Początek: Na pustej scenie, w neutralnym świetle lamp jarzeniowych, trwa rozgrzewka. Aktorzy, czekając, aż widzowie usiądą na swoich miejscach, realizują fazę przygotowawczą przed mającym nastąpić etapem wyczerp(yw)ania. Widać ich jeszcze w półmroku, na chwilę przed wejściem na „prawdziwą” scenę/wybieg/plan. Koniec: para powykręcanych skrzeczących staruszków zastanawia się, jaki wybrać smak lodów. Wanilia? Może truskawka? Nie, weźmy orgazm. Blackout.
Wszystko, co wydarza się pomiędzy, jest podporządkowane paradygmatowi rozkoszy – sile napędzającej koło zamachowe naszego postświata. To ona pozwala żyć: konsumować, rządzić i pragnąć. Jan Fabre tworzy sceniczną ultrarzeczywistość skonstruowaną z rozgorączkowanych fantazmatów. Rezygnuje z wiary w zbawczą moc mimetycznego mechanizmu przedstawiania. On nie istnieje. Znajdujemy się już na znacznie bardziej zaawansowanym piętrze odbić, reprodukcji i wyobrażeń. Ich podstawowym budulcem są wycięte ze sprawiedliwego kontekstu słowa (-->slogany), zjawiska (-->fakty) i poglądy (-->ideologie), które przysparzają coraz większych (ciągle realnych) cierpień. W tym modelu nie ma fabuły, dramatu i określonej ludzkiej historii. Jest coś więcej i coś znacznie bardziej: transludzka, postfabularna i zbyt dramatyczna zjawa, która – korzystając z narzędzi nadspodziewanie trafnego żartu i pełnej wdzięku, okrutnej ironii – szatkuje kilkadziesiąt minut spektaklu na ostre kawałki. Przy okazji widz tego frenetycznego kabaretu zostaje zawstydzony – czynnie lub biernie. Wstyd jest koniecznym efektem alternatywy: odrzucenie scenicznych obrazów jako odrażających i brutalnych vs dostrzeżenie własnego w nich partycypowania.
Jan Fabre
Urodził się w 1958 r. w Antwerpii. Flamandzki artysta multimedialny, reżyser, choreograf, dramaturg. Ukończył Royal Academy of Fine Arts w Antwerpii. W 1986 r. założył Teatr Troubleyn, w którym pracuje z międzynarodowym środowiskiem aktorów. Tworzy dzieła interdyscyplinarne, jest ceniony zarówno jako artysta wizualny (prezentuje swoją twórczość na najważniejszych wystawach, w tym roku m. in. na Biennale w Wenecji), jak i reżyser teatralny, operowy, dramatopisarz.
Uczestnicy tytułowej orgii to modele – ciała zaprogramowane na określone rejestry rozkoszy, dyskursu i konwencji. Istnieją w przestrzeni przystosowanej do komfortowej konsumpcji, stale czekając na bodźce. Plan neutralny stanowi lounge umeblowany masywnymi sofami i fotelami w stylu Chesterfield. To symbol luksusu zbudowanego z wysokogatunkowej skóry i drewna, ciężkiego bogactwa ulubionego przez właścicieli kancelarii, komfortowych biur i gabinetów. Siedziska dla starej, bogatej i znudzonej Europy. Wygodne miejsce orgii – Vanity Fair – targowisko próżności. Scenografia przypomina plan sesji zdjęciowej któregoś z ekskluzywnych magazynów poświęconych modzie, gdzie nie reklamuje się już nawet konkretnych produktów – ubrań lub butów – lecz styl, sytuację, drogę. Uczestnicy sesji po prostu są, przyjmują ustalone, bardzo teatralne pozycje, wystudiowane miny i gesty. To wystarczy. Podobnie postaci „Orgii” – znajdują się w ostudzonej postawie wyjściowej. Pomiędzy poszczególnymi skeczami-szkicami, z których każdy jest jak pełnogatunkowy telewizyjny channel, zachowują się jak profesjonaliści – znikają w kulisach lub przemieszczają się pewnym krokiem, aby wejść w kolejną rolę. Nie pozbawia to jednak ich działań siły. Poprzez margines konwencji i iluzji obnażają jeszcze bardziej mroczną sztuczność tego, co uznajemy za naturalne, „prawdziwe”.
W prologu ścigają się w zawodach z autoerotyzmu, każdy ma za plecami stymulującego towarzysza ze strzelbą. Dopingują zawodników słowami: „C’mon! To jedyne, co możesz zrobić dla swojego kraju!”. Kto będzie pierwszy na mecie ekstazy? Próbują różnych technik i pozycji, mogą liczyć tylko na siebie i własne sprawności – żołnierze na poligonie pragnienia. Wreszcie są: zwycięzcy. Yes. You can change the world. Kontrapunkt: zmęczone ciała zwijają się bezradnie w rozdzierającym szlochu, którego echo odbija się od murów dziedzińca Lycée Saint-Joseph. Orgia przypomina rozkwitającą apokalipsę, w której wszyscy na co dzień uczestniczymy. Poszczególne role i sceny tego wielkiego wielowarstwowego teledysku rozgrywane są z rożną intensywnością. Niektórzy wcielają się w role oprawców, inni konsumują efekty działań tych pierwszych, wykonują rozkazy lub żyją w przeświadczeniu, że są obok, oddzielnie i niewinnie. Bierność jest tak samo wiążąca jak aktywna agresja, manipulacja i zakłamanie. Jesteśmy dla siebie jednocześnie przedmiotem i podmiotem – scalonym istnieniem dryfującym bezwładnie w morzu konwencji – kłamstwa perswadującego oportunistyczną bierność i akceptację przemocy. Jan Fabre w swoim spektaklu dobitnie wypunktowuje antysystemowe komunikaty, które wplecione w poszarpaną narrację spektaklu wybrzmiewają nadzwyczaj silnie. Duet zamaskowanych terrorystek wypowiada w sposób zdyscyplinowany i uprzejmy monolog: „Dziękujemy rządowi za wszystko, za to, że nauczył nas jak żyć i czuć”. Otwarty sprzeciw w morzu ponurych, lecz ciągle śmiesznych dla publiczności gagów, działa mrożąco. Zmiana kanału. Nadzy aktorzy uciekają przed biczem i błagają o łaskę. Tortury i poniżenie gwarantują oglądalność utrzymaną na dobrym poziomie. Perwersja – zwielokrotniona konsumpcja aktu poprzez jego fotografię (czy ktoś jeszcze pamięta Abu Gharib?).
