Niektórzy lurkowali swoje komórki lub tablety i łączyli się z tymi, którzy robili to samo, tyle że tam, za horyzontem. Inni wyciskali na laptopach maile, posty na Fejsie czy intymne notatki z imionami ograniczonymi do wieloznacznego inicjału, jeszcze inni spali – być może nawet spali, śniąc o tym, że śpią w domu i śnią im się wyjazdy, dalekie strony. Byli i tacy, którzy z ambientem na uszach patrzyli bez słowa przez szybę na ciągnącą się niczym smuga Polskę, ten Babilon outdooru, ojczyznę skiepszczonej architektury i piesków. Teraz każdy z nich współtworzy przez chwilę szemrzący, kolorowy tłum, którym pewnie zawiaduje jakaś potężna, zwierzchnia siła. To ona wypycha ludzi z akustycznych, roziskrzonych peronów, wtłacza w wąskie rynienki schodów i każe im przeć ku górze, by tam – na wyższych poziomach dworca Warszawa Centralna, w jego galeriach i halach – mogli się podzielić, rozproszyć, pojedynczo i w grupkach wniknąć do tego miasta, pozwolić mu się zassać z dyskretnym cmoknięciem.
MAGAZYN dwutygodnik.com I WARSAW GALLERY WEEKEND
We wrześniu 2014 r. wspólnie z Warsaw Gallery Weekend wydaliśmy magazyn na papierze nie tylko o warszawskiej scenie artystycznej. Na jego łamach Krzysztof Środa i Łukasz Najder wędrowali pomiędzy galeriami na prawym i na lewym brzegu Wisły. „Rysia”, bywalec warszawskich salonów, opowiadał Karolowi Radziszewskiemu o życiu artystycznym stolicy od lat 60. do dzisiaj, Stach Szabłowski spotkał się z warszawskimi kolekcjonerami, Włodzimierz Karol Pessel zszedł do warszawskich kanałów, a Iwo Zmyślony rozmawiał z artystami i galerzystami związanymi z WGW. Całą zawartość magazynu udostępniamy teraz na naszych łamach.
Warsaw Gallery Weekend to wspólna impreza 22 warszawskich prywatnych galerii i fundacji sztuki współczesnej, które od 4 lat na ostatni weekend września przygotowują nowe wystawy i wydarzenia towarzyszące (koncerty, wykłady, spacery). Kolejny WGW odbędzie się w dniach 25-27 września 2015.
Przed – zawsze to samo. Powrót do życia. Swąd odpalanych łapczywie fajków, chciwe łyki i kęsy tego, co można w biegu szarpnąć z małej gastronomii za parę ziko, terkot walizek na kółkach, oklepywanie kieszeni, baczna orientacja w terenie i dziarski marsz ku znanym przystankom, adresom, instytucjom. Marynarki za tauzena na przemian z odprasowanymi tiszertami z grzebalnika, wylaszczone przy myszowatych, szefowie ramię w ramię z tymi, którzy jeżdżą na szmacie, na słuchawce dilują szit-kontent, szczerzą się do wybrednych klientów. Raz po raz grają dzwonki telefonów. „Kolidować – nie koliduje. Mogę spotkać się później”. „Niech Anka otwiera biuro i na nas poczeka”. „Ale czy ktoś wypłaci różnicę?”. „No dojechałem, jestem”. Zblazowani taksiarze sterczą na postoju obok swoich aut i leniwie wymieniają między sobą wulgarno-życzliwe uwagi. „Jeb się, Andrzejku, misiu” – mówi ten gruby od mercedesa do tego od audi, niższego, szczuplejszego, w okularach modnych w poprzedniej dekadzie. Nieopodal na chodniku rozstawili się świadkowie Jehowy – plakat na kiju (Co Bóg sądzi o paleniu), stojaczek z publikacjami i ulotkami („Rząd światowy – Dlaczego jest potrzebny?”) i ewangelizująca trójka, solenny pan w średnim wieku, pani, i zgrabna, wyposażona nastolatka o uśmiechu soczystym i szerokim niczym rozcięty arbuz. Nie wiadomo, czy jest tu po naukę, czy robi za wabik na tych wszystkich grzeszników o zbolałych duszach, którzy akurat w ten jasny, rześki poranek mogą się błąkać po Emilii Plater w poszukiwaniu sensu i ukojenia cierpień natury wewnętrznej. Pałac piętrzy się swoją kolosalną, pożółkłą bryłą – ta gigantyczna szpryca wymierzona w kosmos, w zabielony smugami kondensacyjnymi samolotów błękit poniżej tego kosmosu. Słońce rozlewa się po sfałdowanym dachu Złotych Tarasów, mieni w taflach drapaczy chmur, zjebanym Żaglu Libeskinda, emblematycznym Marriotcie. Warszawa szumi wokół. Nadaje ciągle ten sam, zapętlony kawałek o sobie, intymną muzykę noise.
