„Utwór muzyczny rozumiem nie tylko jako układ dźwięków w czasie, lecz również jako układ impulsów, jakie dźwięki te stanowią dla psychiki słuchającego oraz reakcji, jakie impulsy te z kolei w słuchającym powodują” – pisał kompozytor Witold Lutosławski. Co znaczy więc słyszeć muzykę?
Nr 1.
UWAŻNE SŁUCHANIE MUZYKI – CO TO ZNACZY?
Słuchanie muzyki, prawdziwe „słuchanie” – to pełna na niej koncentracja, stan przypominający medytację.
(Łukasz Borowicz)
Einmal ist keinmal, mówi stary dobry greps. Jego uniwersalny zakres sprawia, że odnosi się on świetnie także do słuchania muzyki. Pierwszy raz słucham dla radości spotkania z nieznanym. Drugi raz, żeby wstępnie zapoznać się z tekstem muzycznym. Trzeci raz, by zbliżyć się do zamysłu konstrukcyjnego. Czwarty raz, by jako tako ogarnąć całość. Następne razy – to już uwaga skupiona na szczegółach: intensywne działania w rytmie przypływ (opukiwanie detalu samego dla siebie), odpływ (próby umieszczania go w całości dzieła).
Typów słuchania jest wiele, a każdy dobry w zależności od celu, który chcemy osiągnąć. Najbardziej lubię słuchać tego samego utworu w różnych wykonaniach, wtedy może najlepiej słychać muzykę, czy może: muzyczność jako osobny i osobliwy żywioł. Można wtedy lepiej dostrzec (przepraszam za okocentryzm sformułowania...) bogactwo tkwiące w samej materii dźwiękowej, uchwycić utajone potencje drzemiące w rzekomo niezmiennym zapisie muzycznym. Wtedy muzyka żyje, pulsuje, staje się czymś więcej niż tylko suchym matematycznym abstraktem.
I jeszcze jedno: słuchanie kojarzy się zazwyczaj z biernym aktem. Z odsłuchiwaniem. Ktoś gra/śpiewa – ja słucham. Nic bardziej mylnego. Słuchanie albo jest aktywne, albo nie ma go wcale. Nie ma czegoś takiego jak „odbiór muzyki”, odebrać to można paczkę na poczcie. W słuchaniu musi być jakieś zapamiętanie, wejście w rolę wykonawcy. To szczególnego rodzaju wzmożenie władz poznawczych, żywa odpowiedź na to, co zachodzi w trakcie rozwoju akcji muzycznej. Mądre słuchanie jest – bo musi być! – tworzeniem.
(Dariusz Czaja)
Zmienić kryształ w płomień.
(Maciej Jabłoński)
Uważne w sensie „technicznym” – wyszczególnienie fraz, struktur, faktury, obserwacja instrumentacji, rozwoju formy itp. Czyli obserwacja konstrukcji utworu. Uważne w sensie emocjonalnym, a raczej duchowym – nie jest to zawsze możliwe, szczególnie jeśli utwór jest słaby (a to się często zdarza…), ale załóżmy, że słuchamy dobrego utworu: muzyka powinna nas wciągnąć
w taki trans, że nie jesteśmy w stanie myśleć niczym innym.
(Hanna Kulenty)
Z partyturą emocjonalną, a nie z partyturą na kolanach.
(Michał Merczyński)
Słuchacz nieuważny nie pozna wątków opowieści rozgrywającej się w czasie, jaką jest muzyka, ani ich nie zgłębi. Nie zobaczy oczyma wyobraźni wznoszonych przez nią konstrukcji, nie przeżyje napięć i dramatów, jakimi żyją jej tony, tematy i głosy. Po co więc słuchać nie słysząc?
(Bohdan Paczowski)
Uważne słuchanie muzyki jest czymś rzadkim, niestety. I to nie tylko dlatego, że wciąż dobiegają nas muzyki niechciane. Także dlatego, że nasza zdolność koncentracji nie jest doskonała. Może powinienem raczej powiedzieć: moja zdolność koncentracji.
