Kiedy w 1992 roku Susan Sontag wygłaszała wykład w cyklu „St. Jerome Lecture in Literary Translation”, zatytułowała swoje wystąpienie „The World as India. Translation as a Passport within the Community of Literature” [„Świat jako Indie. Przekład jako paszport we wspólnocie literatury”]. Oddawszy należny honor patronowi cyklu i przypomniawszy wywiedzioną z jego pism myśl, że przekład jest niemożliwy, a zarazem konieczny, a także długą i bogatą historię tłumaczenia tekstów świętych i fundamentalnych dla rozwoju kultury zachodniej, Sontag zastanawia się nad fenomenem „nowej łaciny”. Nie bez poczucia, że mówi o sprawach wielkiej skali i wielkiej wagi, podkreśla, że angielszczyzna jest „językiem macierzystym z górą trzystu pięćdziesięciu milionów ludzi, a jako drugi używanym przez dziesiątki milionów na całym świecie”. Przez niemal trzy dekady, które minęły od jej wystąpienia, te liczby znacznie urosły: dziś szacuje się liczbę rodzimych użytkowników języka angielskiego na ponad czterysta milionów, a osób posługujących się nim jako drugim na kolejnych osiemset milionów.
Sontag pisze o angielszczyźnie z emfazą i nieledwie egzaltacją: „Codziennie, kiedy siadam do pisania, zachwycam się bogactwem języka, którym mam przywilej się posługiwać”. Od razu jednak włącza zmysł krytyczny: „duma z angielszczyzny kłóci się nieco ze świadomością innego rodzaju przywileju językowego: piszę w języku, który zasadniczo wszyscy powinni – wszyscy pragną – rozumieć”. Istnienie lingua franca, stwierdza Sontag, jest w dzisiejszym (czy raczej ówczesnym) zglobalizowanym świecie niezbędne i pożyteczne. A jednak nie w każdym wymiarze. Zastanawiając się, jaki będzie wpływ języka globalnego na przekłady literatury, pisarka, wydając retoryczne westchnienie, zauważa: „Niewiele więcej niż pół wieku temu «Doktor Faustus» Thomasa Manna był przez jakiś czas numerem jeden na liście bestsellerów – dziś to już niewyobrażalne”. Na angielski tłumaczy się coraz mniej.
Sontag wzdycha, ponieważ to przekład jest światowym systemem krążenia literatury. Dzięki przekładowi, który w swojej istocie odbija i powiela etyczne zadania twórczości literackiej, poszerza się przestrzeń naszego współodczuwania, kształtują się serca i umysły, rozwija życie wewnętrzne. To dzięki przekładowi, czyli dzięki literaturze, przekonujemy się, że oto istnieją ludzie różni od nas. Przekład to dar zasługujący na największą wdzięczność: Sontag wspomina odkrycia intelektualne i duchowe, jakich sama dokonywała dzięki lekturze książek tłumaczonych. „Czym, a raczej kim byłabym bez Dostojewskiego i Tołstoja, i Czechowa?” – pyta.
Trudno się z nią nie zgodzić i trudno w tym liczącym prawie trzydzieści lat tekście nie dostrzec przenikliwie sformułowanych myśli, które dziś pojawiają się w dyskusjach o przekładzie niemal na prawach oczywistości. Przekłady nie różnią się od dzieł literackich, bo są dziełami literackimi, przestrzeń literatury światowej, w której żyją czytelnicy, istnieje dzięki tłumaczom, a rozdzielanie jej granicami języków jest sztuczne. Jesteśmy, kim jesteśmy, rozwijamy się duchowo i intelektualnie, ponieważ za sprawą dostępnej nielicznym sztuki, jaką jest przekład, wszyscy czytamy dzieła pochodzące z różnych zakątków świata i odbywamy mentalne podróże. Przekłady – to znaczy literatura (wielka, dodaje Sontag) – pozwalają doświadczyć obcości, sprawdzić się w spotkaniu z nią i zrozumieć siebie lepiej, dzięki spojrzeniu z dystansu na własny system wartości i język.
