Wielka Księga,  czyli raczej coś niż nic
fot. Walter Albertin, Library of Congress

Wielka Księga,
czyli raczej coś niż nic

Paulina Kwiatkowska

„Księga filmów” każe się zastanowić, czy Fellini faktycznie jest tak martwy, jak sugeruje Tullio Kezich? Czy świat filmów daje się zredukować do zbioru obrazów, faktów i anegdot?

Jeszcze 2 minuty czytania

Pisanie o kinie ze swej istoty jest dość problematyczne – to właśnie w książkach filmoznawczych w najbardziej jaskrawy sposób zaznacza się dystans między słowem a obrazem, między narracją filmową a narracją o filmie. Nie chodzi tu rzecz jasna o impas czy klęskę nieprzekładalności, ale raczej o to, by uwzględniać warunki zmiany dyskursu z wizualnego (czy audiowizualnego) na werbalny. Każdy z gatunków szeroko rozumianej literatury filmoznawczej wypracował swoje własne kody, własne sposoby przekładu. Podział na krytykę, teorię i historię filmu jest tutaj najbardziej oczywisty i klarowny, choć w praktyce raczej umowny, toteż pozwala na ciekawe i nowatorskie przekroczenia. Dobrym, bo dyskusyjnym i niejednoznacznym przykładem mogą być monografie, w których – niezależnie od powracających oskarżeń o anachronizm tej formy pisania o kinie – wątki biograficzne splatają się z opowieściami o kolejnych filmach, a często również z próbą stworzenia spójnej wykładni teoretycznej i estetycznej twórczości danego reżysera.

Książki poświęcone twórczości Federico Felliniego ukazują się w Polsce dość regularnie, a przede wszystkim stosunkowo często – w porównaniu choćby ze śladową ilością tekstów na temat Antonioniego czy Godarda. Mamy dwukrotnie wznawianą monografię Marii Kornatowskiej, tom analiz Grzegorza Królikiewicza, tłumaczenia książek Bernardino Zapponiego („Mój Fellini”) czy Charlotte Chandler („Ja, Fellini”), wreszcie dwa zbiory rozmów z reżyserem. Do pełnej i różnorodnej kolekcji, która każdemu wielbicielowi kina autorskiego w ogóle, a kina Felliniego w szczególności, umożliwia wejście poprzez tekst w przestrzeń filmów włoskiego reżysera, brakowało właściwie tylko kolekcjonerskiego albumu – wyjątkowo popularnej ostatnio formy rozwijającej i wzbogacającej klasyczną monografię.

Tullio Kezich, „Federico Fellini. Księga filmów”.
Rebis, Poznań, 320 stron,
w księgarniach od listopada 2009
„Federico Fellini. Księga filmów” Tullio Kezicha każe zapytać o deklarowany cel, ale przede wszystkim o faktyczny sens wydawania podobnych publikacji. Zdaniem Vittorio Boariniego, autora wprowadzenia i redaktora książki, narracja uprawiana przez Kezicha jest rodzajem wielowątkowej powieści filmowej, dzięki której czytelnik poznaje machinę produkcyjną, proces realizacji kolejnych filmów oraz ich późniejszą recepcję. To kompendium wiedzy o twórczości Felliniego, przewodnik po skomplikowanym świecie jego filmów, wzbogacony o wątki biograficzne, a przede wszystkim o ogromny materiał ilustracyjny: fotografie, fotosy z planu, rysunki reżysera, plakaty, kopie dokumentów. Filmografia, biografia i ikonografia w formie Wielkiej Księgi Pamięci.