Słuchać muzyki uważnie to znaczy być wewnątrz tej muzyki, a nawet odczuwać szczęście. Tu pojawia się nowy problem: szczęście też odsuwa nas nieco od muzyki...
(Adam Zagajewski)
Nr 2.
CO CHCĘ SŁYSZEĆ/USŁYSZEĆ W MUZYCE?
To muzyka i kompozytor prowadzą nas, nie odwrotnie. Słuchając, musimy się poddać – inaczej narzucamy sami sobie ograniczenia i nie potrafimy odebrać dzieła muzycznego jako całości otwartej na każdorazową interpretację (Ingardenowski „byt intencjonalny”). Trzeba wierzyć kompozytorowi i lubić go, nawet jeśli się z nim nie zgadzamy. Np. jeśli Berlioz mówił o sobie: „Jestem crescendem Beethovena”, to nawet, jeśli wolimy Beethovena, słuchając „Symfonii fantastycznej” nie mamy wyboru – Berlioz staje się dla nas największym z największych! Muzyka to „wyczuwa” i odpłaca nam hojnie, bo słyszymy dwa razy więcej „wierząc” w nią.
(Łukasz Borowicz)
Drżenie. Tylko tyle, aż tyle.
(Dariusz Czaja)
Metafory światów innych niż ten, w którym nieznośnie przebywam na co dzień.
(Maciej Jabłoński)
Właśnie to! Chcę przede wszystkim wejść w trans, a przy okazji (najlepiej przy drugim słuchaniu) przeanalizować konstrukcję utworu. Chcę się wzruszyć muzyką piękną i prawdziwą, odkrywającą zakamarki mojej duszy, a nie tylko pokazującą puste „nowinki” techniczne.
(Hanna Kulenty)
Żeby „ciary szły po plecach!”
(Michał Merczyński)
W muzyce szukam często napięcia między swobodą wyobraźni autora, a jego stosunkiem do zasad harmonii i kompozycji. W tej przestrzeni wykonawca może budować nową interpretację utworu, a mnie wędrowanie jej ścieżkami daje poczucie wolności. Za to muzyka natrętna, rozbrzmiewająca w nieodpowiednim miejscu i czasie, albo nieudolnie sklecona, może stać się więzieniem.
(Bohdan Paczowski)
W muzyce chcę usłyszeć muzykę. Chcę uważnie wsłuchać się w muzykę. A jeśli to mi się uda – a udaje się, jak powiedziałem, rzadko – to chcę usłyszeć coś, co dotyczy mojego życia, rytmu życia, sensu. Kiedy czytamy wspaniały wiersz, chce nam się jednocześnie płakać i śmiać – bo nic innego nie potrafimy, to jest chyba najlepsza odpowiedź. Podobnie z muzyką, tą najwspanialszą.
(Adam Zagajewski)
Nr 3.
SZCZEGÓŁ, KONTRAST, CISZA – JAKIE MAJĄ ZNACZENIE DLA MUZYKI?
Podstawowe. Kontrast ciszy i dźwięku to podstawa muzyki. Cisza ma ogromne znaczenie zwłaszcza podczas koncertów. Momenty „manipulacji czasem” przez wykonawcę, często niezauważone bezpośrednio przez słuchacza, przenoszą obie strony na inny poziom.
(Łukasz Borowicz)
Bach. Suita angielska g-moll (BWV 808). Koniecznie w niebywałym nagraniu Richtera. Parominutowy fragment między kurantem a gawotem. Sarabanda, a za nią raz jeszcze ta sama sarabanda, tyle że w rozwinięciach. Powoli się to wszystko rozwija, bardzo powoli. Uroczyście, dramatycznie, solennie. Jakby nie mogło się zacząć. Dźwięki ciężkie, każdy niemal o osobnej gramaturze. Jak gdyby wyciosywane z twardego kamienia. Z ciężkim powietrzem pomiędzy poszczególnymi nutami. Richter rozciąga tempo do granic możliwości (nikt tego nie gra tak wolno) i tworzy z tych dźwięków kosmos o paradoksalnej ontologii. Płynny, znikający z każą nutą, a przecież stały. Jakby fermata rozciągnięta w czasie. Z ostatnią nutą drugiej sarabandy kończy się świat. Tak właśnie: ziemia usuwa się nam spod nóg. A co się zaczyna?
