Ten dzień, pamiętam, upłynął nam w zgiełku. Plan był taki, że Kadyks robimy do oporu, by do Malagi dotrzeć już po zmroku, osiąść tam na lotnisku i znieść, śniąc, te parę godzin czekania na powrotny lot do Polski, finalny akt naszego dwutygodniowego urlopu w Hiszpanii. Po wymeldowaniu się z hotelu poszliśmy więc nad ocean. Nie szliśmy sami. Zewsząd bowiem ciągnęły grupki i regularne procesje tutejszych i przyjezdnych, wydawało się, że dosłownie każdy z tego miasta zapragnął akurat skorzystać z upalnej aury, wziąć udział w grupowym obrządku, w którym przelewa się słoną wodę i krem z filtrem UVA. To potężne doznanie – widok plaży w pełni sezonu. Przestrzeń zasłana półnagimi ciałami, które z pewnego dystansu wyglądają niczym efekt rzetelnej aktion przeprowadzonej w kurorcie – albo tuszki umiejętnie wyfiletowane z gigantycznego ssaka, odseparowane cząstki mięsa, które wcześniej miało nazwę. No i ten ogłuszający szum, wiszący nad niecką wyłożoną ludzkim białkiem kłąb okrzyków, pisków, słów i plasków. Wchodząc w to, wchodziliśmy jakby do wnętrza żywego organizmu, stawaliśmy się jego składową, komórką, włóknem, kroplą osocza, bitem wspólnego tętna, daliśmy się mu pochłonąć, tworzyliśmy go. Byliśmy od siebie nawzajem zależni – on istniał i funkcjonował dzięki nam, nas określało to, że jesteśmy nim. Ulokowaliśmy się na skrawku wolnego piasku. Wokół trwało społeczeństwo, hałaśliwe, chciwe przyjemności, ruchliwe bądź zastygłe, poddane kapryśnym potrzebom i nastrojom. Dyskretna pornografia kwitła tu w najlepsze, lecz zamiast gorszyć czy stymulować, obojętniała już po chwili, dorodne mięśnie i gruczoły musiały obejść się bez zachłannych spojrzeń, ci herosi w hurcie powszednieli, podobnie jak i te syrenki o skórze ogorzałej i lśniącej, które w pojedynkę mogłyby być wydarzeniem, a w sto – i więcej – stapiały się z tłem, tłem były. Raz po raz rozlegały się obok nas obce języki, kilka, kilkanaście może, z obu półkul, i omal nieprzerwanie wybrzmiewał śmiech, koine tego świata. Zamknęliśmy oczy i otworzyliśmy się na andaluzyjskie słońce. Na tym mniej więcej zeszło nam do popołudnia. Później ruszyliśmy w drogę.
W autobusie z Kadyksu do Malagi zawodziła globalna muzyka środka, wiotcy metroseksualni chłopcy, sam żurnal i żel, rozmawiali głośno przez komórki, dokazywały wielopokoleniowe familie, brytyjscy turyści z wyciem przypadali do szyb i robili zdjęcia, serie zdjęć co bardziej interesującym obiektom w krajobrazie, rezydencjom na wzgórzach w otoczce gajów oliwnych i palm, na przykład, polom golfowym o rozmiarach pól naftowych, wczepionym w zbocza osiedlom bielutkich willi, sczezłym na wiór rzeczkom, zrudziałej od skwaru glebie.
