Lampa story
MEBLE / Lampa

Lampa story

Kazimierz Bolesław Malinowski

Stańcie więc do jubileuszowego apelu, o herosi i heroiny pokolenia Lampy! O, wy, zaplatacze/czki fabuł, paladyni/nki duninowego królestwa imaginacji

Jeszcze 3 minuty czytania

Opowiem wam historię pisma „Lampa”, tak jak ją zapamiętałem. Subiektywny reportaż uczestniczący. Żeby wykonać trudny rachunek, ile to już lat, musiałem się posłużyć palcami również piątej kończyny, wychodzi na to, że 25 (czyli czas najdłuższego, jaki można uzyskać w polskim wymiarze sprawiedliwości, wyroku więzienia). A jeśli liczyć lata edycji glamurowej, to dycha okrągła, też konkret. Tak się złożyło, że uczestniczyłem w tym przedsięwzięciu prawie od samego heroicznawego początku. A było to, drogie wnusie, tak.

Było to w roku 1991, pewnego razu usłyszałem puk, puk do drzwi. Nerwowo chwyciłem braulinga, wprawnym szarpnięciem łoża wprowadziłem do komory nabojowej pocisk, prztyknąłem dźwigienką bezpiecznika. Powoli i cicho, plecami szorując po ścianie, zbliżyłem się do futryny, gwałtownym ruchem szarpnąłem klamkę. Za drzwiami stał ON, Dunin.

Pan Redaktor w młodości / LampaPokrywają się dwie rocznice, bo 25 lat minęło też od symbolicznego wyprowadzenia sztandaru PZPR i demontażu komuny. Studiowałem wtedy filozofię na UMCS-ie w mem rodzinnem Lublinie, byłem zaangażowany w młodzieżowe anarchistyczne parapodziemie, zdawało mi się, że System właśnie się wali i będziemy mieli piękną rewolucję, to się czuło, że komusie lecą na ostatnim oddechu i już świta jutrzenka swobody, że uroczyście wróci Solidarność z wczesnych lat 80. i oddolna anarchosyndykalistyczna rewolta zdmuchnie stary reżim. Nie wiem, czy bardziej śmiać mi się chce, czy szlochać, kiedy wspominam te naiwne nadzieje, załatwione odmownie i przybite okrągłym stempelkiem okrągłego stołu.

Hurra xerro! Teraz, kiedy idziesz skserować sobie dokumenta do załączników, pojęcia nie masz, czym xero było dla młodych, niespokojnych szczawików. Po latach monopolu wydawniczego czerwonych i cenzury prewencyjnej, nagle dostaliśmy medium do rozpowszechniania idejek, które wydawały nam się ożywczo świeże. Przy jego pomocy zaczęliśmy się wzajemnie, my, niespokojne duchy, komunikować, a to zmuszało do formułowania poglądów i aspiracji, dzielenia się marzeniami. Ani cenzor, ani spierniczały krytyk nie mógł nam już na drodze stanąć. Niby był już wydawniczy drugi obieg i drukarskie podziemie dysponujące powielaczami i maszynami offsetowymi, ale to była zabawa dla starszych chłopców. Szczawie rzuciły się na xero. Spontanicznie powstał tzw. trzeci obieg, a wysyp jego był nadspodziewanie obfity. Jako młody pararewolucyonista gardziłem zrazu artzinami. Nie docierało do mnie, że decydująca batalia, z braku barykad, per proxy odbędzie się na polu bitewnym kultury. Moim żywiołem były lewackie ziny propagandowe. Ile się tego wyroiło! Te kserowane pisemka były centrami aktywizacji młodych sprzeciwiatorów. Każdy liczący się ośrodek Międzymiastówki Anarchistycznej miał swojego zina. Się teksty pisało, robiło rysunki i kolaże, tego wszystkiego layout za pomocą nożyczek i kleju biurowego. Następnie leciało się z makietą do punktu xero i wracało z hehe nakładem.