(Dariusz Czaja)
Analitycznie rzecz biorąc (nie lubię słowa „analiza”, choć muzykolodzy obdarzają je zaufaniem) wszystkie one mają „jakieś” (indywidualne, systemowe, retoryczne) znaczenie. Doświadczenie muzyki, które powiększa naszą sferę intymności, nie potrzebuje liczenia tych figur „na głos”. Język zaś, który to doświadczenie zapośrednicza, wymusza nudny proces ich wyszukiwania, identyfikowania, liczenia, klasyfikowania, a nawet (jeśli to nas nie zmęczy) – interpretowania.
(Maciej Jabłoński)
Olbrzymie, pod warunkiem, że są odpowiednio zestawione. Umiar, wyczucie czasu i formy (polecam złoty podział, jeżeli kompozytor ma niedostateczną intuicję…).
(Hanna Kulenty)
Oczyszczające.
(Michał Merczyński)
Szczegół i kontrast pozwalają usłyszeć to, czego słuchamy, dają rozpoznawalny kształt, a cisza wywołuje uczucie oczekiwania. Podobnie kamienny szczegół, wynurzający się z cienia na pełne światło, sprawia, że widzimy wyraziście to, na co patrzymy.
(Bohdan Paczowski)
No tak, muzyka nie powinna wchodzić w niepotrzebny mezalians z innymi dźwiękami – chyba że jest to śpiew kosa w kwietniu.
(Adam Zagajewski)
Nr 4.
SALA KONCERTOWA CZY DOMOWY FOTEL? ZA, PRZECIW? DLACZEGO?
I jedno i drugie. Nie ma dostatecznie tylu koncertów, ile muzyki chcielibyśmy wysłuchać. Z drugiej strony odcięcie się od żywego wykonawstwa na rzecz warunków laboratoryjnych (studio w domu, brak innych słuchaczy, którzy mogą przeszkadzać) prowadzi donikąd. Szczególnie dziś, w epoce kryzysu fonografii, muzyka słuchana na koncertach jest szansą na jej odrodzenie. Obie drogi powinny – muszą – wzajemnie się dopełniać.
(Łukasz Borowicz)
Jestem za (salą, fotelem), a nawet przeciw (sali, fotelowi). Zestaw dział wytaczanych za salą, a przeciw fotelowi (albo odwrotnie) jest stały i dość zgrany. Nie ma sensu ich detalicznie powtarzać. Wiadomo: ci, którzy organicznie nie trawią towarzystwa gruźliczego oblegającego wszystkie (chyba) filharmonie świata, albo cierpią na przypadłość w postaci słuchu absolutnego, nie wybiorą muzyki koncertowej (znałem kogoś takiego). Z kolei ci, którzy stawiają na żywy kontakt z muzyką, których podnieca atmosfera święta, niezwykłości sytuacji koncertowej, nigdy nie zdecydują się na sterylną atmosferę domowego pudełka i wycyzelowanych studyjnych produkcji. Ale poza przypadkami krańcowymi nie ma chyba powodu do taniego hamletyzowania. Większość z nas korzysta przecież z obu form spotkania z muzyką. I tu i tu czekają na nas (choć rzadko) olśnienia.