rys. kasiQ / Flickr CCNa Aeropuerto de Málaga zastaliśmy typowy dla wielkich lotnisk gwar, monstrualny tumult, zamęt rządzący się własnymi żelaznymi prawami, rozhisteryzowany ład. Przetaczały się tam i nazad dziesiątki, rzesze, tłum, ta fenomenalna plątanina charakterów, stylów ubrań i zachowań, akcentów, cudzych losów, różnic etnicznych i dysproporcji w urodzie i wadze. Niczym głos Boga w schludnych, ultranowoczesnych zaświatach, dobywały się z góry i przenikały na wskroś dwujęzyczne komunikaty, po angielsku i hiszpańsku, tyczące się zagubionych dzieci, straconych walizek, przeznaczenia, człowieka o nazwisku Delgado. Nagle jednak to ustało, zamilkło, skończyło się, ulotniło. Jakby ktoś nadusił przycisk „mute”, którym zmiótł ludzi dokoła. Zostali odessani, wywiani przez rozsuwające się z sykiem drzwi na fotokomórkę i korytarze powietrzne. Najdziwniejsze, że dopiero ta raptowna cisza i pustka okazały się zaskakujące, o nich to mówiliśmy między sobą z przejęciem i gestykulując, nie o uprzednim chaosie, nie o hałasie, po którym jeszcze dźwięczało nam w uszach, uważając je niejako automatycznie za naturalne, przyrodzone takim miejscom. Powinno być chyba inaczej. Należało przecież zdumiewać się tym, że to wszystko tutaj grało, rotowało prawie w punkt, mieszało się i fluktuowało, nie wyrządzając zarazem naszym bliźnim krzywdy, jeśli nie liczyć pomniejszych szkód i cierpień, do jakich w zaaferowaniu doprowadzali oni sami. Tymczasem patrzyliśmy z niedowierzaniem i fascynacją na wyludniony terminal imienia Pabla Picassa, na powierzchni którego parędziesiąt osób czekających – jak i my – na poranny odlot wyglądało jak nikt. Zbliżała się północ.
Tuż po niej poczułem i nabrałem pewności, że w przeciwieństwie do większości nie usnę, będę przytomny. Nie zwinę się w kłębek, nie rozwalę na ławce czy pod ścianą, nie zaanektuję puchatej kanapy w Caffe Ritazza, nie oprę głowy na czyimś ramieniu, by oddać się odpoczynkowi i snom. Doprecyzuję: nie każdy jeszcze spał. Byli między nami i ci pochyleni nad matrycami laptopów, na których majaczyło widmo Waltera White’a czy błękitny interfejs Facebooka, muskający tablety i smartfony, w aureoli tętniących rejvem i zrytmizowanym gniewem słuchawek, wyciskający kilometrowe sms-y, adorujący Kindle, hołubiący artefakty z poprzedniego świata, takie jak książki z papieru, drukowane tygodniki opinii z frasobliwym politykiem na okładce, takie jak notesy, w których utrwala się proste myśli i wrażenia, uniwersum zredukowane do cyfr, personaliów i solecyzmów, byli i ci wpatrzeni w nic. Nic, co oczywiste, patrzyło także i na nas. Znaleźliśmy się na jego terytorium – rozbitkowie wyrzuceni na wyspę Nic, zakładnicy nicości. Przypominaliśmy bohaterów wysokobudżetowych filmów katastroficznych, prostolinijnych Amerykanów o ufnych twarzach i reprezentatywnych karnacjach, którzy znaleźli azyl w jednym z kolosalnych obiektów publicznych na obrzeżach wstrząsanej niepokojami i zbiorową histerią metropolii, w dniach zapowiadanej przez pisma, w tym i kolorowe, próby, gdy w krąg hulają niszczycielskie anomalie pogodowe albo uzbrojeni Rosjanie i Chińczycy, albo zombie.
Zaczęło się między pierwszą a drugą w nocy. Była bezsenność i postępujące wraz z nią otępienie, ciągnące się w nieskończoność oczekiwanie, najpierw na upływ kwadransów, później – już tylko minut, dokuczliwa, gniotąca nuda, spod której nie da się wykaraskać za pomocą jakiegoś ruchu czy atrakcji, ale zarazem była i frapująca odmiana, to potrzebne wytrącenie z całorocznego rytmu, utartego płodozmianu jasności i mroku, zbożna pułapka, osiągnięcie tego trzeciego stanu – przeciwnego naturze naszej i obecnego świata – tego, który nie jest ani snem, ani pośpiechem.
rys. kasiQ / Flickr CCWszędzie zalegało milczenie i ostre światło, bo mimo surrealnej pory i tego, że lotnisko praktycznie nie funkcjonowało – nie lądowały na nim i nie wznosiły się zeń żadne samoloty, personel, prócz paru osowiałych strażników, był w domu – lampy pałały nadal, produkowały blask, tablice, ekrany i neony emitowały informacje, powielały instrukcje. Już teraz spano tu gremialnie i ostentacyjnie – albo chociaż z uporem symulowano sen, wydawano mlaszczące odgłosy, zaciskano powieki, moszczono się w barłogach z bluz i ręczników, by sen na siebie wreszcie zesłać. Szklące się podłogi w połączeniu z otaczającym nas poręcznym luksusem i postaciami skręconymi w groteskowe pozy – oraz ustrojonymi w cudaczne piżamowo-wakacyjne kombinacje ciuchów – nadawały terminalowi nadzwyczajny wygląd i status: ni to ekskluzywnej noclegowni, ni to zaniedbanego pałacu.
