ALICJA GZOWSKA, LIDIA KLEIN: Uważa się pan za postmodernistę?
WOJCIECH JARZĄBEK: Nie. Z przekonania bardziej za ekspresjonistę lub dekonstruktywistę, ale nie postmodernistę. Jednak zawsze miałem ambicje tworzenia obiektów malowniczych, inspirowanych miejscem i niepowtarzalnych. Nie zastanawiałem się jak zostaną zaszufladkowane. Podobno moje prace to klasyczne przykłady postmodernizmu, ale, szczerze mówiąc, nie widzę tego ani nie czuję. Zacznijmy od tego, że postmodernizm w ogóle z trudem się definiuje. Na pewno zrodził się z buntu przeciwko modernizmowi i we mnie też ten bunt cały czas trwa. Swego czasu studiowałem prace Charlesa Jencksa, autora chyba najpopularniejszej definicji stylu. Twierdził, że nie jest pracą postmodernistyczną coś, co nie zawiera bezpośrednich cytatów z historii. Cytaty przez niego przytaczane były z reguły przekornie i twórczo przetwarzane. A na przykład Solpol – o którym przecież mówią, że jest to postmodernizm czystej wody – nie wiem, czy ma jakieś cytaty z historii. Moim zdaniem nie zawiera ich wcale.
Na pewno wchodzi w dialog z kontekstem, sąsiednią zabudową, prawda? W tym sensie nawiązuje do historii.
No tak, ale jeśli przyjmiemy taką interpretację, to postmodernizmu byłoby aż za dużo, w każdym razie ja czułbym w nim przerost banału, zaczynając od willi à la dworki.
A kiedy pierwszy raz zetknął się pan z postmodernizmem? Dyskutowano o nim, gdy był pan na studiach?
Wtedy ten temat w ogóle nie istniał. Nie istniało nawet to sformułowanie.
WOJCIECH JARZĄBEK
ur. 1946, absolwent Politechniki Wrocławskiej; to w tym mieście zrealizował najwięcej swoich projektów. Choć rozpoczął praktykę w Inwestprojekcie Wrocław przy planach osiedli mieszkaniowych (np. Nowy Dwór we Wrocławiu, 1973–1980; budynki mieszkalne osiedla A w zespole osiedli Gądów-Lotnisko we Wrocławiu, 1977–1980), przez blisko dekadę projektował na przemian w Polsce i w Kuwejcie (1978–1990). Do jego najgłośniejszych realizacji we Wrocławiu należą Kościół NMP Matki Pokoju (1980–1995), dom towarowy Solpol I (1992) i Solpol II (1996). Jest też autorem licznych biurowców (Wrozamet Wrocław, 2000; Millenium Towers, od 1999 ), budynków wielorodzinnych oraz projektów wrocławskiego parku technologicznego (1999–2001). Pracuje i mieszka we Wrocławiu.
Zupełnie? Z naszych dotychczasowych rozmów wynika, że dość istotną rolę pełniły w transferze postmodernizmu lektury...
