Nie jest zgubiony
Fot. Wordpress

Nie jest zgubiony

Magda Heydel

Sto lat temu urodził się Malcolm Lowry – udręczony dręczyciel, alkoholik, autor jednego arcydzieła

Jeszcze 6 minut czytania

Lowry to pisarz, którego utwory zostały ściśle wysnute z jego własnego życia, a życie wyglądało jak eksperymentalna powieść. Urodził się równo sto lat temu, 28 lipca 1909 roku. Genialny autor jednego arcydzieła, nieszczęśliwe dziecko, indywidualista, dusza towarzystwa, podróżnik, wyznawca pielgrzymujący do swoich literackich bogów, niedojrzały emocjonalnie udręczony dręczyciel, alkoholik, łapczywie pożerał życie. Żył tak, żeby się życia pozbawić, choć gardził samobójstwem jako występkiem przeciwko duchowi. W podróże, w pijaństwo i w nieodpowiedzialność uciekał przed sobą samym i przed rodzinnym środowiskiem, którego mieszczańskimi wartościami gardził.

Ustawiał się w pozycji ofiary okrucieństwa i przemocy domowej, co nie przeszkadzało mu bynajmniej pisać raz na jakiś czas fałszywie czułych listów do matki i żyć z pieniędzy ojca, który, bez względu na zwroty burzliwego życia syna, wiernie mu ich udzielał, pomimo że wszelkie próby kontroli nad przebywającym na drugiej półkuli Malcolmem kończyły się fiaskiem.

Początki kariery alkoholowej

W wieku osiemnastu lat, wyzwolony z opresji szkoły i rodziny, z głową pełną Conrada i Melville’a, Lowry zaciągnął się jako majtek na statek płynący do Azji, by na własnej skórze doświadczyć, co znaczy męska przygoda na morzu.

Okazało się, że znaczy zupełnie co innego, niż wyobrażał sobie młody marzyciel, zwłaszcza że towarzysze podróży nie bez racji uznali go za bogatego maminsynka, który, pozując na artystę, brzdąka na ukulele i pisze dziennik. Potraktowany adekwatną dawką upokorzeń, Lowry wrócił z podkopaną wiarą w braterstwo ludzi morza, kompleksem niższości, panicznym strachem przed kobietami i przed chorobą weneryczną oraz szkicem powieści „Ultramaryna”: prozą noszącą wyraziste znamiona jego fascynacji literackich. Jeśli naśladownictwo jest najwyższym wyrazem uznania, to młody Lowry złożył hołd swoim mistrzom – Conradowi, Melville’owi, a potem Conradowi Aikenowi i Nordahlowi Griegowi.

Po powrocie z morza Lowry nie bez trudu dostał się na studia w Cambridge, gdzie na poważnie rozpoczął swoją karierę alkoholową oraz podjął pierwsze próby zaistnienia jako pisarz. Jego inspirowane pisarstwem Griega opowiadanie „Seductio ad Absurdum” znalazło się w tomie „Best British Stories of 1931”, co w dużej mierze pomogło nieprzesadnie pilnemu studentowi w uzyskaniu dyplomu bakałarza. Dwa lata później ukazała się pierwsza powieść, „Ultramaryna”. Lowry usunął z niej fragmenty jawnie ściągnięte z książek Griega, ale strach przed posądzeniem o plagiat towarzyszył mu do końca życia, czego dowodem jest korespondencja z redaktorem „Pod wulkanem”, któremu szczegółowo wyjaśniał, skąd wzięły się poszczególne motywy utworu.