Kanon literatury światowej, owa opisywana przez Sontag konsekrowana przestrzeń literackiej wspólnoty, w której paszportem jest przekład, trwa dzięki zaufaniu, jakim obdarzamy tłumaczy, ale rozwija się dzięki krytycznej uwadze dla ich dzieł i ciągłym powrotom do źródła. Przed martwotą chronią kanon stale powstające nowe tłumaczenia – twórcze prze-czytania i prze-pisania. Klasyk to dzieło, które domaga się ponownego przekładu. Italo Calvino twierdzi, że o dziełach klasycznych nigdy nie mówimy, że je „czytamy…”, a zawsze że „czytamy ponownie…”. Tak samo jest z tłumaczeniem klasyków: nigdy ich nie tłumaczymy, zawsze tłumaczymy ponownie. Żaden tłumacz nie stanie już w miejscu Kochanowskiego, by po raz pierwszy pisać Horacego po polsku. I polszczyzna, i kontekst lektury są już inne i gdzie indziej. Dla czytelników takich jak my, późno w dziejach kultury biorących je do ręki, dzieła klasyczne będą miały na sobie odciski poprzednich odczytań. W fałdach naszej wspólnej pamięci kryją się różnorodne ślady, które pozostawiło na nich to, czego dotknęły. Czytani dzisiaj klasycy są kim innym, niż byli dwa pokolenia wstecz.
Ponowne tłumaczenie dzieł klasycznych nie jest tylko ani przede wszystkim odtwarzaniem treści oryginału, ale zapisywaniem istniejących w danym momencie i określonym miejscu interpretacji. Nowy przekład to zapis odkrycia: po pierwsze, wynik eksperymentu językowego, bo przecież rzecz trzeba jednak na nowo w swoim języku napisać, przekonując się, do czego zdolna jest nasza własna mowa; po drugie, odważne odsunięcie pewnej zasłony, która zakrywała dostęp do dzieła, uniemożliwiając dokonanie odczytania na miarę i potrzebę naszego czasu. Bywa, że jest to zasłona języka poprzednich wersji, który zmatowiał i tamuje blask, jaki olśniewa nas w spotkaniu z dziełem; może to jednak być też zasłona przyzwyczajenia, które każe zbyt wiele w życiu brać za oczywistość. Ponowny przekład ma w sobie coś z archeologii: dzieła wygrzebane spod warstw przeszłości są dla tłumaczy i ich czytelników jak znaleziska, które wydobyte na światło dzienne, mogą wiele wyjaśnić i pomóc w zrozumieniu tego, skąd przychodzimy i kim jesteśmy. A także skomplikować i utrudnić zachowanie dobrego samopoczucia, burząc nam jednoznaczne przekonania i mity określające wygodną wizję świata i sobie samych.
Od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy Sontag wygłaszała wykład o tłumaczeniach literatury, bezprecedensowo rozwijają się akademickie studia nad przekładem. Z wąskiej dziedziny, w której prym wiedli językoznawcy i semiotycy oraz niezbyt liczne grono badaczy literatury, zmieniły się w istotny paradygmat humanistyki. Otoczona w pewnych kręgach ponurą sławą teoria tłumaczenia jeszcze nie tak dawno wydawała się po mistrzowsku oderwana od życia i skupiona na badaniu translatologicznych „owadzich nogów”, dzisiaj znacznie intensywniej niż o technikalia czy estetykę translatorskich wyborów pyta o to, jak przekłady odbijają i współtworzą naszą rzeczywistość w sensie etycznym i ideologicznym. Tłumaczenie postrzegane jest w badaniach przekładoznawców jako mechanizm konstruowania kultur, generowania wiedzy i ideologii, rozpowszechniania i dynamizacji ich wymian i przekształceń. Dzięki analizie tego, w jaki sposób komunikacja międzyjęzykowa i międzykulturowa w przekładzie wpływa na funkcjonowanie społeczeństw, można znacznie lepiej opisać i zrozumieć istotne zjawiska kształtujące cywilizację zglobalizowanego świata, takie jak migracja, wielokulturowe społeczeństwa, życie postkolonialnych miast, stosunek do obcych, terroryzm, konflikty zbrojne, procesy pokojowe i misje humanitarne. Przekład okazał się również skutecznym narzędziem badań historycznych, zwłaszcza skupiających się na okresie kolonialnym, przebiegu podbojów i funkcjonowaniu imperiów lub systemów totalitarnych oraz pejzażu, jaki pozostał po ich upadku.