Próbuję sobie przypomnieć… Gdy studiowałem, do dyspozycji była dosyć bogata biblioteka. Ale jeśli nawet wątki postmodernistyczne pojawiały się w projektach, to nie zwracałem na to uwagi – nie budowały dla mnie istotnego punktu odniesienia. Chociaż pewne rzeczy pozostają nieuświadomione, może rzeczywiście wtedy ukształtowały się we mnie jakieś skłonności. Moim architektem numer jeden wszech czasów był Paul Rudolph. A w czasie, gdy pracowaliśmy nad pracami dyplomowymi, ogromne wrażenie zrobiła na mnie praca nagrodzona w konkursie na Plateau Beaubourg (obecnie Centrum Pompidou). Poszedłem na studia prawie przymuszony, bez zainteresowania architekturą. Pociągało mnie raczej malarstwo i pokrewne dziedziny, a ponieważ dobrze rysowałem, ojciec zadecydował, że pójdę na architekturę. I dopiero po zetknięciu się z projektami Rudolpha, zafascynowałem się nią. To było na trzecim roku. Wtedy odkryłem, że w tej architekturze gdzieś ktoś na świecie robi coś, co i ja bym chciał robić. Bo to, co mnie otaczało, soc-modernizm, nie działał na mnie zupełnie. Można powiedzieć, że postmodernistą czy antymodernistą byłem w środku, od razu. I dzisiaj... I dzisiaj też bym tak projektował jak dwadzieścia lat temu. Przylgnęła do mnie etykieta architekta co najmniej kontrowersyjnego i być może dlatego od dawna nie otrzymuję zleceń, dzięki którym mógłbym kontynuować i rozwijać to, do czego mam największe przekonanie. Inwestorzy z reguły wolą unikać kłopotów. Na szczęście ci, którzy korzystali już z moich usług, z reguły zlecają mi następne tematy, ceniąc sobie jednak przede wszystkim walory ekonomiczne i funkcjonalne zawarte w dotychczasowych. I powstający powoli od 2000 roku zespół biurowców przy ulicy Strzegomskiej daje mi ciągle możliwość twórczego identyfikowania się z tym, co aktualnie się buduje. Data ostatniego pozwolenia na budowę to jednak 2006 rok. Pozostają jeszcze konkursy. Mody w architekturze pojawiają się i przemijają – gdy pewien schemat zaczyna obowiązywać, trzeba według niego działać, bo inaczej się przegrywa... Śmieję się czasem, że jak trzeba wygrać jakiś konkurs, to ostatnio, często kierowany potrzebą fizycznej egzystencji, robię go tak, żeby wygrać. I czasem właśnie dzięki takiemu podejściu faktycznie wygrywałem. Łamałem tym samym zasadę, która mi kiedyś przyświecała, że projekty konkursowe należy robić przede wszystkim obiektywnie i dla własnej twórczej satysfakcji. Wtedy radość z wygranej jest podwójna. […]
A czy może pan wymienić jakichś polskich entuzjastów i propagatorów postmodernizmu?
Mam przyjaciela, Tadeusza Szukałę, który jest autentycznym entuzjastą i w moim rozumieniu klasycznym przedstawicielem tego kierunku. Twierdzi, że odbudowuje w architekturze ciągłość, która została przerwana wraz z nadejściem modernizmu. Dla niego ciągłość to pełna kontynuacja, a nie tylko cytaty z historii i wyklucza też przekorność w ich stosowaniu. Jednocześnie robiliśmy projekt konkursowy na kościół w Milanówku (1984). Zaproponowałem mu zrobienie wspólnego projektu. Wyznaczenie osi kościoła oraz jego profilu na tej osi i niezależne wykonanie prawej oraz lewej strony. Tak, aby w tym czasie zupełnie nie kontaktować się i w ostatnim dniu scalić projekt. Liczyłem na ciekawy efekt dekonstruktywistyczny, ale dla niego była to propozycja nie do przyjęcia. Ostatecznie zrealizował to Konrad Kuczyński w myśl hasła „kościół ubogi”. To, czego nie lubię w architekturze, to właśnie ubogość. Historycznie preferuję barok. Bardzo lubię szczerość pokazanej konstrukcji i instalacji. Dla mnie na przykład hale sportowe czy centrum Pompidou to swego rodzaju barok. Barok technologiczny. W naszym kościele starannie zaprojektowane kratownice stanowią jeden z podstawowych elementów wnętrza. W Solpolu zaprojektowaliśmy system oświetlenia zawieszony na swobodnej siatce kratownic. Nie ma podwieszonych sufitów, instalacje zostały wyeksponowane, a dekonstruktywistyczny wyraz całej strefy podsufitowej został zaprojektowany pod nadzorem architektów.
Używa pan pojęcia „dekonstruktywizm” bardziej w sensie formalnym niż teoretycznym?
Formalnym, można tak powiedzieć. Potem Solpol też w pewnym sensie był dekonstruktywistyczny. Geometria obiektu nie podkreśla jego konstrukcji. Także swoboda kształtowania detali jest dekonstruktywistyczna, ostre kształty w różnych kierunkach...