Mroczny anioł

W roku 1930 Lowry, znów zaciągnąwszy się na statek, odwiedził Griega w Norwegii, by mu wyrazić swoje uwielbienie. Rok wcześniej odbył podobną, lecz dużo bardziej brzemienną w skutki,  pielgrzymkę do Ameryki, by poznać Aikena – poetę, powieściopisarza, symbolistę, przyjaciela Eliota i Pounda – i spędził w jego towarzystwie parę miesięcy za pieniądze zdezorientowanego ojca, który płacił starszemu pisarzowi za opiekę nad synem i staranie o jego rozwój. Kontakt z Aikenem, początek ich długoletniej więzi, okazał się dla Lowry’ego zarówno błogosławieństwem, jak przekleństwem. Gerald Bowker, biograf pisarza, widzi w Aikenie mrocznego anioła, który poszerzył Malcolmowi horyzonty, stał się jego wielką inspiracją i dał impuls dla rozwoju jego talentu pisarskiego, niemniej przez swój cynizm, mizoginię i alkoholizm ostatecznie skierował łatwo ulegającego wpływom i wewnętrznie niedojrzałego podopiecznego ku zatracie, z ironicznym dystansem obserwując, jak „sięga dna butelki”.

W 1933 roku, podczas wyjazdu do Granady pod „opieką” Aikena, Lowry poznał Amerykankę Jan Gabrial, którą poślubił rok później w Paryżu, by razem z nią zamieszkać kolejno w Nowym Jorku (gdzie w wieku dwudziestu czterech lat trafia na odwyk do szpitala psychiatrycznego), Los Angeles i w Meksyku, skąd Jan uciekła w roku 1937.

To ona stała się pierwszym wzorem dla postaci Yvonne z „Pod wulkanem”, jego wielkiej – jak często podkreślają krytycy, jedynej wielkiej – powieści, którą tworzył przez jedenaście lat. Pierwsza z czterech wersji powstawała od roku 1936, kiedy Lowry i Jan mieszkali w meksykańskim mieście Cuernavaca, w domu ze zdziczałym ogrodem i brudnym basenem, ziejącą tuż za granicą posesji czeluścią skalnej rozpadliny i górującym nad horyzontem wulkanem Popocatepetl. Takie właśnie będzie tło ostatnich dwunastu godzin życia powieściowego Konsula i jego byłej żony.

Pogrzeb przy dźwiękach skocznej muzyki

Malcolm Lowry z żoną Jan Gabrial
Fot. salon.com
Malcolm i Jan przybyli do Meksyku w dzień święta zmarłych. Ich pierwsze wrażenia to chmary ogromnych, kolorowych motyli oraz widziany z okna hotelu pogrzeb dziecka przy dźwiękach „La Cucaracha”.

W trakcie którejś z podróży po Meksyku państwo Lowry napotkali przy drodze rannego, umierającego Indianiana, któremu nie udzielili jednak pomocy, bo przewodnik przekonał ich, że obcokrajowcy mieszający się w takie sprawy mogą narazić się na poważne kłopoty. Na domiar wszystkiego Indianin został jawnie okradziony przez jednego z podróżnych. Wydarzenie to wracało potem do Lowry’ego jako osobista klęska, ale także jako metafora sytuacji człowieka w świecie i zarazem alegoria polityczna, związana z toczącą się właśnie wojną domową w Hiszpanii. Pierwotnie miało stać się kanwą opowiadania, ostatecznie pojawia się w ósmym rozdziale „Pod wulkanem”.

Gordon Bowker w biografii Lowry’ego, zatytułowanej „Pursued by Furies” („Ścigany przez furie”, 1993), skrupulatnie kolekcjonuje detale meksykańskiego życia bohatera, dzięki czemu można się przekonać, jak ściśle rzeczywistość tego niezwykłego okresu przeradzała się w fikcję, a fikcja przejmowała władzę nad życiem człowieka, który nie był panem samego siebie.

Udręczona Jan, w bezsilnym poczuciu, że nie potrafi Malcolmowi pomóc, uciekła, by ratować resztki swojej niezależności i nie dać się całkowicie pochłonąć przez koszmar jego alkoholizmu. Jej powieściowa odpowiedniczka, kierowana uczuciem, podejmuje desperacką próbę ratowania męża i wraca do niego do Meksyku, pod wulkan. „No se puede vivir sin amar” – to zdanie przewija się w powieści Lowry’ego, bo „Pod wulkanem” to, na jednym z planów, historia wielkiej miłości. Yvonne ginie pod kopytami konia (należącego właśnie do umierającego Indianina), spłoszonego przez strzały pistoletu faszystowskiego bojówkarza, od których – niemal w tym samym momencie – umiera również Konsul. Recenzenci uznawali takie zamknięcie wątku Yvonne za przesadnie melodramatyczne. Bowker pisze, że autorką tej sceny była druga żona pisarza.