Tullio Kezich – włoski krytyk filmowy, honorowy przewodniczący Fondazione Fellini, a prywatnie bliski przyjaciel reżysera – na wstępie stwierdza, że twórczość Felliniego jest ekstremalnie złożonym labiryntem, a „Księga filmów” ma stanowić swego rodzaju nić Ariadny dla wszystkich, którzy chcieliby się udać w tę „pasjonującą podróż artystyczno-egzystencjalną”. Szybko jednak okazuje się, że nić przekształca się w taran, którym autor rozbija kolejne ściany, niweczy cały zamysł architektoniczny i ostatecznie pozostawia czytelnika na istnym gruzowisku, gdzie może próbować odnaleźć już tylko szczątki obrazów i sensów, z jakich Fellini misternie budował przestrzeń swoich filmów, fantazji, snów i interpretacji. Logika wywodu Kezicha podporządkowana jest akademickiej klasyfikacji na sześć kategorii, które wyznaczać mają kolejne etapy życia i twórczości reżysera (te dwa wymiary z upiorną konsekwencją traktowane są jako całkowicie przystające do siebie): pożegnania, zwrot, przygnębienie, przebudzenie, utrata złudzeń, melancholia.

Założona we wstępie klasyfikacja jest tylko pierwszym ze schematów, które pozwalają autorowi na uporanie się z wyraźnie przerażającym go i przerastającym nadmiarem „wszystkiego”, i z lękiem przed pozostaniem z „niczym”. Można odnieść wrażenie, że dla Kezicha twórczość Felliniego jest nie tyle labiryntem, co Wielką Tajemnicą, Arcydziełem Mistrza, Fundamentem Kina – w obliczu tej wielkości i świętości możliwa jest już tylko ucieczka w obiektywną chronologię, fakty, liczby, daty i jak najmniej kontrowersyjne interpretacje. Otrzymujemy książkę uporządkowaną, przejrzystą, z pozoru niezwykle gęstą i bogatą, a w istocie całkowicie powierzchowną i bezrefleksyjną.

Każdy z rozdziałów poświęconych kolejnym filmom zbudowany jest w identyczny sposób: opis okoliczności poprzedzających realizację filmu, w miarę dokładne streszczenie i informacje o przyjęciu filmu przez widzów i krytyków. Streszczanie fabuł – choć może być oczywiście przydatne – zdaje się maskować brak autorskich interpretacji filmów, co należy chyba uznać za kolejny gest pokory ze strony krytyka i przyjaciela Mistrza. Trudno już jednak znaleźć wyjaśnienie dla dominującego tonu, gdy Kezich relacjonuje etapy produkcji i postprodukcji filmów: Fellini jawi się tutaj jako człowiek permanentnie rozgoryczony, niedoceniony i jakby nierozumiejący rzeczywistości, w której przyszło mu tworzyć. Można wręcz odnieść wrażenie, że autor „Księgi filmów” chce w jakiś sposób usprawiedliwiać Felliniego lub – co jeszcze bardziej kuriozalne – wzbudzić w czytelniku (czyli w realnym lub potencjalnym widzu) litość czy wyrozumiałość. W tym kontekście zupełnie już rozpaczliwie wypadają opisy recepcji filmów, z których dowiadujemy się zazwyczaj tylko tego, że obraz „wywołał sprzeczne reakcje”, a „ostateczny dochód zamknął się w sumie 770 340 000 lirów”.

W klasyfikacji zastosowanej przez Kezicha brakuje tylko siódmej, ostatniej kategorii – śmierć. Po przeczytaniu „Księgi filmów”, która – oddajmy sprawiedliwość – jest wspaniale wydana i niezwykle bogato ilustrowana, nie mamy wątpliwości, że Największy z Mistrzów Kina, Federico Fellini nie żyje. Album poświęcony Felliniemu – podobnie zresztą, jak wiele podobnych wydawnictw – pozostaje pięknym przedmiotem, któremu bliżej jednak do monumentalnej płyty nagrobnej z wygrawerowanym złotą czcionką epitafium, niż do ulotnego i nietrwałego, ale jednak dynamicznego, uwodzicielskiego, oszałamiającego i w ten sposób przeciwstawiającego się śmierci zapisu na taśmie filmowej.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.