Pierwsze zdjęcie „Mebli” zaraz po założeniu
kapeli w Swarzędzu
Ziny trzepali wszyscy, i amatorzy polityki, i subkulturowcy, i grafomani. I tu doszło do krossoveru, bo mój kolega z rzeszowskiej sekcji Wolności i Pokoju, Jacek Budziński, działał w Międzymiastówce, ale robił też swoje własne nokturnowo-gotyckie pismo art „Der Schwann”. Ów mąż szlachetny mieszkał u mnie na chacie jakiś czas, kipiszował mi czasem z nudów szuflady, i kiedyś znalazł wiersze. Nic mi nie mówiąc, wysłał je do kamrata po artzinowej linii Pawła Dunina-Wąsowicza, a ten znalazł w nich upodobanie. I tak się zdarzyło, że pewnego dnia zapukał do drzwi mej lubelskiej mansardy sam PDW. Przedstawił mi się (a ja otarłem chłodny pot z czoła i schowałem braulinga do kabury) i rzekł – wpadłem pogadać, ale jak będzie nudno, to sobie idę. Jakoś szczególnie nudno chyba nie było, bo właśnie mija ćwierćwiecze naszego burzliwego pożycia.

Historię „Lampy i Iskry Bożej”, a potem po prostu „Lampy”, można by wykorzystać jako modelowe przedstawienie sukcesu à la od pucybuta do milionera w wersji od artzinowca do niemalże mejnstrimera. Redaktor zawsze zdumiewał mnie uporem, konsekwencją i tzw. zapałem. Numer po numerze, różany krzew „Lampy”, przycinany (nożyce, klej biurowy) troskliwie przez cierpliwe dłonie PDW dojrzewał z wolna do rozkwitu. Z kserowanych, złożonych na pół kilku kartek formatu A4 (faza 1), przez cienką zeszytową zszywkę pełnego formatu z brystolową okładką (faza 2), a następnie to, co Rosjanie nazywają tołstyj żurnał, lecz ciągle ukazujące się nieregularnie (faza 3), do glamurowego miesięcznika, któremu kolorowe okładki robi prestiżowa Endo (rozkwit), rozprowadzanego kanałami legalnej dystrybucji po całej ojczyźnie od lat właśnie jubileuszowych dziesięciu. Tak, Luis Słoneczko mawiał – państwo to ja, a PDW to samo mógłby powiedzieć o „Lampie”. Od zarania całość roboty redakcyjnej brał na własną klatę, w tym cały skład (łamanie), robił kolaże w swoim charakterystycznym stylu nekro, zdobywał teksty, wybierał teksty, pisał teksty. Ten modus operandi był oczywisty w fazie pierwszej, drugiej, a nawet trzeciej, jednak nie zmieniło się to również w okresie chwały i sławy. Zero kolegium redakcyjnego, zero przeto kolegium debat i mózgów burz, absolutyzm, ale trzeba przyznać – oświecony. Nawyk do samodzielnej roboty został redaktorowi z artzinowych czasów, i pozostał na tyle mocny, że nigdy nie czuł potrzeby zmiany tego stylu prowadzenia pisma. Pewną namiastką kolegialności redakcyjnej były nieregularne, improwizowane imprezy, ale to był kontrolowany przez Redacteura chaos, rozpoznawał dzięki nim nastroje i robił selekcję bombelkujących pomysłów, jednak usiłowania forsowania jakichkolwiek rezolucji ignorował.

 

W fazie nr 3, kiedy „Lampa” ukazywała się w formacie książeczkowym, pojawianie się kolejnych numerów było fetowane spędami na wypas wzbierającej rzeszy fanów, grali na scenie bardowie undergroundu (elektrycznie i akustycznie), na jednej z takich imprez w Zamku Ujazdowskim pierwszy raz usłyszałem Starych Singers, spotkałem Grabaża (Krzysztofa Grabowskiego), zobaczyłem w scenicznej akcji Patyczaka (Grzegorza Kmity), który zrobił pełny striptiz, zasłaniając tylko przelotnie przyrodzenie (okazałe) gitarą (znałem go jeszcze ze zjazdów Międzymiastówki, lecz wtedy obnażył się tylko jako działacz na rzecz praw zwierząt i wojujący wegetarianin, „papież polskiego wegetarianizmu”, jak mawiał o nim Marek Kurzyniec, legenda, z kolei, polskiego ruchu anarchistycznego), błędnego rycerza, krakowianina Janka Riesenkampffa (potem spotykaliśmy się na zazen w sandze Kanzeon, teraz ożałobionej po śmierci rosi Małgorzaty Braunek), Katosa (Katarzyński?) i wielu jeszcze innych, rozbrykanych, genialnych i młodych oraz pięknych wówczas artystów. A w rozochoconym tłumie przechadzał się z plastikowym pokalem piwa bez piany Redax, udzielający uprzejmie tu i tam łaski swej uwagi uszczęśliwionym wybranym.