Wojciech Jarząbek, Paweł Jaszczuk, Jan
Matkowski i Jacek Sroczyński, przy koncepcji
przetargowej także Paweł Spychała i Leopold
Chyczewski, Solpol (widok od strony ulicy
Kazimierza Wielkiego), Wrocław, 1993No właśnie, Solpol. Czy nie jest tak, że tę architekturę zabiły problemy z materiałami?
Materiały bywają kluczowe, a wydawało się, że fasady od strony ulic wykonane zostały z trwałych materiałów. Często przez grę faktur lub minimalizm wiele obiektów mi się podoba, natomiast tylko wtedy, gdy są nowe lub wykonane w szlachetnych materiałach. Tworzywa typu szkło i aluminium brzydko się starzeją. Stal robi solidne wrażenie, ale musi być troskliwie konserwowana i pielęgnowana. Natomiast budynki wykonane w kamieniu – bronią się przed starzeniem. Jak piramidy. To przecież bardzo prosta bryła w kamieniu i robi niesamowite wrażenie, aż do dzisiaj. Solpol natomiast ma dosyć burzliwą historię. W pierwszej wersji główna elewacja miała być wykonana z bardzo dobrej imitacji kamienia, to znaczy z czarnych płyt gresowych, ale nie takich, jak często się kładzie teraz – to była naprawdę bardzo dobra imitacja kamienia. Pan Solorz popatrzył na nas ze zdziwieniem, że chcemy budować z tak drogiego materiału; metr kwadratowy kosztował prawie dwa tysiące złotych. Mieliśmy przeprojektować to tak, żeby wyszło taniej, kamień zastąpiła więc blacha. Ale czarna blacha to nie to samo co czarny kamień. Dlatego zaczęliśmy szukać innej kolorystyki. Z tego czarnego zrobiła się ciemnoszara okładzina ceramiczna, do której dodaliśmy róże, fiolety i turkusy, które na początku lat 90. były wszechobecne w grafice i reklamie, i miały oddawać ducha czasu. Jednak, mimo że płyty pochodzą z najdroższej firmy ceramicznej na świecie, okładzina została zniszczona. W Szwecji wytrzymywały znacznie trudniejsze niż wrocławskie warunki pogodowe, podobno przez 30 lat, ale u nas wszyscy karatecy musieli próbować, czy elewacja się nie rozsypie. Na dodatek połamane płytki były wymieniane domowym sposobem i fasada wyglądała coraz gorzej. Solpol pod względem materiałowym był kompromisem i za tym poszła zła sława, że straszy i trzeba go rozebrać. W tym przypadku doprowadzenie elewacji do najwyższego standardu stanowi najmniejszy problem. Zbudowana w pobliżu galeria z kilkukondygnacyjnym garażem na dachu odebrała Solpolowi klientów i stoi prawie pusty. Moim zdaniem może być stosunkowo łatwo zaadaptowany na każdą inną niż obecna funkcję, potrzebny jest jedynie pomysł.
Wojciech Jarząbek, Solpol 2 (wizualizacja
komputerowa), Wrocław, 1999Czy w projektach Solpolu 1 i 2 uwzględniał pan estetyczne upodobania inwestora? Były jakieś wytyczne?