Takie rozumienie przekładu i jego miejsca w humanistyce zmienia sposób podejścia do tłumaczy. Od pewnego czasu przestali być niewidzialni, schowani za tekstami, ukryci przed czytelnikami gdzieś na zapleczu literackiej sceny, przy swoich mechanicznych czy alchemicznych (na jedno wychodziło) warsztatach. Wiemy już dzisiaj, że tłumacze są autorami napisanych we własnym języku dzieł literatury z całego świata, czyli pisarzami swojego języka. W przekładach ujawnia się bowiem nie tylko wartość artystyczna i idea oryginału, ale także znakomitość pisarska tłumaczy. Dlatego to dobrze, że ich nazwiska są coraz częściej znane i eksponowane w publikacjach. Wiemy też, że są mediatorami międzykulturowymi i manipulatorami ideologicznego przekazu. Trzymają w ręku sporą władzę, mogą, jak pisze Theo Hermans, porozumiewać się z czytelnikiem ponad głową autora.
Tłumaczenia dają wyraz podmiotowości tłumaczy, ich twórczej tożsamości, postawy politycznej czy ideowej, a w stworzonych przez nich interpretacjach odbijają się interesy, którym służą. To oni przede wszystkim biorą odpowiedzialność za rezultaty, jakie przynosi przekład. Dlatego są osobami zaufania publicznego, a wśród ich kompetencji, obok znakomitej znajomości języków i kultur oraz doskonałego opanowania warsztatu pisarskiego, wysokie miejsce zajmują odpowiedzialność i uczciwość. Tłumaczom trzeba zaufać, trzeba móc im wierzyć. Ich praca ma wymiar nie techniczny, lecz etyczny i rozgrywa się nie tyle w przestrzeni literackich kanonów, co w międzyjęzykowej i międzykulturowej strefie przekładu, która zawsze jest strefą konfliktu i niebezpieczeństwa. Sami tłumacze są narażeni na niebezpieczeństwo, ale też mogą być niebezpieczni, zwłaszcza dla władzy, choć zawsze jakiejś władzy służą. Pojęcia przekładu i zadania tłumaczy stanowią odbicie kontekstu, z jakiego wyrastają, nic więc dziwnego, że kultura zachodnia, pełna sprzeczności i hybrydyczna, rozumie dziś tłumaczenie nie w kategoriach tożsamości, lecz różnicy, nie miłosnego związku, lecz konfliktu, który nie może mieć charakteru neutralnego i musi być etycznie złożony.
W książce „Translation Zone. A New Comparative Literature” [„Strefa przekładu. Nowa komparatystyka literacka”], wydanej niedługo po atakach terrorystycznych na World Trade Centre z 11 września 2001 roku, Emily Apter formułuje definicję „strefy przekładu”, analizując przestrzenie niejednorodne, zmieszane, dekonstruujące ideę granicy międzyjęzykowej i międzykulturowej: społeczności diasporyczne, obszary migracji, wielkie miasta, ale także instytucje zarządzające polityką językową, takie jak wydawnictwa, uniwersytety, międzynarodowe korporacje, czy wreszcie obszary ogarnięte wojną. Aby zrozumieć przekład, twierdzi Apter, trzeba analizować jego funkcjonowanie i wartość oraz skutki na tle takich właśnie przestrzeni, a nie w sterylnych warunkach literatur narodowych, oddzielonych od siebie niby szczelnymi, a jakże iluzorycznymi granicami. Właśnie w strefach przekładu naprawdę dzieje się to, co czytelnicy, tacy jak Sontag, cenią w doświadczeniu lektury dzieł tłumaczonych. Tyle że patrzenie na siebie oczyma innego jest tu koniecznością, a nie przywilejem, a granica między tym, co swoje, a tym, co obce, ulega permanentnemu zatarciu. Pozostawanie po jednej ze stron przestaje być możliwe, a wchodzenie w kontakt niesie zarówno szansę, jak i zagrożenie. Nie ma takiego języka, który ująłby całość strefy przekładu i zlikwidował ambiwalencję i niejednorodność, chyba że przemocą.