Matka dobra w łóżku

Obie żony Lowry’ego, co skrzętnie notują krytycy, były Amerykankami, obie miały za sobą epizody aktorskie, obie próbowały swoich sił jako pisarki. Obie też przyczyniły się do powstania mitu i kultu przeklętego artysty.

Druga z nich, Margaret Bonner,  nadała ton wizji życia Lowry’ego  spisanej w 1972 roku przez Douglasa Daya, który powtarza, że małżeństwo z Margaret było dla pisarza błogosławieństwem po wyniszczającym związku z patologicznie niewierną Jan, która wpędziła Lowry’ego w alkoholizm, a w końcu także w szaleństwo. Perspektywa Jan Gabrial natomiast zabarwiła wydaną dwadzieścia lat po książce Daya biografię Bowkera. Autor zbadał niepublikowane jeszcze wówczas listy oraz późne pisma Lowry’ego. Wyłania się z nich obraz Bonner jako postaci heroicznej, ale także egocentrycznej histeryczki, zazdrosnej o sławę męża, i coraz bardziej go od siebie uzależniającej.

W 2000 roku Gabrial wydała własną książkę wspomnieniową, pod wiele mówiącym tytułem „Inside the Volcano” („We wnętrzu wulkanu”). W pełnym polotu i emocji stylu kreśli w niej portret nie tylko dramatycznego związku z Malcolmem, ale także całego środowiska, w jakim żyli, najpierw w Paryżu, potem w obu Amerykach. Książka Gabrial wcale nie podnosi na duchu, a znana z powieści sceneria, jak również tequila, meskal, halucynacje, kłamstwa i samooszukiwanie, urealnia grozę i cierpienie, które wypełniało codzienne życie tych dwojga.

Z Margaret Bonner, która była jego towarzyszką do końca życia, połączyła Lowry’ego natychmiastowa, wielka fascynacja. Jan, której złośliwości trudno się dziwić, komentuje, że Malcolm znalazł w niej ideał kobiety: „matkę, która równocześnie jest dobra w łóżku”.

Znak ognia piekielnego

To Margaret była w latach 1928–1944 świadkiem powstawania kolejnych wersji wielkiej powieści, najpierw w Los Angeles, potem w Dollarton (nadmorskiej osadzie w okolicach Vancouver w Kanadzie), gdzie od sierpnia 1940 wynajmowali prymitywną, drewnianą chatę na plaży, by potem kupić domek w sąsiedztwie. Tam pisarz był w stanie w samotności, ciszy i otoczeniu spokojnej, północnej przyrody w miarę regularnie pracować. W liście do ojca, który dalsze subwencje uzależniał od względnego ustatkowania się syna, przedstawiał się jako pionier, żyjący pomiędzy lasem a morzem, w warunkach, o jakich marzy każdy pisarz. „Kto wie? – zastanawiał się – może zostanę kanadyjskim Ibsenem albo Dostojewskim? Na pewno potrzeba im kogoś takiego, oni tu wcale nie mają pisarzy”.

Margaret przepisywała i redagowała kolejne rękopisy Lowry’ego, równolegle tworząc własne powieści, których publikacja miała się zbiec, a nawet nieco wyprzedzić, wydanie „Pod wulkanem”. Oboje wspierali się wzajemnie w twórczości i w negocjacjach z wydawcami, ale w ich skomplikowaną relację wkradł się też element rywalizacji zawodowej. Day twierdzi, że wszystko, co Malcolm stworzył po roku 1939, było – w ścisłym sensie – ich wspólnym dziełem.

