Czary cwaniary
Krystopher Woods / Flickr Attribution-NonCommercial 2.0 Generic

Czary cwaniary

Dominika Sitnicka

Szlifując warsztat na nowych opowiadaniach ze zbioru „W krainie czarów”, Sylwia Chutnik wyheblowała też nieco zadziorność swojej prozy

Jeszcze 2 minuty czytania

„Kiedy ostatecznie wychodzimy z bezpiecznego ogrodu dzieciństwa? Stajemy się dorośli, odpowiedzialni, dojrzali?”, pyta nas Sylwia Chutnik na okładce różowo-czarnej niczym włosy autorki. Na tej samej okładce zbiór opowiadań zachwala Joanna Bator, pisząc, że ich lektura jest jak rozmowa „w kawiarni, do których nie zaglądają modni ludzie, a herbatę pije się w szklankach”. Czujnego czytelnika, świadomego istnienia tak zwanej „dialektyki hipsterskiej”, podobny podstęp jednak nie zwiedzie. Wiemy, że to, co niemodne, jest tak naprawdę modne. I rzeczywiście – w zbiorze „W krainie czarów” dostaniemy wszystko to, o czym obecnie się pisze – wojenne herstory, przepracowywanie Holocaustu i sentymentalne wycieczki do dzieciństwa pokolenia urodzonych około roku 80. Nie jest to zarzut, choćby przez wzgląd na to, że to sama Chutnik część tych tematów wprowadziła na literackie salony.

Od debiutanckiego „Kieszonkowego atlasu kobiet” mówi się o niej głównie jako o aktywistce-feministce. Skoro feministka, to pisze o kobietach, skoro aktywistka, to o tych nieszczęśliwych, wykluczonych, zapomnianych, steranych życiem matkach Polkach, czy innych Mariach z obskurnych kamienic. W „Krainie czarów” te wątki oczywiście się pojawiają, jednak tematyka nie jest jednolita.

Sylwia Chutnik, „W krainie czarów”.
Znak, 264 strony, w księgarniach
od maja 2014
Opowiadania składające się na tę książkę ukazywały się wcześniej w rozmaitych antologiach, pisane były w ramach projektów literackich, czy też na konkurs na słuchowisko radiowe. Można docenić różnorodność, ale trudno pozbyć się wrażenia, że stanowią raczej zbieraninę niż przemyślaną całość. Jeśli jednak szukać klucza, według którego dokonano wyboru tytułów, to byłoby nim nie tyle naciągane „dojrzewanie” sugerowane przez wydawcę, ale raczej pewne zdystansowanie. Zdystansowanie rozumiane jako przeciwwaga dla artystycznego zaangażowania. Chutnik zdaje się odchodzić od dobrze skrojonej, balansującej na krawędzi reportażu i beletrystyki formuły, która dotąd zapewniała jej pochwały zarówno za wrażliwość społeczną, jak i literacką przebojowość. W nowych opowiadaniach zdecydowanie puszcza wodze fantazji. Z różnym skutkiem. W „Bożenie z Poznańskiej”, gdzie opowiada historię starzejącej się prostytutki, jest tak przekonująca, że po lekturze ciśnie się jedynie na usta sakramentalne „tak było”, a przed oczami staje nam sama Chutnik spowiadająca swoją bohaterkę w Barze kawowym na Muranowie. Chapeau bas, bo z wywiadów dowiadujemy się, że historia jest od początku do końca wymyślona. Dodatkowego realizmu temu opowiadaniu dodaje nienachalna narracja, wolna nie tylko od ideologicznych podtekstów, ale i okrągłych morałów. W tym i innych miejscach ujawnia się doskonały słuch autorki – umiejętność słuchania ludzi, zarówno tych prawdziwych, jak i wymyślonych. Potoczna mowa czy też potoczne myślenie ubrane w słowa narratora nie przybierają pod przykrywką mimesis form karykaturalnych. Problem nadmiernej stylizacji, przedrzeźniania i infantylizowania bohaterów, tak szeroko obecny w polskim pisarstwie, nie jest na pewno problemem autorki „Cwaniar”, która dba o godność i równorzędną podmiotowość wszystkich postaci.

Na wyróżnienie zasługują też „Niewinne czarodziejki”. Nie sięgnęłabym raczej po antologię o wdzięcznym tytule „Zachcianki”, w której tekst się pojawił, bo bałabym się, że dostanę między oczy i półkule mózgowe krzyżówką „Namiętnika” i „Samotności w sieci”. Tymczasem „Niewinne czarodziejki” to długa scena seksu, w dodatku lesbijskiego, przy której czytelnika nie przechodzą wcale ciarki wstydu. Świadczy to o wysokim stopniu opanowania języka ojczystego – jak wiemy co najmniej od czasów Boya, polski wybitnie nie nadaje się do erotyki.