Trzeba przyznać, że czytany dzisiaj, po ponad ćwierćwieczu, esej Sontag już nie brzmi rewolucyjnie ani nawet zaskakująco. Przeciwnie, trochę irytuje impresyjnym potraktowaniem wiedzy o przekładzie lub choćby tym drobiazgiem, że autorka, wychwalając wartość pracy przekładowej, nie wymienia nazwiska ani jednego tłumacza, natomiast egzemplifikuje swój wywód, przywołując nazwiska pisarzy: skądinąd jedynie francuskich, niemieckich i rosyjskich, i to najkanoniczniejszych z kanonicznych, i to wyłącznie nieżyjących białych mężczyzn. Z perspektywy strefy przekładu zawodzi też jej ostateczna konkluzja, że wielka literatura to wielka literatura, nieważne, czy tłumaczona, czy nie. Podobnie teza wyrażona w podtytule wykładu: przekład to paszport na podróże po wspólnocie literatury. Jeśli chcemy żyć w świecie bez granic – tak można by odczytać ten koncept – w mesjańskiej sferze wzajemnego poznawania się, porozumienia i szacunku, musimy zamieszkać w literaturze. Najlepiej zresztą oryginalnie lub w trybie przekładu napisanej w języku angielskim. Pamiętamy, że wszyscy – tak pisze Sontag – powinni i pragną ten język rozumieć.
Skąd w takim razie tytuł eseju Sontag: „Świat jako Indie”? Otóż Indie, pisze eseistka, w których istnieje szesnaście oficjalnych języków (konstytucja mówi o dwudziestu dwóch) oraz wiele (ocenia się, że około siedmiuset osiemdziesięciu) innych o niższym prestiżu, z powodu wewnętrznych dyskusji i konfliktów między różnymi grupami nie będą w stanie zgodzić się na wybór jednego z nich jako wspólnego – taką rolę (to naprawdę pisze Sontag) może odegrać tylko język zdobywcy, język epoki kolonialnej. W tej roli musi wystąpić angielski, najmocniejsza wśród walut językowych, moneta wzrostu, wykształcenia, prestiżu społecznego i ekonomicznych możliwości. Tak samo ze światem: nawet jeśli zniesione zostałyby wszystkie bariery polityczne czy ekonomiczne, jeden podział pozostanie – będziemy mówić wieloma różnymi językami. Dlatego też konieczny jest język międzynarodowy, a lepszego kandydata niż angielski nie widać. Tak jak Indie powinny przyjąć angielszczyznę jako superjęzyk, tak również powinien postąpić świat. Czy wtedy zamieni się on w piękne uniwersum literatury, gdzie trwają klasycy wiecznie żywi dzięki przekładowym transfuzjom?
W Indiach, w tej potężnej strefie przekładu, w skomplikowanej mozaice narodów, kultur, języków i kast, zlepionej w całość decyzją anglojęzycznej władzy kolonialnej, obserwujemy dziś skutki przejścia fali globalnej ekonomii, która jedne łódeczki wyniosła w górę, a drugie zatopiła, oraz walca nacjonalistycznoimperialnej ideologii spod zawołania „Jeden naród – jedna religia – jeden język” (a nie jest to język angielski). Przyglądając się dziś Indiom, można tezy Sontag uznać właściwie za dobrotliwie naiwne. Patrząc na to, co dzieje się na świecie, można je uznać za w najlepszym razie elitarystyczne, europocentryczne i idealistyczne.