Nawet jeśli to nieprawda, trzeba mieć świadomość, że Margery w 1944 roku uratowała maszynopis ostatecznej wersji „Pod wulkanem” z pożaru ich chaty, wraz z którą spłonęły wówczas wszystkie pozostałe papiery pisarza, w tym inne rozpoczęte teksty. Malcolm miał potem myśleć o tym wydarzeniu jako znaku ognia piekielnego, który spopielił szkice „czyśćca” i „nieba” – dalszych części planowanego przezeń dantejskiego cyklu, rozpoczętego infernalnym epizodem „Pod wulkanem”. Lowry’owie przeprowadzili się do swoich przyjaciół nad jezioro Ontario i tam, w Boże Narodzenie, Malcolm postawił ostatnią kropkę w rękopisie swej jedynej wielkiej powieści.

Odyseja więzienno-policyjna

Od jej publikacji dzieliły go jeszcze dwa lata, wypełnione odbudową nadmorskiego domku w Dollarton i podróżami – w tym koszmarną wyprawą do Meksyku, która zamiast stać się podróżą sentymentalną i wielką przygodą, okazała się niebezpiecznym, także duchowo, powrotem w krainę demonów przeszłości, a także tequili i meskalu, i zakończyła dosłownie kafkowską odyseją więzienno-policyjną, której ukoronowaniem była deportacja Lowrych do Stanów Zjednoczonych.

Dalsze podróże wiodły ich przez Haiti, gdzie Malcolm poznawał rytuały voodoo i pił coraz więcej, a potem przez Stany Zjednoczone do Nowego Jorku, gdzie 19 lutego 1947 roku miała miejsce premiera „Pod wulkanem”. Zanim to jednak nastąpiło, całą energię twórczą i życiową poświęcał na kolejne korekty tekstu oraz na obszerną korespondencję z wydawcami i redaktorami.

Przez całe życie Lowry napisał bardzo dużo niezwykłych listów. W 1995 roku ukazał się tom jego korespondencji zatytułowany „Sursum Corda!”, który czytać można nie tylko jako autobiograficzny zapis, prowadzący czytelnika od miłosnych wzlotów szesnastolatka aż po ostatnią, ciemną dekadę jego życia. Listy te pokazują Lowry’ego jako wielkiego stylistę, człowieka o potężnym darze obserwacji i opowieści, pełnego poczuciu humoru, dystansu i ironii, jak również ciekawego rysownika.

Listy z okresu publikacji „Pod wulkanem” to rozprawki krytycznoliterackie, które nierzadko dają wyraz obsesjom i obawom autora, w tym potwornej wrażliwości na krytykę. Jeden z badaczy twierdzi, że najlepszym komentarzem do powieści jest list autora do wydawcy z 1948 roku, w którym autor objaśnia detalicznie wewnętrzną spójność i wielowarstwowość dzieła, jego walory poetyckie i filozoficzne, ustalając tym samym pewien wzorzec odczytań, do którego kolejne interpretacje będą się odnosić.

„Nie rozumiemy się”

„Pod wulkanem” to jakby nieco joyce'owska historia dwunastu ostatnich godzin życia Geoffreya Firmina, brytyjskiego konsula w Meksyku, który to kraj właśnie zerwał stosunki dyplomatyczne z Wielką Brytanią (jest rok 1938), wobec czego funkcja konsula nie ma już racji bytu. W trakcie tych dwunastu godzin Firmin, wraz ze swoją byłą żoną Yvonne oraz młodszym przyrodnim bratem Hughiem, wędruje po mieście i jego okolicach, niczym Dante odwiedzając kolejne kręgi tego piekła. Równocześnie zaś wędruje w głąb siebie, odkrywając kręgi własnego wewnętrznego chaosu.

Zewnętrzny świat pijanej ludzkości i wewnętrzne inferno przeklętego alkoholika odbijają się wzajemnie w sobie, choć pozory mogą zmylić: Meksyk to kraj cudownej, bujnej przyrody, rajski ogród pełen słońca, kwiatów i motyli, a Konsul to poważny i poważany człowiek w smokingu. Ale tu pogrzeby odbywają się przy skocznej melodii „La Cucaracha”, a zaraz za ogrodem otwiera się czeluść barranca.