W podziemiach deficyt światła i nadmiar ludzi. Tranzyt. Energia pokonuje schody, wypełnia korytarze, zawija na winklach, ociera się o maszyny z biletami, o sklepiki z wypiekami, gazetami, bielizną i gsm, o lśniące na ścianach reklamy i rozkłady. Ci, którzy wiedzą, idą – przyjezdni, zagubieni, obcy, zdezorientowani lukają co rusz na strzałki, rozżarzone nazwy dzielnic i punktów orientacyjnych. Każdy chce jak najszybciej wrócić na powierzchnię.
ul. Widok / fot. Błażej Pindor
Na przystanku przy Jana Pawła spokój i hałas. Samochody są wszędzie – ciągną falami po jednej i drugiej stronie, a nawet – górą, przetaczają się z dudnieniem po rozpiętej ponad głowami estakadzie. Monotonny warkot silników urozmaicany od czasu do czasu napastliwym klaksonem lub trelami sunących płynnie tramwajów. Przy balustradzie otyły Rom z akordeonem szykuje się do kolejnego minirecitalu, małym, srebrnym grzebykiem zaczesuje włosy, podciąga spodnie, ponad którymi zalega mu nawis tłuszczu, opuszkami palców opukuje rytmicznie pudło instrumentu, z którego zaraz rozlegną się rozdzierające dźwięki patetycznych klasyków i ckliwych hitów zsyntetyzowanych do postaci kataryniarskich numerów. Syci gimnazjaliści zerkają na niego ironicznie. Jakaś pańcia organizuje swojemu jamnikowi krótką sesję terapeutyczną, w trakcie której motywuje go do mężności i wyjaśnia, że jazda wewnątrz nagrzanej, metalowej puszki to nic strasznego. Żółto-czerwona dziesiątka zjawia się punktualnie i pochłania wszystkich.
Wysiadka przy Hali Mirowskiej. Przed – rejwach typu konkret. Kłębią się emeryci płci obojga, młodzież szkolna i gospodynie domowe o jasnych, praktycznych twarzach. Mieszają się tutaj ci, którzy już są po zakupach, z tymi, co dopiero mają zamiar wypełnić swoje torby, wózki, tobołki i reklamówki świeżymi płodami. Płynny tłok, cykliczne, wypowiadane na głos pretensje. Naprzeciw za to – przed Atrium – strefa czilautu i nienaturalnej wręcz harmonii, idylla w kipiącym piekiełku. Pomiędzy leżakami – pod czujnym okiem niań i dziadków – harcują odurzone wolnością i ciepłem dzieci. To wypełnione światłem i miastem przedpołudnie jest gęste jak budyń i jak budyń pożywne.
ul. Chłodna / fot. Błażej Pindor
Osiedle Za Żelazną Bramą. Chłodna, Żelazna, Krochmalna. Pustki, cisza, flauta martwej godziny, grodzone place zabaw bez krzyków i śmiechów, zamknięte świątynie, wyludnione sklepy, wytarte trawniki, które patrolują krępe, naburmuszone wrony siwe. Obsypane wysypką klimatyzatorów i anten piętnastopiętrowe bloki odcinają się ostro na tle nieba – klocki pozostawione przez gigantów. Ten na Krochmalnej 3 jest martwy od ostatniego piętra po parter – przyjmuje blask, oddaje błyski. Na samym dole krząta się parę osób, zaglądają do salonu fryzjerskiego Kristof, do części elektronicznych, Akademii Uśmiechu, do Oprawy obrazów niezwykłych. Gdzieś w tle powtarza się odgłos piłki odbijanej od ściany, syczy ruch uliczny. Ławki usytuowane w cieniu okupują ci, którzy inaczej mierzą czas, patrzą w głąb siebie, milczą.
