W tej „Księdze niepokoju spisanej przez Bernarda Soaresa, pomocnika księgowego w Lizbonie”, a przysposobionej do wydania, wydanej i opatrzonej zwięzłą, treściwą przedmową przez jego sumiennego znajomka, niejakiego Ferdynanda Pessoę, nie dzieje się wiele. W znaczeniu stricte fabularnym nie dzieje się prawie nic. Jakby o to w niej chodziło: żeby działo się nic. Nie uświadczy się tu zatem nie tylko skonstruowanej z realizmem i rozmachem panoramy społecznej, ale i galerii oryginalnych charakterów. Nie ma rzutkich dialogów, zaskakującego rozwoju akcji, czy nawet – mimo że to przecież narracja skupiona wręcz patologicznie na osobie narratora – prowokujących wynurzeń tokującego „ja”, które hojnie dzieli się swoimi nieprawościami i obrazoburczymi sądami. Od biedy można by uznać „Księgę niepokoju” za rzecz o proweniencji diariuszowej – niemało w niej sygnałów i śladów przemawiających za słusznością tego rozpoznania. Będzie to, na przykład, skwapliwość, z jaką rejestruje się tu przejawy codzienności, nawroty do ważkich i fundamentalnych wątków filozoficzno-egzystencjalnych, introspekcje, zestawianie kwestii o randze i gabarycie kosmicznym oraz tych kameralnych, osobistych. Ale uważna lektura całości dowodzi, że kategoria dziennika nie jest ostatecznie zdolna ogarnąć i zamknąć w sobie „Księgi niepokoju”, gdyż dziełu temu – żeby właśnie za dziennik zostać uznanym – brakuje systemu kotwic i haków, zaczepienia w konkretnym czasie, postaciach realnych i kontekście historyczno-społecznym.
Ferdynand Pessoa, „Księga niepokoju”. Przeł.
Michał Lipszyc, Lokator, 464 strony,
w księgarniach od września 2013„Księga niepokoju” wydaje się więc czymś na kształt silva rerum. Wypełniają ją zarówno przenikliwe autoanalizy, ćwiczenia rozumowe wszelkiej maści, spekulacje filozoficzne, wnikliwe obserwacje dookolnej rzeczywistości, będące najczęściej pretekstem do snucia kolejnych przemyśleń i tworzenia seriami aforyzmów i błyskotliwych konstatacji, drobne impresje, epifanie, wspomnienia, jak i scenki rodzajowe z biura i ulicy oraz komunikaty meteorologiczne, niekiedy silnie zmetaforyzowane, podrasowane literacko, z takimi dominantami, jak deszcz i jesień. To system wzajemnie zależnych i napędzających się czynności intelektualnych: wglądu w siebie, bądź – rzadziej – w zewnętrzność, i wyznania. To umysł w trakcie niekończących się odysei i wycieczek po świecie dylematów i pojęć; i ciało – ten kłopotliwy dość przydatek – które przebywa w Portugalii, w Lizbonie, zazwyczaj przy Rua dos Douradores.
Całą sprawę z „Księgą niepokoju” komplikuje i to, że – po pierwsze – Pessoa zrzekł się tutaj autorstwa na rzecz jednego ze swoich licznych heteronimów, swój udział w przedsięwzięciu ograniczając (werbalnie!) do roli edytora zapisków spotkanego w lizbońskiej jadłodajni dziwnego jegomościa; po drugie, „Księga niepokoju”, jaką obecnie dysponujemy – i jaką dysponować będziemy już zawsze – to nie zaakceptowana przez autora i ostateczna jej postać, ale efekt pracy redaktorów i badaczy, którzy podjęli się trudu uporządkowania pisarskiej schedy Pessoi, tego potężnego, mitycznego zbioru tysięcy zapisanych stron, dziesiątków tysięcy wariantów, passusów i notatek. Za życia Pessoa publikował bowiem niewiele. Jeśli już, to znany był Pessoa poeta, a nie genialny prozaik, jeden z wielkich europejskiego modernizmu, ojciec nowoczesnej literatury portugalskiej. Mimo że nad „Księgą niepokoju” pracował przez blisko ćwierć wieku, drukiem zdołał ogłosić zaledwie tuzin jej fragmentów.