„Pod wulkanem” to powieść o wielkiej sile ewokacji świata i licznych pokładach znaczeń symbolicznych, pozornie bezkształtna, a jednak precyzyjnie skomponowana. Jest zawieszona w alegorycznej niemal przestrzeni metafizycznej, opisując równocześnie konkretne miejsce i czas w określonym kontekście historycznym i politycznym. To apokaliptyczna parabola losów ludzkości, pogrążonej w szaleństwie pierwszych dekad dwudziestego wieku i jednostkowa tragedia, apokalipsa konkretnego człowieka.

Potworną paradoksalność świata powieści buduje również jej język, czy raczej: języki, bo narracja splata ich wiele. Obok angielskiego jest hiszpański, ale także włoski (bo Dante), niemiecki (bo Goethe), francuski (bo Laruelle), norweski (bo oni mają lepsze słowo na zapałki) – a wszystkie one są w istocie obce. Podskórnie wyczuwa się tętniący, choć niemy język tego kraju i jego wrogą nieprzystępność. Wystarczy popatrzeć, spróbować wypowiedzieć: Quauhnahuac, Popocatepetl, Ixtaccihuatl, Cholula, Tehuantepec. „Nie rozumiemy się” – taki komunikat towarzyszy wszelkiej próbie osiągnięcia kontaktu w świecie pod wulkanem.  Ta konstatacja będzie także przewodnią myślą ostatniej sceny powieści – śmierci głównego bohatera.

Muzyka sfer albo huk walącej się wieży Babel

Zaplątaniu w językowej matni towarzyszy w powieści także zaplątanie w czasie, który, chociaż jest precyzyjnie wyznaczony przez konstrukcję powieści (dwanaście rozdziałów to dwanaście godzin zbliżających Konsula do śmierci), równocześnie zapętla się i zakrzywia. Przyglądamy się bohaterom znajdującym się w różnych miejscach, więc i w równoległych, a oddzielnych przebiegach czasowych.

Lowry był zafascynowany koncepcjami Johna Dunne’a, według którego postrzeganie czasu jako linearnego przebiegu jest jedynie złudzeniem umysłu, tymczasem przeszłość, teraźniejszość i przyszłość współistnieją w wielkiej, symultanicznej przestrzeni. Lowry uwypukla tę koncepcję, otwierając narrację epizodem spoza czasu fabuły, jak również wplatając w nią sieć intertekstualnej symboliki. O randze eksperymentu pisarskiego Lowry’ego stanowi też konstrukcja składniowa utworu. Przerażająco długie zdania, ciągnące się czasem na pół strony, są miniaturowymi opowiadaniami o wielu wątkach i planach. Każde z nich wyraża kilka rzeczy na raz, ujawnia ową szaleńczą symultaniczność wspomnienia, doświadczenia i przeczucia, a zarazem rozchwianą alkoholiczną percepcję.

W nurcie składniowego – linearnego – porządku, pojawiają się wiry wtrąceń, paraleli, przypomnień, skojarzeń, a także cudzych głosów, przenikających spoza świadomości podmiotu do wewnątrz jego myśli i słów. W jego myślach i słowach tymczasem panuje piekło chaosu. „Pod wulkanem” to powieść o narracji symfonicznej: wielogłosowej, wieloczesnej, wielojęzycznej i wieloznacznej. Nie wiemy tylko, czy to muzyka sfer, czy huk walącej się wieży Babel.