Mogło być odwrotnie. Podejrzewam, że zlecenie dostaliśmy również ze względu na to, co udało nam się wcześniej osiągnąć, przed ogłoszeniem przetargu na zabudowę działki. W tym czasie głośno było o wygranym przez nas projekcie konkursowym Centrum Południowego. Solpol kontynuował jego stylistykę i być może dlatego dano nam w zasadzie wolną rękę. Z perspektywy czasu mogę przekornie powiedzieć, że taki Solpol powstał tylko dlatego, że w konsekwencji narzuconego tempa opracowania nikt nie miał czasu analizować tego, co robimy. Gdyby zastrzeżenia do nietypowo rozdysponowanej kubatury pojawiły się wcześniej, to trudno byłoby utrzymać przyjęte założenia przestrzenne. Choć trzeba przyznać ludziom Solorza, że potrafili włączyć się w odpowiednim momencie, gdy doszło do ostrej konfrontacji na szczeblu zatwierdzania projektu. Kiedy historycy sztuki (i nie tylko) atakowali nas, że taki „wtręt w centrum miasta” jest nie do zaakceptowania, oni stanęli po naszej stronie. Uważam, że bardzo pomogła też otwartość profesora Rozpędowskiego, który był w tym czasie architektem miasta, a wcześniej uczył mnie historii architektury. Projekt wykonaliśmy tak, że bryła Solpolu lekko się odchyla i odsłania dla widoku z ulicy Świdnickiej prezbiterium kościoła św. Doroty. Narożna baszta domu handlowego go nie zasłania, bo, po pierwsze, jest szklana, a po drugie jej wieloboczna forma nawiązuje trochę do kształtu tego prezbiterium, jest z nim w dialogu. W efekcie, gdy patrzymy od strony przejścia podziemnego, to z daleka profil kościoła zostaje podkreślony, podrysowany przez profil Solpolu. Pamiętam, zrobiłem wtedy jeszcze makietę, żeby ci, co się upierali, żeby odtworzyć w tym miejscu XIX-wieczną zabudowę, zobaczyli, że kościół byłby wtedy całkowicie zasłonięty. A widok jego sylwety już się utrwalił w świadomości mieszkańców Wrocławia i komponuje się z Monopolem, stanowiąc kolaż stylistyczny, którego nasza propozycja była przedłużeniem. Popatrzył na ten mój projekt profesor, popatrzył... i poświęcił. I Solpol powstał, natomiast wśród wielu ludzi, zwłaszcza w środowisku historyków sztuki, zrodziła się niechęć. To był dla nich symbol wszystkiego co najgorsze, podobnie jak potem drugi Solpol w wersji, która nie doczekała się realizacji. Myślę, że takie obiekty jak Solpol i kamienica przy Wybrzeżu Wyspiańskiego dzisiaj by nie powstały.
Dlaczego?
Wtedy procedura formalno-prawna związana z projektowaniem była taka, powiedzmy, mniej unormowana. Jako przykład podam może kamienicę na Wybrzeżu Wyspiańskiego. Poszedłem do profesora Rozpędowskiego z koncepcją i spytałem na korytarzu: „Co pan profesor na takie coś?”. Profesor zwołał radę techniczną, był tam także zaproszony konserwator miejski, kierownicy pracowni z wydziału architektury, dwaj eksperci z zewnątrz i odbyła się dyskusja, w wyniku której powstało pismo, że ta lokalizacja nie wymaga decyzji o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu. Stwierdzono, że koncepcja jest zaakceptowana, więc wszystkie inne formalności są zbędne.
Wróćmy do postaci Zygmunta Solorza. Czy miał jakąś wizję architektoniczną? Wymagania?
Znałem się dobrze wcześniej z ludźmi, którzy zwrócili się do mnie w imieniu Solorza. Dali mi zupełnie wolną rękę, zakładali, że architekt powinien wszystko wiedzieć.
Wojciech Jarząbek, kamienica przy Wybrzeżu
Wyspiańskiego, Wrocław, ok. 1995–1996Czyli idealna sytuacja?
To było dodatkowe brzemię odpowiedzialności. Mieliśmy tylko pięć dni na zrobienie projektu i wygranie przetargu – pięć dni i pięć nocy. Cały sztab ludzi zbierał w tym czasie materiały, zrobił studium konserwatorskie, projekt i efektowną prezentację. Projekt wygrał przetarg, ale rozpoczęła się dyskusja z oponentami. Myślę, że Solorzowi spodobał się też efekt ostateczny. On mnie lubi chyba do dziś za te Solpole, a o pomysłach o wyburzeniu pierwszego decydują jedynie względy ekonomiczne. Ale miał też wątpliwości w rodzaju: „Dlaczego ten budynek się tak cofa, ile kubatury się w ten sposób traci!?”. A ja odpowiadałem: „Panie prezesie, niech się pan nie martwi. Jak drugi Solpol będziemy budować, naprzeciwko, to wypuścimy jego bryłę nad ulicę, żeby to, co zostało tu zabrane, tam odzyskać”. Przy pierwszym Solpolu wyjściowym założeniem było, że będą to stoiska branżowe z jednym zarządcą, czyli klasyczny schemat domu handlowego. Potem, jeszcze przed otwarciem, zdecydowano się na otwarty system i najemców. Solorz najpierw poprosił o wytłumaczenie na czym polega rysunek rzutu, a później zaczął rysować rozplanowanie stoisk, i to tak, jakby był po kilku latach nauki na uczelni architektonicznej. Kreślił szybko jak wyznaczyć przejścia i stoiska – tak, żeby jak najlepiej wykorzystać powierzchnię. Jego propozycje były naprawdę dobre! W drugim Solpolu zaplanowaliśmy odchyloną na zewnątrz ścianę podpierającą wykusz. Solorz preferował proste i pełne elewacje bez okien, ale po długiej dyskusji na temat tego projektu – jego lokalizacji, miejsca i wyglądu – w końcu uznał, że mogę kontynuować swój pomysł. Na koniec, biorąc rysunek elewacji do ręki, dodał:. „Ja tą odchyloną ścianę bym skrócił, a wykusz nad nim wydłużył”. Ja na to szczerze: „No wie pan? Genialne!”.