Pierwsze wydanie „Księgi niepokoju” ukazało się w roku 1982 – prawie 50 lat po śmierci pisarza. Od tego czasu pojawiło się kilkanaście kolejnych. W tym dziewięć sygnowanych przez Richarda Zenitha, wybitnego znawcę twórczości i biografii Pessoi, który w roku 1998 przygotował nowe, krytyczne wydanie „Księgi niepokoju”. Najnowsze polskie wydanie, w tłumaczeniu Michała Lipszyca (Lokator, 2013), oparte zostało właśnie na dziewiątym wydaniu Zenitha i w porównaniu do poprzedniego, również autorstwa Lipszyca (Świat Literacki 2007), uzupełniono je o siedem autonomicznych fragmentów, dopiero niedawno zidentyfikowanych jako należące do korpusu „Księgi niepokoju”, „uwzględniono w nim także kilkaset zmian wynikłych z nowych odczytań rękopisów – w większości przypadków nadających zdaniu całkiem nowy sens”.
Książka niedostępna i martwa dla czytelników za życia autora stała się zatem żywa dopiero po jego śmierci. Od trzech dekad trwa ciągłe ujmowanie, wzbogacanie i przeorganizowywanie tekstu „Księgi niepokoju” przez jej redaktorów i wydawców. Wydaje się, że ów proces nie będzie miał nigdy końca, bo w obliczu ogromu dorobku Pessoi – i stałego napływu kolejnych składowych jego opus magnum, które zostały dopiero co odcyfrowane lub zlokalizowane w bezbrzeżnych archiwaliach – można ze sporą dozą prawdopodobieństwa założyć, że przyjdzie nam w przyszłości obcować z następnymi edycjami „Księgi niepokoju”, bardziej lub mniej odmiennymi pod względem układu i treści.
Bernard Soares, skromny urzędnik, odludek, mizantrop i tworzący na własny użytek prozaik, ogląda świat najczęściej z okien podnajmowanego pokoiku na czwartym piętrze przy Rua dos Douradores. Nawet jeśli czyni to z innej perspektywy i z innego miejsca, to i tak czuje się od obiektów swoich obserwacji odgrodzony, zdystansowany. W zależności od nastroju, rozciąga się przed nim widok na nieskończoność, banał egzystencji w jej zrutynizowanym, automatycznym wymiarze, fascynujący wycinek bycia wspólnoty lub odstręczający rój ludzkich insektów, które kręcą się, brzęcząc, po ulicach i placach, by zdobyć pokarm i zaspokoić swoje niskie potrzeby. Typowym dla niego stanem jest stan przygnębienia, znużenia, depresji, marazmu i obojętności. Soares nie jest jednak kolejną w literaturze figurą zgorzkniałego samotnika, który stroni od pokus i uciech, by w domowym zaciszu cyzelować poczucie wyższości. On nie tyle nie chce funkcjonować pośród bliźnich, nie tyle chciałby przestać żyć – zdecydowanie, na przykład, odrzuca samobójstwo jako rozwiązanie – ile pragnie uczynić siebie niebyłym, zapaść się w sobie, rozpłynąć w marzeniach i refleksjach, sczeznąć z wolna, być niczym, zniknąć. Dlatego wybrał odosobnienie – niemal całkowite; ze światem materialnym wydaje się łączyć go jedynie krucha nić pracy zarobkowej i wizyt w firmie Vasques & Cia. – bo tylko w odosobnieniu, spokoju i z dala od wszelkiego zaangażowania może oddawać się swoim ulubionym praktykom.
Lecz i one – pisanie i marzycielstwo – nie przynoszą, jak się okazuje, spełnienia. To, co zostaje na papierze, stanowi jedynie pokraczne odbicie tego, o czym wcześniej pomyślano, język nie oddaje złożoności i pełni myśli, literatura jest krzywym zwierciadłem, w którym przegląda się wszystko to, co z takim trudem uzyskano dzięki kontemplacji i skupieniu. Podobnie ma się rzecz i z marzeniami. Z jednej strony pozwalają one Soaresowi na osiągnięcie ideału, czyli opuszczenie siebie, bycie kimś innym i gdzie indziej, z drugiej jednak ich realizacja oznaczałyby zarazem ich zniszczenie, przekształcenie w rzeczywistość, a więc w to, od czego za pomocą marzeń się ucieka.