Odkształcałem sobie tyłek na aluminiowym siedzisku i snułem nieefektowne refleksje i wspomnienia.
Ta sytuacja z Malagi, w której utknąłem, przypomniała mi bowiem, jak przed laty pracowałem na stacji benzynowej. Podobna sprawa i odczucia. Za dnia była stacja jednym z małych, pulsujących serc połączonych z innymi w całą sieć małych, pulsujących serc, dzięki którym przepompowywano dobra i paliwo, dzięki którym istniało miasto i to, co jest od niego większe. Wrzało tam od świtu do północy, roiło się od aut i użytkowników aut, od rodzin użytkowników, to był rodzaj hiperrealistycznego filmu o godności i kapitalizmie, jakiś epicki Loach czy Altman, do którego zmontowano noise’owy soundtrack, nałożono na siebie kilka ścieżek dźwięków, bicie gongu wzywającego do zatankowania komuś gazu, zgrzyt i skowyt drukarek, dzwonki mikrofali, bulgoty lottomatu, powtarzane przez sprzedawców z sekciarskim zacięciem formułki reklamowe, monosylaby ich interlokutorów, ich pretensje i chełpliwe uwagi wymawiane ze staranną, odświętną dykcją. Później za to jak nożem uciął. Nocki działały w ciszy. Obracaliśmy się, zwłaszcza w tygodniu, w rzeczywistości wyjałowionej z człowieka – zmuleni od jaskrawych iluminacji i seryjnych czynności, od wacht przy kasie, hipnotyzowani zapętlonymi murmurandami lodówek, z nadzieją wyglądający ranka, nieżyczliwie i szybko obsługujący tych rzadkich gości w potrzebie, którzy wyłaniali się z lodowatej bądź lepkiej od gorąca ciemności i u nas właśnie szukali czegoś na ból zęba, ból duszy.
Nie inaczej było w niewielkiej bibliotece na ogromnym łódzkim osiedlu, betonowym Ułan Bator, w której emerytki i gimnazjalistki przybywały stadnie koło południa, by wejść w posiadanie kolejnej gładko napisanej rzeczy o narkotykach lub miłości, ale popołudniami i wieczorami nie uświadczyło się prawie nikogo. Obserwowało się wówczas bez mrugnięcia zegar, odnotowywało postępy apatii, słuchało, jak z chrzęstem rośnie kurz i entropia.
rys. kasiQ / Flickr CCAlbo te podróże. Jakże odmienne już od utrwalanych przez wieki i literaturę wyobrażeń na ich temat. Podróże, z których wyciekła niegdysiejsza ekscytacja związana z podziwianiem nieznanych widoków, obcych stron, cudzoziemskich krain. Dzisiaj to najczęściej znój i zwałka. To dewastująca ciało i ducha sześciogodzinna ekskursja spalinówką z Wrocławia do Łodzi, doba w autokarze do Florencji, przeciągające się odprawy w portach lotniczych, opóźnienia statków powietrznych, pociągów, cuchnące podgrzanym hamburgerem i wilgotną odzieżą hale dworców, snucie się po duty free w oczekiwaniu na ten z Londynu czy Helsinek, nieplanowane odyseje naszych bagaży, ryzykowne przesiadki, monotonne rajdy oekranowanymi autostradami do stolicy, teleportacje w TGV, gdy to, co na zewnątrz, staje się smugą, sieczką kształtów i barw, korki na wylotówkach, objazdy objazdów, mobilny bezruch, bo „woda anonimowa, ogromna. Płyniemy” (Gombrowicz, „Dziennik”).
Tuż po wschodzie słońca poszedłem do łazienki. Opuściłem martwą strefę, w której zawieszono czas i stosunki społeczne, a wróciłem już do kipiącej od obecności interzone. Znowu napuszczono tu ludzi – niczym płynu do pojemnika – wraz z nimi zjawiły się ich walizki, mowa, wibracje, harmider, ich sprawy. Służby porządkowe wzięły się do roboty, otwierano sklepiki i lokale, parzono kawę. Zapowiadano ten do Moskwy.
Cykl NUDA publikowany jest we współpracy z portalem Goethe-Institut goethe.de/polska oraz Transmediale – festiwalem sztuki i kultury cyfrowej.