajmniej nie w tych dziedzinach, na których im najbardziej zależało. Bo choć taki Czereśniewski opycha swoje dzieła tonami i bierze udział w oficjalnych zjazdach Najchętniej Czytanych Autorów Świata – gdzie dane jest mu obcować ze swoim mistrzem i twórcą totalnym, Pawłem Kolejo (tu również aluzyjność nazwiska więcej niż zamierzona) – to i tak czuje niedosyt, zaznaje czegoś w rodzaju kryzysu. Rozczarowują go bowiem jego wielbicielki – tym, że reprezentują nieatrakcyjny wiek średni – wydawca (który nie jest zbyt skory, by zaakceptować jego nową książkę), społeczeństwo, dookolny świat, Facebook. Prócz mniej lub bardziej wyrafinowanego biadolenia nad swoim losem – będącego często łatwą, narcystyczną demonstracją zorientowaną na efekt i współczucie bliskich – podupadłe gwiazdy „Gier losowych” próbują także zrobić coś ze sobą. Remedium na ponowoczesną glątwę i brak sukcesów i radości upatrują w ruchu, wyjściu poza zastany układ, rejteradach, radykalnej zmianie otoczenia. Dlatego wybierają się w podróże. Dlatego Jo krąży po Stanach Zjednoczonych i wewnętrznych, Czereśniewski porzuca wielogodzinne lustrowanie internetu i odważnie wbija do prawdziwego miasta, Arkadiusz Pszczoła wsiada do pociągu do stolicy. Jest w tych gestach i decyzjach jakieś staromodne, romantyczne piękno. Piękno decyzji i gestów zbędnych, straceńczych, nieefektywnych i komicznych w swoim tanim tragizmie. Ci pielgrzymi zdają się wciąż nie wiedzieć, że przed samym sobą uciec nie sposób.

Śmiem przypuszczać, że „Gry losowe” Joanny Dziwak nie przejdą bez echa. Choć raczej nie powinny stać się zarzewiem jakiegoś potężnego huraganu, który zdemoluje polski ruch wydawniczy, to jednak wypada je uznać za debiut raczej udany. Dziwak umie. Ma oko do celnych obserwacji natury estetyczno-socjologicznej, za pomocą których udaje się jej przyłapać płynną, konsumpcyjną współczesność na gorącym uczynku, ucho do niuansów i trendów i rękę do oszczędnej, trafnej frazy.  

Poza tym jednak jego stosunek do rzeczywistości nie był emocjonalny; nie mówił w ogóle o przeszłości ani o przyszłości dalszej niż kilka najbliższych godzin; nie wierzył w Boga ani w nic, co duchowe; wierzył w ekonomię, dobre jedzenie i swoje odbicie w lustrze (…).

Nawet bez tej ostentacyjnej deklaracji byłoby to jednak oczywiste: sprawiał wrażenie smutnego wieloryba, który pozostawał przy życiu dzięki dwóm przyjemnościom: pornografii i chipsom (...).

W ulubionym barze Jo pełno zrobiło się nagle hipsterów czy ludzi wyglądających na hipsterów, jeden pies. Grali na owocowych maszynach, które w ostatnim czasie zostały spopularyzowane w wideoklipach mainstreamowych, udających alternatywne piosenkarek. Ot, poczuli się znudzeni wszystkimi dostępnymi im aplikacjami na iPhone’a i postanowili przegrać kieszonkowe podarowane im przez bogatych rodziców z okazji wycieczki na okupowanie Wall Street. Wypadało tam być, odpowiednio nagłośnić to na Facebooku i dołączyć do kilku grup z „okupacją” w nazwie, ale kolejny raz w historii ludzkości szczytne cele przegrały z niskimi potrzebami.
Zapytani o te „szczytne cele” rzucali hasła: chuje politycy, chuje korporacje, rewolucja i nierówność społeczna, po czym z oburzeniem nieschodzącym z twarzy przez dwadzieścia cztery godziny na dobę zamawiali napoje i przystawki za pieniądze bogatych rodziców. Bardzo chcieli wierzyć, że pieniądze te pochodzą z uczciwej pracy dla dobra ludzkości, zwierząt i roślin, ale ponieważ bali się rozczarowania, nie wgłębiali się w to. Oburzeni skupiali się na konsumpcji.