„Zmęczony księgowy”, „znudzony lizbończyk” doświadcza i jest świadom monotonii swojej egzystencji, uprzykrzenia, powtarzalności codziennych gestów, saudade, pogłębiającego się z każdym dniem rozczarowania i nudy. Nuda w „Księdze niepokoju” niejedno ma imię i oblicze. To stworzenie, emocja, coś o nieuchwytnej i proteuszowej naturze. Soares przygląda się jej z autentycznym zainteresowaniem i bada – ją samą i skutki, jakie wywołuje – niczym lekarz. Więcej nawet – niczym lekarz będący zarazem i własnym pacjentem, bo nuda to wirus, który pustoszy jego wnętrze. Z pewnością nuda nie jest w „Księdze niepokoju” tematem głównym i jedynym, ale należy do kilku wątków najistotniejszych i emblematycznych.
Wiele razy, przytłoczony nudą, która wydaje się obłędem albo lękiem, który zdaje się przekraczać obłęd, nieruchomieję.
Ale wyśnione pejzaże są tylko oparem już znanych pejzaży, a nuda śnienia o nich jest prawie tak samo wielka jak nuda, z jaką przyglądamy się światu.
Owszem, nuda to znużenie światem, niewygoda życia, zmęczenie tym, że się żyło – nuda jest rzeczywiście cielesnym wrażeniem nieogarniętej pustki świata. Ale przede wszystkim nuda jest znużeniem innymi światami, istniejącymi lub nie, niewygodą tego, że trzeba żyć, nawet jako ktoś inny, nawet jeśli w inny sposób, nawet jeśli na innym świecie, zmęczeniem nie tylko dniem dzisiejszym i wczorajszym, ale również dniem jutrzejszym, wiecznością, jeśli coś takiego istnieje oraz nicością – jeśli to nią jest wieczność.
Nieznośna nuda tych wszystkich twarzy, tępych zarówno wtedy, gdy jest w nich inteligencja, jak wtedy, gdy jej w nich brak, groteskowych aż do mdłości w swoim szczęściu lub nieszczęściu, przeraźliwych przez samo istnienie – izolowana fala żywych rzeczy, które są mi obce…
Tak, to właśnie jest nuda: utracenie przez dusze zdolności łudzenia się, brak niewidzialnych schodów, po których myśl może pewnie kroczyć ku prawdzie.
Nikt jeszcze nie zdefiniował nudy językiem, który pozwoliłby ją zrozumieć komuś, kto jej nie doświadczył.
Soares próbuje również nudę zdefiniować. To arcytrudne zadanie, o ile w ogóle wykonalne. Bo za każdym razem nuda objawia się jako coś innego, różnego od tego, czym była poprzednio. Bywa nuda czymś błahym, ulotnym, może być i uciążliwym, przykrym, ciągnącą się w nieskończoność skwarną niedzielą, mozołem niewyszukanej urzędniczej pracy, mechanicznym uzupełnianiem cyframi rubryk i tabel, flanerowaniem po dzielnicy Baixa, bywa jednak także i czymś fundamentalnym, czymś, co możemy zaledwie przeczuć, postarać się zrozumieć – naszą kondycją na tym świecie, losem. Słusznie ponadto Soares zauważa – a ta uwaga zdaje się być antycypacją naszej epoki, współczesności hipermedialnej i uatrakcyjnionej w stopniu wprost niezwykłym:
Nuda nie jest chorobą, która wynika z braku zajęć, jest chorobą poważniejszą – taką, która wynika z poczucia, że nie warto się czymkolwiek zajmować. A im więcej jest zajęć, tym większa czuje się nudę.
Trafna diagnoza. Soares przekonuje i uczy: nuda będzie zawsze. Należy i można się z nią w łagodny sposób pogodzić. Najlepiej – przyjąć obojętnie i z godnością. Bo przecież:
Ostatecznie chodzi tylko o to, aby tak odczuwać nudę, żeby przy tym nie bolała.