Za to na rogu Żelaznej i Chłodnej straszą Niemcy i symulakra. Ulokowana na parterze socrealistycznego pawilonu Oberża pod Czerwonym Wieprzem, w której duplikuje się z krzykliwym naddatkiem niedzisiejszy sznyt i smak – i rozgadana wycieczka gości zza zachodniej granicy, którzy stanęli opodal na regeneracyjnym popasie. Dojrzałe w latach eleganckie towarzystwo, które dotąd może tylko o tym mieście słyszało od swoich ojców i wujów. Leje się gorąca herbata, kruszą herbatniki obłożone oliwkową pastą, ciastka z owocami o kształcie ludzkiej nerki sprawiedliwie krojone są na pół. Nad pomyślnymi transferami tego skrzyżowania czuwa połyskujący w oddali moloch ze stali i światła.
ul. Puławska / fot. Błażej Pindor
Spod Hali Mirowskiej na Nowolipki jedzie się tramwajem. Można kanciastym, landarowatym 41, można i nowoczesnym 37 – smukłą pesą, która w pędzie wygląda jak pocisk przeszywający miasto, jego mięso. W niej Tomasz Knapik, swoim głębokim, ćwiczonym głosem, informuje pasażerów o kierunkach i kolejnych przystankach. I robi się tu przez chwilę film z telewizji – on czyta jakąś minimalistyczną listę dialogową, my odtwarzamy codzienne wielkomiejskie życie: siedzi się, kręci, stoi, przemieszcza, muska ekrany, obserwuje się, jak za panoramicznymi oknami oscyluje uliczny ruch, od świateł do świateł, od ryku do pisku i jednostajnego szumu.
Na Nowolipkach nie dzieje się nic; spływa się w dół niczym leniwą rzeką. Wolno, spokojnie. Nielicznych przechodniów daje się ominąć ze swobodą, z ostentacyjnym naddatkiem. Po lewej bloki z bankami wmontowanymi w parter, po prawej – usługi dla ludności i jej ducha. Klub bilardowy „Golden Wheat”, owiany zapachem oleju rozgrzanego do temperatury infernalnej bar orientalny Longvan, delikatesy, knajpy, fryzjer, kioski z fajkami i prasą, wokół których blakną w słońcu te wszystkie istotne nagłówki, te wszystkie najważniejsze twarze świata.
Skwer Tekli / fot. Błażej Pindor
Im głębiej w Muranów, tym ciszej. Słońce przesącza się z sykiem przez drzewa na skwerach, blask przegania cienie – Warszawa funkcjonuje gdzieś z boku, zredukowana do szmerów na Andersa, błyśnięć, odcisku w świadomości, solidnego wspomnienia, kontekstu. Skwer Tekli Bądarzewskiej to dżungla w mikroskali – okrągłe podwórko wydane bujnej roślinności, gołębiom i rowerom. Pod pobliskim, zwróconym tyłem do skweru Pomnikiem Żołnierza gniazdują bezdomni. Trójeczka, dwóch i ona, niepiękna, melancholijnie zapatrzona w jakieś frapujące nic przed sobą – na dużym kacu lub małym cyku, bo jednak znać, że w jakiś sposób jest spowolniona, ostrożna w reakcjach i myślach, skąpa w słowach. Oni za to są wylewni, swarliwi, głośni, ubrani nazbyt grubo jak na tę porę roku, panowie na reklamówkach i pięciolitrowych baniakach z wodą, dumni władcy zwaśnieni o przenośny barłóg, dobra, pryncypia. Niczym aktorzy w amatorskim przedstawieniu, reprezentanci sztuki naiwnej, wolnej od zawiści i kasy, wzmacniają swoje naprzemiennie wygłaszane kwestie udramatyzowaną kontorsją, zamaszystością gestów, ich – gestów tych – ikoniczną mocą. Stąd te rozczapierzone dłonie na sercu, otwarte na oścież ramiona, palce wskazujące, które grożą i kolą nagrzane powietrze, godzą w zoraną gniewem i zmarszczkami twarz oponenta.