Trochę się więc powtrącał...
Tak, ale wykazał się świetnym wyczuciem. Było tak w przypadku drugiego Solpolu, komentarze do pierwszego usłyszałem po raz pierwszy, gdy go wybudowali. Wcześniej, gdy omawialiśmy rzuty i elewacje, rozmowy miały charakter wyłącznie techniczny. Natomiast po tym pierwszym Solpolu Solorz zaczął kojarzyć się jako mecenas „specjalnej architektury”. I tak z nim rozmawiałem – mówiłem, że nie można patrzeć na to, że w zachodnich Niemczech są takie a nie inne domy towarowe, tylko że jak on jest inwestorem, to wszyscy oczekują czegoś wyjątkowego.
Wojciech Jarząbek, kamienica przy Wybrzeżu
Wyspiańskiego (widok przed malowaniem),
Wrocław, ok. 1995–1996Co sprawia, że pana postmodernizm jest taki „specjalny”?
Solpol jest specjalny. A mój postmodernizm – jeśli zgodzimy się z definicją postmodernizmu jako kolażu form, detali i jako antymodernizmu – wynika chyba także z tego, że jako wrocławianin jestem zafascynowany naszą katedrą, która jest najpiękniejszym obiektem sakralnym na świecie, po Sagradzie Familii. Ta mieszanina stylu, nieregularność, przenikanie się gotyckiej bryły z barokowymi kaplicami! Ta fascynacja wyznaczyła moje kryteria wartości i estetyki w kształtowaniu architektury: swobodne przenikanie wielu brył, kompozycja różnych wątków kolorystycznych i materiałowych. Z drugiej strony projektowanie oznacza dla mnie przede wszystkim kreatywność. Poszukiwanie rozwiązań nowych i niepowtarzalnych. Dlatego projekty „pieczątkowe”, powtarzalne, bo oparte na modnych schematach, uważam za mało wartościowe. Z kolei, gdy staram się wymyślić coś takiego, czego nikt wcześniej nie widział, mimo iż zdaję sobie sprawę, że to prawie niemożliwe, spotykam się niestety z zarzutami, że chcę eksponować przede wszystkim siebie. Czasem też z brakiem akceptacji, bo „czegoś takiego jeszcze nie widziałem”. […]
Wróćmy jeszcze na chwilę do Solpolu. Pamięta pan na pewno entuzjastyczne artykuły, które pojawiały się w prasie, gdy go otwierano. Przedstawiano go jako kosmopolityczny „światowy” projekt. Zastanawiałyśmy się, czy posługiwanie się postmodernizmem jako flagowym stylem kapitalizmu było tylko stylistyczną konwencją, czy ten gest miał jakiś polityczny charakter.
Zawsze byłem zaangażowany politycznie, działałem w podziemiu. Po wyborach w 1989 roku zarzuciłem to i skoncentrowałem się wyłącznie na wykonywaniu zawodu. Wcześniej nie było takiej możliwości twórczego wyżycia się, miało się poczucie dużego ograniczenia. W momencie przemiany ustrojowej panował wielki entuzjazm, że oto wkraczamy w nowe czasy i to powinno znaleźć swoje odzwierciedlenie w kształtowaniu architektury. Można to trochę porównać do okresu, żebym nie skłamał, początku radzieckiej architektury z przełomu lat 20. i 30., przed ingerencją Stalina.