Jasnym punktem jest również opowiadanie „Wszystko zależy od pani”, lament nieprzystosowania i sztucznie wytworzonego zakompleksienia współczesnej kobiety niepracującej, acz do pracy aspirującej. Sylwia Chutnik doskonale wie, że nie tylko w wyglądzie, ale i w życiu nie wszystko zależy od nas – w zeszłym roku bezprawnie wykorzystano jej wizerunek – jej, zagorzałej feministki – w reklamie środków odchudzających. Sprawie nie mogły podobno zaradzić najtęższe prawnicze głowy. Biedny szary człowiek patrzy więc na te reklamy i płacze nad swoją marną powierzchownością. Chutnik zgrabnie odtworzyła i wymieszała ten bełkot medialny – w rezultacie mamy, jak pisze, „głowę z dupą spuszczoną do toalety”.

Zdecydowany kurs ku literackości w pozostałych opowiadaniach jednak nie do końca pisaniu Sylwii Chutnik służy. Szlifując warsztat, autorka wyheblowała też nieco zadziorność swojej prozy. Jeśli porównamy nowe teksty z chociażby toporną formalnie, ale wybuchową w wymowie „Dzidzią”, okaże się, że niebezpiecznie zbliżamy się do sztampy obyczajowych opowiadań o tym, że warto utrzymywać kontakt z rodziną i że świat jest straszny, gdy nie dostrzegamy piękna w małych rzeczach. Podobnie w wywiadach Chutnik podkreśla, że jej bohaterów łączy „chęć do życia” pomimo tych wszystkich dramatów, które ich spotykają. Całe szczęście, że spotykają ich te przeciwności losu w tych ich kamienicach i piwnicach, a nie w domach nad rozlewiskiem... Czy rzeczywiście takie nagromadzenie nagłych śmierci, morderstw, tragedii dnia codziennego jest konieczne, żeby opowiadać o „prawdziwych ludzkich dramatach”? Tak jakby za każdym melancholijnym nieudacznikiem na dancingu kryła się motywacja w postaci umierającej matki zamkniętej w pokoju z zatęchłą pościelą – bo proza życia to za mało, żeby usprawiedliwić pisanie. Trzeba podejmować się Wielkich Tematów. Czyli, jak znowu poucza nas okładka, „śmierć, strata, ból”. Pojawi się wreszcie także niedoszły ksiądz psychopata, który morduje żonę i teściową w imię Boga (proszę mi wybaczyć ten spoiler, ale naprawdę nie mogłam się powstrzymać). Dostajemy więc literacki odpowiednik „zabili go i uciekł” bez komiksowego mrugania okiem. A przecież to zupa po prostu mogła być za słona.

Oczywiście na podobną krytykę można sobie pozwolić tylko w pewnych granicach. Otwierające książkę osobiste opowiadanie dotyczy doświadczenia śmierci bliskiej osoby. Nagłe, niespodziewane odejście dziadka zamyka pewien rozdział w życiu narratorki, ma być ostatecznym pożegnaniem dzieciństwa. Tu pojawia się skojarzenie z „Alicją w Krainie Czarów” – nie chodzi o przechodzenie na drugą stronę lustra, z ulgą należy odnotować, że nie chodzi również o przechodzenie fazy lustra. W rozmowie z „Gazetą Prawną” pisarka mówiła o poczuciu odrealnienia, które ją zaczęło ogarniać w chwili oszołomienia i żałoby. Zupełnie jak Alicja jedząca różne magiczne potrawy – na przemian rosła i malała. Jako trzydziestoparolatka ma dziecko, kredyt, ma nawet własną fundację, ale wciąż czuje się dziewczynką. I śmierć dziadka literacko staje się symbolicznym odcięciem od dzieciństwa głównie dlatego, że w przeciwieństwie do tych „kredytów i fundacji” jest czymś boleśnie realnym. Kulturowo uniwersalnym doświadczeniem zerwania. Sylwia Chutnik należy już do pokolenia, w którym można być dorosłym i zagubionym, a swoje życie zawodowe i osobiste traktować w kategoriach wyzwań, a nie oczywistych obowiązków. Może ta rzekoma niedojrzałość nie jest po prostu osobistą wrażliwością, ale posiada socjologiczne przyczyny, jest zmianą generacyjną? Chutnik mówi, że dorosłość się mitologizuje, a sama tymczasem mitologizuje doświadczenie cierpienia, wpisując sobie i bohaterom innych swoich opowiadań te bolesne zwroty akcji wśród sentymentalnych opisów „krainy czarów”. I odtwarza wciąż na nowo sztampową terapeutyczną narrację.

Informacje o planowanej na 2015 rok publikacji kolejnej powieści przesądzają o moim odbiorze tego zbioru jako wprawki, literackich poszukiwań. Trzeba przyznać, że ich różnorodność rozbudza ciekawość, w którą stronę Chutnik zdecyduje się pójść. Sama „Kraina czarów” niestety w wielu momentach staje się też krainą rozczarowania.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.