Magda Heydel o przekładach Malcolma Lowry’ego

Dom wydawniczy Rebis dba o miłośników prozy Malcolma Lowry’ego. „Pod wulkanem” ukazało się tam dwukrotnie: w serii „Mistrzowie literatury” oraz w wydaniu kieszonkowym. Wcześniej były cztery wydania w PIW-ie. Autorką przekładu jest Krystyna Tarnowska, jedna z najwybitniejszych tłumaczek prozy języka angielskiego (warto sobie przy okazji uświadomić: 99 książek! same największe nazwiska). Przekład powstał w roku 1963, a więc już blisko pół wieku temu. Może czas na nową wersję? Mamy wszak współczesne przekłady „Promu na Gabriolę” (Alina Pożarowszczyk, 1995), „Ultramaryny” (Alina Patkowska, 1997) oraz „Usłysz nas, Panie, z niebios, miejsca Twego” (Wojsław Byrdak, 2003) – wszystkie w edycji Rebisu. W wydawnictwie Przedświt ukazała się powieść „Ciemny jak grób, w którym spoczywa mój przyjaciel” w przekładzie Marii B. Fedewicz (1994). Nie ma (rzecz jasna) przekładów poezji, listów, krytyki ani biografii. To jednak paradoks, że pisarz, który o swojej twórczości myślał całościowo, jako o rozwijającym się i zaplanowanym dziele, nie znalazł jednego tłumacza, kogoś, kto by potrafił ogarnąć horyzont jego zamysłu twórczego i zbudowałby oddający mu sprawiedliwość język i styl, idiom zdolny wytrzymać to potężne napięcie, jakim naładowane jest jego pisarstwo. No a „Pod wulkanem” – bez względu na przekład –  jest lekturą absolutnie obowiązkową.

Podróż bez końca

Dla Lowry’ego publikacja powieści, ukoronowanie niemal jedenastu lat pracy i wielki triumf wizji artystycznej, okazała się katastrofą. Jeśli towarzyszył jej huk i wystrzały – sukces komercyjny i medialny, pieniądze i sława – to efektem były wyłącznie gruzy.

Pisarz bardzo źle znosił konieczność publicznych wystąpień, wszędzie pojawiał się pijany, obrażał ludzi, zamieniał w piekło gościnne domy przyjaciół oraz życie swojej żony. Do alkoholu dołączyły spore dawki barbituranów.

Rok 1948, który Lowry’owie spędzili w Europie, należał do najciemniejszych w ich wspólnym życiu. Powrót do Kolumbii Brytyjskiej poprawił sytuację i przez krótki okres wydawało się, że Malcolma znów uratowała cisza i odosobnienie. Sił dodawało mu i to, że „Pod wulkanem” zostało przetłumaczone na francuski (do tego wydania Lowry napisał szkic interpretacyjny, który jest często publikowany jako wstęp do powieści, także w polskiej edycji) oraz na niemiecki. Oboje z Margery pisali opowiadania, pracowali także nad scenariuszami filmowymi dla hollywoodzkich wytwórni.

Lowry nie był w stanie skoncentrować się na pojedynczym przedsięwzięciu i, jakby zgodnie z koncepcją mnogiego czasu, pracował nad wieloma tekstami naraz, planując ułożenie materiału w niemalże proustowską całość pod tytułem „The Voyage that Never Ends” („Podróż bez kresu”). Od dzieła Prousta różniło ją to, że miała pozostać w sferze okupionych ciężkim wysiłkiem, ale niezrealizowanych marzeń, choć wydawcy entuzjastycznie wypowiadali się o projekcie, a Lowry podpisał w 1952 roku korzystny, wieloletni kontrakt wydawniczy.

Potężny plan „dzieła w toku” zawierał niemal wszystko, co kiedykolwiek wyszło spod jego pióra oraz kilka nowych projektów. W centrum znalazło się oczywiście „Pod wulkanem”, otoczone przez cykle powieściowe i zbiory opowiadań, połączone luźno przez postaci bohaterów czy scenerię, a kodę stanowić miał tom poezji.