W zamierzchłych czasach fazy nomber 2 zapytałem go znienacka – Paweł, o czym marzysz, czego pragniesz najbardziej. Zastanawiał się tylko chwilę, po czym odparł krótko – chcę mieć dwór. I ten postulat dobra Dola usłyszała i usłuchała, doceniwszy predyspozycje. Od zawsze był hojny, darzący i na ogół łaskawy. Błękitna krew, ale z domu o PPS-owskich tradycjach, patrząc na delikwenta, prawym okiem widział autora, lewym człowieka. Ma mocno wdrukowane i porządnie posegregowane zasady etyczne. To, co o nim piszę, to nie laurka, to sprawozdanie. Nu, kanieszno, ma też wady, nigdy nie miał na stanie psa, kota ani nawet akwarium, zaś domowe karaluchy przy pomocy niemieckiej chemii wytępił. Jednakoż pozwalał wlatywać i spacerować po pokoju gołębiom, przez sympatię, gdyż jest osobą o gołębim sercu. Choć bywa złośliwy, nigdy nie posuwa się do hejterskiego ludobójstwa. Wszystkie wady redakcyjnego samodzierżawia równoważy jedną zasadniczą zaletą – ma niesłychanie wyczulonego nosa, potrafi wyniuchać nim talent autora, który się dopiero wykluwa. Hej ho, długa jest lista tych, co zostali przez niego zwęszeni, zachęceni, obdarzeni światłymi radami i wyniesieni. Jak to się dzieje, nie pojmuję.

Pismo „Lampa” w nowej formule / culture.pl

Od zawsze w redakcji i mieszkaniu Redaktora piętrzyły się sterty nie otworzonych kopert z maszynopisami. Kiedyś nawet, wizytując galerę Raster na Hożej, gdzie swoje coś w rodzaju biura miało coś w rodzaju redakcji, upakowałem dziewicze pakiety z maszynopisami w trzy nylonowe wory jak na nieboszczyka i zawiozłem na wieś. Potem, przy okazji koleżeńskiego posiedzenia w poszerzonym gronie, kiedy znudziliśmy się oglądaniem ekranizacji „Lalki” na laptopach, rzuciliśmy się na tę padlinę z worków. O, żaden grafoman nie chciałby widzieć i słyszeć, co się wtedy działo, tych nikczemnie uszczęśliwionych twarzy i złego rechotu. Na motywach tego doniosłego zdarzenia Rysiek „Likwidator” Dąbrowski zrobił komiks z morałem. A jednak kilka opowiadań i sporo wierszy trafiło wtedy na maleńką stertkę, obok zwałów przerzuconych i odrzuconych tekstów ułomnych. To zdarzyło się już w epoce klęski obfitości. Fleur de mal Lampy kwitł wtedy i lśnił. „Wojna polsko-ruska” zgwałciła wyobraźnię rzesz, i dostarczyła Redaktorowi niezbędny do realizacji fazy imperialnej kesz. Wielu autorów ambicja dostała wtedy mocny impuls – a czemuż właściwie nie ja, przecież też mam klawiaturę ze wszystkimi literami? Nawiasem mówiąc, Dorota była czynnie obecna przy tym akcie wiejskiego grafomanobicia, i świętej pamięci Miro Nahacz też.

Właściwie historia „Lampy” to korowód twarzy, które pojawiały się w różnych chronologicznych fazach i rytmach, niezłe rosarium, i bestiarium zarazem. Poznawanie go (bliższe lub tylko przelotne) było mocnym przeżyciem. Ot, Świetlickiego Marcina pamiętam na przykład z nocnej wyprawy do Alkoholi Świata na Pradze i wspólnego rozbijania młotami starej żeliwnej wanny, która jęczała jak dzwon Zygmunta w dzień koronacji. Dynamiczna jazda rowerem w dół Tamki z Mirkiem Nahaczem na ramie pod wpływem to też było coś, czego się nie zapomina. Okazuje się, że można urządzić literackie grillowanie w pokoju w kamienicy, pod warunkiem, że przynajmniej jedno okno jest otwarte na oścież. Obiegowa opinia, że literaci piją, jest prawdziwa. Jako ludzie zazwyczaj nadzwyczaj wrażliwi czują potrzebę, przy okazji uprawiania tzw. życia towarzyskiego, niwelowania napięcia delikatnych nerwów dozami alkoholu, zazwyczaj wina, choć nie tylko. A kiedy napięcie ustępuje, wchodzą w stan swobodnie socjalizującej się plazmy, to szczególnie cenne momenty, kiedy kurtyna konwencjonalnej układności opada i można radować duszę ich swobodnymi improwizacjami. Te same, lecz zupełnie inne osoby wchodzą na scenę, by odebrać dyplom uznania wraz z towarzyszącą mu gratyfikacją, ba!, nawet przy kameralnych spotkaniach autorskich strzegą swojego wypracowanego wizerunku.