Lata osiemdziesiąte, późny wieczór, sala krakowskiej filharmonii, trzydziestu może słuchaczy na sali, „Koncert fortepianowy” Lutosławskiego. Całkowite zasłuchanie, wejście w świat struktur o rzadkiej subtelności, absolutna pewność spotkania z esencją muzyki; z muzyką, która porusza się po obrzeżach przestrzeni dających się nazwać. Wiele lat później: pewna noc (właściwy kosmos muzyki), trzecią godzinę słucham w domu haendlowskiej „Theodory”. Kończący duet „Streams of pleasure ever flowing” zamyka pętlą kredowe koło zaczarowania. Niestygnące poczucie dojścia do ciemno-jasnego kresu. I jeszcze wdzięczność, że zostało się obdarowanym i to całkiem niezasłużenie...
(Dariusz Czaja)
Fałszywa alternatywa. Podmiotowość, którą angażuje muzyka (i współtworzy), nie reaguje istotnie na „miejsce”, na którym zasiada jedna z jej fizycznych części. Reszta to psycho-społeczne konteksty, ważne albo dla tych, co mówią, że lepiej się słucha muzyki w sali (przy czym nie wiem, jaka jest ich odpowiedź na pierwsze pytanie ankiety), lub też dla tych, którzy wolą grać powtórzeniem, reprodukując niepowtarzalność pojedynczego wrażenia, trzymając szklankę whisky w ręku, siedząc w domowym fotelu (czynnikiem generującym przyjemność jest w drugiej kolejności whisky, z czym osobiście w pełni się zgadzam).
(Maciej Jabłoński)
I to, i to! Sala koncertowa – przeżycie bardziej „świąteczne” uroczyste, gdzie możemy skupić się intensywniej niż w domowym fotelu, ale z kolei tam, w intymności, można przeżyć coś bardzo duchowego.
(Hanna Kulenty)
I to i to. Ale są sytuacje, kiedy tylko koncert się liczy. Tak było z utworem „Luci mie traditrici” Sciarrina: słuchałem tego utworu wielokrotnie, zawsze z płyty. Rozegranie sytuacji emocjonalnej w skali od pianissimo do fortissimo, poruszając się tylko w skali między pianissimo a piano… (czyli piano staje się w takim wypadku emocjonalnym fortissimo) oddaje cały kunszt Sciarrina. Ale dostrzegłem to i naprawdę usłyszałem dopiero podczas poznańskiego spektaklu. Inny przykład sprzed paru lat w Łodzi. Giya Kanchelli powiedział po koncercie „Night Prayers” do dyrygenta: słyszałem ten utwór wielokrotnie, ale dopiero dziś usłyszałem tempo, które jest tu – i pokazał na serce. W obu przypadkach dyrygentem był Marek Moś…
(Michał Merczyński)
W domu słucham muzyki częściej niż na koncertach, nieraz nawet w większym skupieniu. Jednak żywy dźwięk, instrumentu albo głosu, ma w sobie zawsze coś z tajemnicy i kruchości ludzkiego istnienia. Widzę to w żywej obecności nie tylko artystów szczególnie dla mnie cennych, ale i wtedy, kiedy czyjś śpiew zabrzmi nieoczekiwanie pełnym, czystym głosem, w jakimś przypadkowym miejscu, na próbach, czy nawet na ulicy. Trwające przez ułamek sekundy wrażenie skandalu przemienia się natychmiast w cud.
(Bohdan Paczowski)
Jedno i drugie. Domowy fotel – bo jednak w domu mieszkamy, pracujemy, myślimy, odpoczywamy. A co jakiś czas wyprawa do filharmonii jest niezbędna. Nagle dźwięki wybuchają z nową siłą. Niedawno byłem na koncercie – tutaj, w Chicago, gdzie piszę te słowa – w programie była IX Symfonia Brucknera. Dyrygował Bernard Haitink; dźwięk był potężny. To był rock muzyki klasycznej.
(Adam Zagajewski)
Udział wzięli: Łukasz Borowicz – dyrygent, Dariusz Czaja – antropolog, Maciej Jabłoński – muzykolog, Hanna Kulenty – kompozytorka, Michał Merczyński – meloman, Bohdan Paczowski – architekt, Adam Zagajewski – poeta.