W sensie zaangażowania w politykę i współpracy?
Chodzi przede wszystkim o to, że powstawały wtedy rzeczy wynikające z zupełnie nowego patrzenia. I tutaj też było takie założenie, taki entuzjazm, że komuna padła i teraz trzeba robić inaczej, że to musi mieć swój wyraz. W tym czasie byłem skażony prawdziwym postmodernizmem, ale chciałem się już od tego absolutnie odciąć. W Kuwejcie tworzyłem klasyczny postmodernizm przez sześć lat i przyjeżdżając tu, chciałem z tym już skończyć. A gdy Solpol został zaliczony do postmodernistycznych obiektów, to mnie nawet negatywnie uderzyło.
Ale w zasadzie dlaczego? Mówi pan, że czytał o tym i interesował się…
No tak, ale ja się chciałem od tego odciąć, zwłaszcza od tych jencksowskich cytatów z klasyki! Przecież Solpol ich nie ma! Owszem, cenię niektóre aspekty postmodernizmu. Głoszę hasło, że ruina jest piękniejsza niż oryginał. Bardziej podobają mi się budowle, które popadły w ruinę, niż takie wypucowane, prawie jak nowe – ze swoją regularnością i powtarzalnością podziałów. Z pewnością odrestaurowany Akropol, Koloseum czy Krzyżtopór bardzo by mnie rozczarowały. Interesuje mnie pewna destrukcja materiału i mieszanina stylów. Jak wspomniałem, dla mnie najpiękniejszym obiektem, zwłaszcza po powrocie z Francji, kiedy oglądałem te wszystkie niemal identyczne katedry, jest katedra wrocławska, absolutnie doskonała mieszanka wszystkiego. Tak właśnie trzeba projektować! Ta kompilacja powstawała tysiąc lat, a my mamy przecież możliwość osiągnięcia takiego efektu od razu, możemy pomieszać najróżniejsze formy, pomysły i wątki w jednym obiekcie, gdzie coś może wyglądać jakby pękło albo się wykruszyło, a jedynym wątkiem je scalającym jest wyczucie autora. I wtedy architektura jest jak obraz. Obiekt uważam za udany dopiero wtedy, jeśli znajdzie się ktoś, kto zechce rozstawić przed nim sztalugi i go namalować. Jeszcze nie widziałem, żeby stało się to z którymś z moich budynków, a jednak właśnie takie kryterium malowniczości obiektu jest dla mnie podstawowe. Myślę, że popowicki kościół najbardziej mnie pod tym względem satysfakcjonuje i często podkreślam, że to jest mój projekt nr 1. Dlatego w pewnym sensie byłem zgodny z ideami postmodernizmu w kwestii zainteresowania historycznymi, malowniczymi formami. Stare jest piękne! To starówkę wszyscy idą zwiedzać, a współczesna architektura jest głównie dla fachowców. Współczesna architektura daje jednak dużo więcej możliwości niż historyczna – przez użycie technologii, materiałów, koloru, możliwość szybszego wybudowania bez konieczności trzymania się jakiegoś stylu czy wątku, który aktualnie obowiązuje. Muzeum Guggenheima w Bilbao Gehrego pokazało jak może ona skutecznie konkurować z zabytkami.
A jak pan myśli, dlaczego w zasadzie nie broni się polskiego postmodernizmu tak jak broni się powojennego modernizmu? Gdy burzony był pawilon Chemii lub kino Moskwa w Warszawie, od razu znaleźli się zagorzali obrońcy, a z Solpolem tak nie jest, ilość głosów za pozostawieniem go jest skromna.