Aleje Jerozolimskie / fot. Błażej Pindor
W tramwaju z Muranowa na Mokotów gwar. To jest ta językowa nadaktywność okołopołudniowa – moment ulotnej witalności, między rannym zmuleniem a popołudniową zwałką, gdy zalega w przechodniu osad z dnia. Przystanek Rakowiecka. Na Puławskiej stała ekspozycja gustownej architektury – modernistyczne bloki, kamienice powleczone łagodnym różem, kredowobiałe wille – ciągły przepływ aut, obywateli, hałasu i drobny handel uliczny, kwiaty cięte w plastikowych kubłach po farbach, pierwsza klasa świeżości, ceny promocyjne, obsługa mrukliwa, facio w szarej kurteczce, ciemnoszarych spodniach, jasnoszarych skarpetach i kucająca pod murem otyła ziomalka z telefonem przyrośniętym do ucha. Powtarza: „te droższe dzisiaj nie schodzą”. Za to bardziej na północ, w okolicach Oleandrów i Polnej nastrój niedzielnego czilautu, szerokie plamy światła, zabunkrowane, okratowane sklepiki, pijalnia regionalnych piw, w której na wysokim stołku drzemie nie niepokojony przez nikogo smagły sprzedawca, jedzenie na wynos, skrzynki z logo Fritz-Koli rozstawione wprost na trotuarze, obciążane teraz przez rudowłosą, wygłodniałą familię.
ul. Wilcza / fot. Błażej Pindor
Do tramwaju z powrotem do centrum można wsiąść na placu Zbawiciela. Nuda, puchy, przeciętna normalka, wczesne popołudnie. Zero nachlanych celebów, zero spiskujących w kółeczku partyzantów prawdy, fanatyków z gorejącymi pochodniami czy aktywistów fejsbukowych. Jakieś wzmożone od środka i na sobie babulinki wygrażają wygiętej w pałąk tęczy, inne babulinki wygrażają babulinkom wygrażającym tęczy, równowaga w przyrodzie i tym mieście zostaje zachowana.
Śródmieście, przesila się dzień. Czuć, że cieplej już dzisiaj nie będzie. Będzie chłodniej, ciemniej. Ta dziwna kamienica na Wilczej – Wilcza 30, kamienica walcząca. Starta do cegieł fasada, oberżnięte balkony, białe okna i przykurzone transparenty rozwieszone między piętrem drugim a pierwszym – podobizna Jolanty Brzeskiej, hasła nawołujące do pamięci o niej i bojów o sprawiedliwość. Tu w bramie i na podwórku mnóstwo się dzieje. Nie widać lokatorów, ale można obejrzeć i przeczytać ich przesłanie. Niepokojące rysunki na ścianach – pół ludzkie, pół zwierzęce postacie z artefaktami w łapach, filozoficzne slogany na murach, kolorowe lampiony i graty – łóżka, krzesła, dziecięce wózeczki – przygotowane nie wiadomo do czego. Do przeprowadzki czy do spalenia. Na Wspólnej i Hożej, po drugiej stronie Marszałkowskiej, jest inaczej – bardziej totalnie, nie ma tu szmateksów i bezgłowych manekinów wdzięczących się w przepełnionej witrynie, nie ma azjatyckiego żarcia, fotografa, Małpki Express i serwisu TV. Jest ciszej, w niewymuszony sposób dostatnio i bezludnie.
ul. Foksal / fot. Błażej Pindor
Na północ od Alei Jerozolimskich, Widok, dalej w stronę Nowego Światu. Rzeki ludzi, rwący nurt głośnych rozmów, ciał, kreacji. Pełne restauracje, pełne ogródki przed restauracjami, gdzie pod białymi parasolami zajada się spóźnione obiady, niezaplanowane desery, wypija ente kawy, spala popołudniowy jarunek. Na Foksal aż ciasno od atrakcji – monumentalne kamienice zamienione w monumentalne pustostany z rozpiętą nad parterem siatką i dionizyjskie Cocomo, odrestaurowane adresy i adresy w kompletnej ruinie, nielegalne graffiti i rekin z grilla, wszystko obok wszystkiego. Goście w pstrokatych garniturach mijają żebraków w pstrokatych łachach, podekscytowani turyści z aparatami na piersiach wpadają na znudzonych mieszkańców. Splendor i wrzawa. Kto ma tego dosyć, może zajść na tyły, za Bar Familijny, wniknąć w głuszę gdzieś koło Górskiego, tam gdzie ławice gołębi, żyzne trawniki, spokój i Katolickie Biuro Pielgrzymkowe. Tu może poczekać – na koniec, zmierzch.
Wydany przez Warsaw Gallery Weekend i dwutygodnik.com magazyn można jeszcze znaleźć w niektórych warszawskich galeriach.