Dziwak w „Grach losowych” pokazuje również wysoką świadomość literacką połączoną z umiejętnościami stylistyczno-narracyjnymi. W rezultacie jej książka tętni od najróżniejszych dykcji, parodii, stylizacji, form literackich i cytatów wprasowanych w tkankę tekstu. Dziwak z równą biegłością oddaje egotyczno-jałową paplaninkę artystów mainstreamowych, co buzujący od tandetnych afirmacji język rodzimych celebrytów i medialnych bóstw pomniejszych. W opowieści o upadkach i krótkotrwałych wzlotach Jo, Czereśniewskiego czy Arkadiusza Pszczoły nie korzysta tylko z jednego patentu narracyjnego – korzysta z wielu. Mamy zatem tu narrację w postaci gry tekstowej, parafrazy słynnego wiersza-manifestu, magazynu plotkarskiego, piosenek, łzawego romansu, powieści drogi, bildungsroman i kilku jeszcze innych.

Ale niestety w „Grach losowych” nie jest wyłącznie intrygująco i dobrze. Bywa – słabo. Bywa – nużąco i nie do końca śmiesznie tam akurat, gdzie autorka włożyła mnóstwo wysiłku w to, żeby śmiesznie było. Podstawowym grzechem tej książki jest przeszacowanie ilości substancji głównej. Bo jak w zajawce informuje wydawca „Gier losowych”:

(…) postacie żyją w świecie zmemowanym, zlinkowanym, zalajkowanym i zhejtowanym, świecie z prefabrykatów (…).

No i to, nie można powiedzieć, się zgadza. Tyle że ów świat facebookowo-memowy serwuje autorka czytelnikowi w takim stężeniu i tak hojnie, że już po kilkudziesięciu stronach zaczyna mu się on odbijać i podchodzić do gardła. Niekiedy można wręcz odnieść wrażenie, że śmiałą intencją Dziwak było wprowadzenie do swojej narracji absolutnie wszystkich najmodniejszych, rześkich powiedzonek, memów i sytuacji netowych z tego sezonu i paru poprzednich. W efekcie „Gry losowe” są od prawa do lewa wybrukowane klejnocikami w rodzaju „smuteczek”, „przypadek? nie sądzę”, „plus milion do wizerunku”, „Starbunio”, „to uczucie”, „twoja stara”, „najgorzej”, „trotyl-srotyl”, „modżajto”, „piąteczek” i ironicznymi dywagacjami o ironicznych hipsterach, którzy ironicznie jeździli do Tunezji zanim stało się to modne. Próbą wytrwałości dla czytelnika bywa także niekiedy poczucie humoru. „Dżin dobry z tonikiem”, minicykl dowcipów o Annie Jantar i samolocie, „Uniwersytet im. Juliusza Słowackiego w stanie Nebraska”, „festiwal postpiosenki zachodniosłowiańskiej im. Anny Jantar w Orono w stanie Maine”, czy passusy w rodzaju „Zespół Tam Gdzie Kończy się Ironia a Zaczyna Powaga po powrocie z egzotycznych wakacji nad polskim morzem zmienił nazwę na Tam Gdzie Kończy się Ironia a Zaczyna Depresja”, to są, umówmy się, rzeczy na ćwierć chicha i westchnienie. Razi ponadto nadużywanie tego łatwego sposobu budowania aluzji i kamuflowania prawdziwych obiektów odautorskich kpin. Raz czy drugi, owszem, może mieć to sens i urok, ale jako stała metoda twórcza już nie. A to jedna z głównych wajch „Gier losowych” – z Janusza L. Wiśniewskiego robimy Janusza L.L. Czereśniewskiego, z „Domu nad rozlewiskiem” – „Parcelę nad bagnem”, z „Nigdy w życiu” – „Zawsze w życiu”, robimy piosenkę „Tyle mroku w całym mieście”, program telewizyjny „taniec z nieudacznikami”, „Elementy cząstkowe”, autorstwa Michała Ubeka i tak dalej, i tak dalej.

Książka Joanny Dziwak to nie tylko wartościowy, aczkolwiek niewolny od wad, debiut prozatorski i demonstracja niemałych talentów literackich autorki. „Gry losowe” stanowić mogą również doskonały punkt wyjścia do publiczno-krytycznej debaty o tym, czy da się w literaturze pożenić literaturę z internetem, przeszczepić na papier internetowe memy, komcie i sytuacje, wymieszać język literatury i język feed, zlać oba te żywioły w jeden, by z jego pomocą opowiadać o naszym ironiczno-płynnym świecie i o nas samych.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.