Sceny w „Orgii” nie muszą być voyerystyczne, aby organicznie nawiązywać do obrazów okrucieństw, które mają taki sam potencjał, aby stać się ikoną popkultury, jak słynny taniec Michaela Jacksona. „Orgy of Tolerance”, Teatr Troubleyn
reż. Jan Fabre
fot. Jean Pierre StoopPostacią błąkającą się na scenie przez cały niemal czas jak cień jest Jezus Chrystus z Krzyżem. Zostaje przebrany za gwiazdę pop-rock, epigona Che Guevary, z miejsca dostaje konto na Facebooku. Pseudonim: J.C. (Jesus Christ jest zbyt skomplikowane). „Będziesz miał dużo fanów”. J.C. cały czas milczy, nawet wtedy, gdy jego krzyż jest używany jak wielka gitara, kolejny zabawny rekwizyt. Waży jednak zbyt dużo, nikt z uczestników orgii nie potrafi go unieść. J.C. nosi go na otwartej dłoni, stąpając ostrożnie po podłodze balansuje jak po niewidzialnej linie. Nagle na pierwszy plan wjeżdżają supermarketowe wózki – w nich zasiadają rodzące kobiety. Przy akompaniamencie wrzasków i wycia wyciągają ze swojego wnętrza nowe życie – produkty spożywcze, z których część konsumują na miejscu, by mieć siły do dalszej akcji porodowej. Błędne koło wchłaniania i wydalania towarów zawłaszcza funkcje ciała. Za chwilę – chillout, na scenę wchodzą melancholijne postaci z długimi penisami przyczepionymi do nosów. Jedna z nich kołysze wózek z produktem. Nosy – akcesorium nonszalancko uwznioślające narzędzie rozkoszy. Poza tym służą też do efektywnego wciągania kokainy. Po chwili chmura białego proszku rozprasza się w świetle reflektora.
Każda orgia eksploatuje swoich uczestników do końca – do granicy, kiedy wyczerpani wygaszą swoje pragnienie. Fabre przyciąga i odpycha, uwodzi witalnością ruchu, subtelnymi półcieniami emocji. Wszystko po to, by natychmiast gwałtownie zaprzeczyć możliwości ładu – obnażając brzydotę i poniżenie. Powraca pytanie – obecne od lat w jego twórczości – o ambiwalencję pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem. Autodestrukcyjny potencjał instynktu wyładowuje się poprzez coraz bardziej perwersyjne gesty. Czasem traktujemy się jak psy – wściekle walcząc o terytorium, uznanie – podporządkowujemy sobie innych. W tym wypadku jednak ekstatyczny cel jest szczytem niemożliwym. Rozkosz zdradza – prowadzi do implozji i nienawiści. Tolerancja – świecka świętość, chluba cywilizacji europejskiej – jest w spektaklu poddawana bezlitosnej ocenie. Jej współczesna, pełna nadużyć postać każe widzieć ją jako wartość najbardziej fałszywą. Obiecując sprawiedliwą równowagę, wsysa w swoje uniwersum zło i przyzwala na łatwe manipulowanie jego definicją. Artyści bezkompromisowo eksplorują niejednoznaczną granicę oddzielającą to, co nie mieści się w pojęciu tolerancji od wszystkiego, co aspiruje do bycia pod jej skrzydłami. Napięcie pomiędzy zakazanym a tym, co tolerowane, jest najbardziej pobudzające.
„Orgy of Tolerance”, Teatr Troubleyn
reż. Jan Fabre
fot. Jean Pierre StooOrgia Tolerancji jest obrazem tego, co pozostanie po okrutnym cyrku, którego budowa wciąż trwa. Żyjemy w wyidealizowanej, demokratycznej zonie, której główne cnoty stale są karykaturalizowane i kompromitują swoje status quo. Można się o tym przekonać poznając świat poprzez – zapośredniczające go – media. Fabre wywrotowo analizuje nędzę pożądanego stanu peace of mind. Nie daje się jednak zwieść publicystycznej powierzchowności, manierze głoszenia „prawdy” prymitywnymi narzędziami. Świadomie, w sposób świadczący o niezwykłej inteligencji, używa wyrafinowanych form teatralnych, by zobrazować procedury samostracenia, ciemną pustkę.
Narastające przez cały pokaz napięcie: w widzach, postaciach i aktorach – wycieńczonych, ale wciąż gotowych na więcej – znajduje ujście eksplozji obelg i politycznych niepoprawności. Obrażeni zostają wszyscy: chrześcijanie, Żydzi, anarchiści, feministki, Amerykanie, Francuzi, homoseksualni dyrektorzy festiwali, biseksualiści, marokańczycy, Jan Fabre oraz Minister Kultury Francji (i inni). Pieprzcie się. Pieprzę was. Wszystko w zgodzie z zaproszeniem wygłoszonym w prologu: Dear Brothers and Sisters. Welcome to the hour of power. Today I'm very excited to present original contemporary performance called „Fuck you”.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).