Może jest za świeży i będzie go broniła dopiero następna generacja. Czytam czasem, jak na forach internetowych mieszają mnie z błotem, sądząc po sposobie wypowiedzi, głównie młodzi architekci, zaciekli moderniści, którzy zapewne z podobną pasją angażują się w obronę klasyki powojennego modernizmu. Niektórzy akceptują to, co robią inni, dopiero wtedy, gdy robią to samo, co oni sami. Przychodzi mi na myśl krótka konwersacja podczas dyskusji środowiskowej nad historią zabudowywania ulicy Świdnickiej, kiedy celem był atak na powstający budynek Solpolu. Nauczyciel akademicki, który kiedyś uważał mnie za najlepszego studenta, na pytanie czy należy pozbawić mnie praw do projektowania odpowiedział bez wahania: absolutnie tak. Jednocześnie z dumą prezentował niezrealizowany, na szczęście, projekt z lat 60., którego był współautorem. Dwukondygnacyjnego, prostego, pudełkowatego pawilonu na słupach, z dziurą w środku, który miał stanąć okrakiem na skrzyżowaniu trasy W-Z i ulicy Świdnickiej. Zastanawiam się ilu zwolenników wyburzenia wszystkiego co wybudowałem, podobny projekt przyjęło by entuzjastycznie.
Czemu więc Solpol budzi aż tak negatywne emocje?
Na szczęście nie tylko negatywne. On ciągle łamie konwencje, pozostaje w niezgodzie z wyobrażeniami wielu osób. Na to nakłada się nietolerancja i brak przygotowania do odbioru nietypowych obiektów. Ja z kolei wielokrotnie próbowałem przekonywać, że skoro nie ma drugiego takiego budynku, to jest on dobry przez swoją wyjątkowość. Może też dlatego, że ten budynek poprzez swoisty kolaż i nawarstwianie się różnych wątków przypomina trochę ruinę. U wielu ludzi burzy przez to ich osobiste poczucie elegancji. Nie zgadzam się też z zarzutami o brak wyczucia kontekstu. Każdy, komu pokaże się na miejscu, i wytłumaczy wcześniej wspomniane relacje z otoczeniem, dostrzega je i rozumie. Oczywiście w ramach przyjętej konwencji. Kiedy robiłem zdjęcia plomby przy Wybrzeżu Wyspiańskiego, podeszła do mnie bardzo elegancka dystyngowana pani, widać było, że na pewno z wyższym wykształceniem, i powiedziała: „Takie brzydactwo przyszedł pan fotografować!”. Nie mogę tego do końca zrozumieć, ale sprawiło mi to satysfakcję. To jest przecież coś więcej niż kwestia podobania lub nie podobania się. I nie wszystkim to, co robię, jest dedykowane. Ludzie, którzy w niej mieszkają, są absolutnymi zwolennikami tej kamienicy. To kamienica, która stanowi ciągłość z sąsiedztwem i pod tym kątem była kształtowana. Owszem, jest dostawioną impresją – i w mojej twórczości to był rodzaj „skoku w bok”, pojedynczy eksperyment, to znaczy zabawa formą na zasadzie sytuacyjnego witrażu przestrzennego wybiegającego w ciągu secesyjnej zabudowy przed elewację budynku. Dzisiaj taka koncepcja byłaby nie do pomyślenia, bo w planie miejscowym na sto procent pojawiła się nieprzekraczalna linia zabudowy. Pod koniec budowy był moment, kiedy przed ostatecznym malowaniem kładziono podkład i elewacja była cała biała. Nawet ją wtedy sfotografowałem, bo ten projekt to nie tylko działanie kolorem, ale także formalna kompozycja, która też się broni. A kiedy pojechałem z żoną i dziećmi obejrzeć pomalowaną już kamienicę, któreś z dzieci zażartowało: „Tato, teraz cię z Wrocławia wydalą”.
Fragment rozmowy z Wojciechem Jarząbkiem pochodzi z książki „Postmodernizm polski. Architektura i urbanistyka”. Z architektami rozmawiają Alicja Gzowska i Lidia Klein, Wydawnictwo 40 000 Malarzy. Tom uzupełnia zbiór tekstów „Postmodernizm polski. Architektura i urbanistyka. Antologia tekstów” pod redakcją Lidii Klein. Premiera książek: 7-8 grudnia 2013 podczas targów ROOKIE w Poznaniu i 14-15 grudnia na Salonie Zimowym w Warszawie.