Przyzwyczajony do beztroskiej, artzinowej, epoki „Lampy”, z uwagą obserwowałem zmiany, które dały się zauważyć u zarania okresu imperialnego. Publikacja w La stała się dla debiutujących autorów nobilitacją, a czasem i trampoliną do bardziej lub mniej spektakularnych karier w literackim środowisku. Ranga pisma rosła. Z czasem uformowało się coś, co bez zbytniej tromtadracji można nazwać „pokoleniem Lampy”. Powstała na fali tzw. przemian ustrojowych, jej łamy dały głos wstępującej w ten ambaras nowej generacji, która slalomem ominęła sita starych środowiskowych hierarchii, odważyła się stworzyć własne i przemówiła własnym językiem. Mieliśmy na starcie maszyny xero jako narzędzie emancypacji, obecna młoda generacja ma internet, celuloza staje się przeżytkiem jak onegdaj cenzura.

Stańcie więc do jubileuszowego apelu, o herosi i heroiny pokolenia Lampy! O, wy, zaplatacze/czki fabuł, paladyni/nki duninowego królestwa imaginacji. Oto on, samotny, z rozwianym włosem jak w koronie, stojący na balkonie (siódme piętro) jednego z punktowców żoliborskiego blokowiska przyjmuje waszą widmową paradę na tle mrocznych obłoków płynących nad city.

Krzysztofie „Grabażu” Grabowski, drapieżnie liryczny trubadurze pokolenia zaginionego w labiryncie dyskontów,
Krzysztofie „Chłopaki nie płaczą” Vargo, o kamiennej, a niegdyś uśmiechniętej łobuzersko twarzy,
Agnieszko „Paris, London, Dachau” Drotkiewicz, wspomnij twój cudownie odnaleziony w kurzach pod łóżkiem maszynopis pierwszej powieści,
Krzysztofie „Antykwariuszu” Jastrzębski, włodarzu krainy ksiąg dogorywających, którym wracasz życie, wydobywając je z trzęsawisk zapomnienia, jeszcze raz pozwalając im mizdrzyć się przed oczami czytelników,
Marto „Zaplecze” Syrwid, piękna a okrutna taksatorko („Koktajl z maku”) pretensjonalnej egzotycznej stylistycznie grafomanii,
Jakubie „Zrób mi jakąś krzywdę” Żulczyku, bystry tropicielu kretyństw glamuru,
Macieju „Wrzątkunie” Sieńczyku, badaczu otchłani szaleństwa ukrytego w banale,
Justyno „Cywilizacjo «Przekroju»” Jaworska,
Pawle „Wysoki gmach błędów” Gołoburdo, człowieku w nieustającej (żielieznodarożnoj) podróży do kresów,
Małgorzato „Toksymio” Rejmer,
Konradzie „Bo kombinerki były brutalne” obojga fakultetów Lewandowski,
Łukaszu „Galicyjskość” Saturczaku,
Zygmuncie „Kingu” Staszczyku,
Krzysztofie Fiołku, saperze rozminowujący pogodnie pola minowe współczesnej ojczystej poezji,
Pawle „Przerwane procesy” Koziole.

Wy otwieracie ten pochód, na czele którego – dzierżąc kołyszącą się na wietrze Lampę, jak sztandar – idzie Dorota „Paw królowej” Masłowska. Za wami zaś długi ciąg postaci, które w świetle „Lampy” pojawiły się efemerycznie.

Pan Redaktor i Masłowska. CSW w Warszawie, 2002 / Lampa

O, wnusie już zasnęły, i nie zdążyłem się im pochwalić, że parę lat temu przypadł mi honor osobistego złożenia jednego numeru „Lampy”, pamiętam, że był to numer wrześniowy, a na okładce znalazł się nie żaden tam, powiedzmy, Michaśka Literatka, ale sam marszałek Piłsudski Józef. Hehe.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.