Znów Europa

W trakcie kolejnych lat projekt ulegał zmianom i Lowry pracował przede wszystkim nad „Promem na Gabriolę”, utworem, który z opowiadania rozrósł się w osobną powieść, wydaną dopiero w 1970 roku (po polsku w 1995), w opracowaniu Margery Bonner-Lowry. Prócz tej powieści pośmiertnie ukazał się jeszcze tom opowiadań „Usłysz nas, Panie, z niebios, miejsca swego” (1961, po polsku 2003), zakończony długą i zaskakująco jasną nowelą „Leśna ścieżka do źródła”, która, według notatek pisarza, była szkicem ostatniego ogniwa planowanego cyklu powieści. Drugi tom opowiadań,  „Ciemny jak grób, w którym spoczywa mój przyjaciel” (1968), także zredagowany przez wdowę po pisarzu, to powrót do mrocznego klimatu Meksyku. Tymczasem w roku 1954 Lowry’owie musieli wyprowadzić się ze swojego kanadyjskiego raju: częściowo dlatego, że teren, gdzie stała prowizoryczna osada drewnianych chat, miał zostać zagospodarowany, a częściowo z powodu kłopotów zdrowotnych Margery, która nie wytrzymywała życia w trudnych warunkach i zimnym klimacie.

Wygnanie z raju i pobyt w Nowym Jorku, a następnie podróż po Europie znów okazały się dla Lowry’ego kompletną katastrofą: pijąc i odmawiając jedzenia, doprowadził się do stanu wycieńczenia. W 1955 roku Lowry’owie przyjechali do Anglii, którą Malcolm opuścił dwadzieścia lat wcześniej. Margery miała nadzieję, że będzie go można leczyć psychiatrycznie – dopytywała nawet, czy w rachubę wchodzi lobotomia. Choć Lowry’ego poddano całemu szeregowi okrutnych terapii, do operacji mózgu, która byłaby zabójcza dla jego sił twórczych i pamięci, nie doszło.

Modlitwa

Skutki pobytów w szpitalach czasem budziły nadzieję, ale generalnie były wątpliwe, zwłaszcza że Margery także miała problemy psychiczne i również sporo piła. Mimo wszystko wykazała w tej sytuacji wiele hartu i postanowiła znaleźć dla nich w Anglii kolejne rajskie miejsce, z dala od tłumu ludzi, gdzie Malcolm mógłby nadal pracować nad „Promem na Gabriolę”.

Z początkiem 1956 roku przenieśli się do osiemnastowiecznego domu w miejscowości Ripe w Sussex. Przez parę miesięcy rzeczywiście wydawało się, że wszystko wróciło do normy i że znów mogą być szczęśliwi. Szczęście okazało się jednak bardzo kruche. Malcolm Lowry zmarł w nocy z 26 na 27 czerwca 1957 roku na skutek spożycia dużej ilości ginu i tabletek nasennych.

Narrator „Leśnej ścieżki do źródła”, pod koniec opowiadania mówi o zamyśle skomponowania totalnej i wszechogarniającej symfonii, jednak zawiłości i sprzeczności tego projektu wydają mu się nie od pokonania. W uratowanych z pożaru, nadpalonych fragmentach partytury, odnajduje wpisane w muzykę słowa własnej modlitwy: „Drogi Panie Boże, […] pomóż mi nadać ład tej pracy, może poczwarnej, chaotycznej i grzesznej, ład godzien Twego wejrzenia; […] Niech to dzieło będzie burzliwe, gwałtowne, pełne piorunów i niechaj rozbrzmiewa w nich uskrzydlające Słowo Boże, darząc człowieka nadzieją; niech będzie pełne równowagi, poważne, przepełnione czułością, współczuciem i humorem. […] jeśli zaś moje motywy nie są dość jasne, a nuty porozrzucane i często wyzbyte sensu, proszę, pomóż je porządkować, inaczej będę zgubiony…”.

Nawet jeśli w życiu motywy Malcolma Lowry’ego zbyt często były niejasne, a nuty porozrzucane i pozbawione sensu, to z pewnością zdołał wykorzystać dane mu chwile łaski i jasności, by stworzyć dzieło burzliwe, gwałtowne i pełne piorunów, ale zarazem uskrzydlające nadzieją, przepełnione czułością, współczuciem i humorem. Nie jest zgubiony.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.