Tekst pochodzi z książki „Prognoza niepogody. Literatura polska w XXI wieku”, która ukaże się 19 sierpnia 2020 roku nakładem Wydawnictwa Czarne. „Dwutygodnik” jest partnerem merytorycznym książkiW 2018 roku wykład o przekładzie literackim w tym samym prestiżowym cyklu (który tymczasem zmienił patrona ze świętego Hieronima na W.G. Sebalda) wygłaszała Arundhati Roy, indyjska autorka pisząca po angielsku, ale przyglądająca się temu językowi z zupełnie innej niż Sontag perspektywy. Angielszczyzna dla urodzonej i żyjącej w Indiach Roy nie jest wyabstrahowaną z rzeczywistego świata przestrzenią literackiej wędrówki bez paszportu, lecz silnie uwikłanym w politykę przeszłą i bieżącą elementem wybuchowej mieszanki, jaką jest życie w strefie przekładu. Na pytanie o wybór języka – u Sontag sprowadza się on do pragmatycznego wyboru najsprawniejszego narzędzia służącego pokonywaniu wzajemnego niezrozumienia – u Roy nie ma łatwych odpowiedzi. Język, jak pisze autorka „Boga rzeczy małych”, to sprawa najintymniejsza, a zarazem najbardziej publiczna. Czy wybierając angielski, sprzeniewierzyła się swojemu rodzonemu językowi? Który z języków Indii jest jej językiem macierzystym? Który jest językiem jej ojczyzny? Czy wolno jej pisać w języku nabytym? Czy to jej własny głos? Czy posługując się angielszczyzną, opowiada się po stronie dawnego kolonizatora? Czy w ten sposób głosi – jak zarzucił jej ktoś – chwałę imperium brytyjskiego? Czy raczej dokonuje przejęcia tego języka, by użyć go do swoich celów? Czy potwierdza tezę Sontag o roli angielszczyzny w Indiach?
Od tego punktu, od pytania o język, którym się posługuje, zaczyna się dla Roy zagadnienie tłumaczenia. O swojej ostatniej powieści „Ministerstwo niezrównanego szczęścia” (po polsku w przekładzie Jerzego Łozińskiego) pisarka mówi:
Kiedy układałam stronę tytułową maszynopisu, kusiło mnie, żeby w miejsce nazwiska dać: „Z oryginału(-łów) przełożyła Arundhati Roy”. „Ministerstwo” to powieść napisana po angielsku, ale wyobrażona w wielu językach. Przekład jako podstawowa forma twórcza była przy jej pisaniu najistotniejsza (a nie mam na myśli przekładu tego, co niewyrażone i przedjęzykowe, na słowa). Bez względu na to, w jakim języku (i w czyim języku macierzystym) powstało „Ministerstwo”, narracja o tych, a nie innych ludziach w tym, a nie innym uniwersum musiałaby zostać wyobrażona w wielu językach. […] Wszystkie one, tak jak ludzie w powieści, nie mają innego wyboru, jak tylko współistnieć, przeżyć i próbować się nawzajem zrozumieć.
Bohaterowie Roy żyją w świecie, w którym przekład nie jest gatunkiem literackim uprawianym i docenianym przez szczególnie utalentowanych i uprzywilejowanych twórców, lecz codzienną życiową praktyką. Odbywa się nie wieczorną porą w zacisznych gabinetach, lecz na ulicach, w gwarze miasta, stale towarzyszy banalnym i dramatycznym wydarzeniom. Porozumienie nie ponad językami, ale poprzez języki jest artykułem pierwszej potrzeby, który prócz tego, że służy negocjacji codzienności, ma dodatkowy wymiar: tworzy poczucie współistnienia i niejednorodności. A to naprawdę wytrąca z poczucia komfortu i przezroczystości świata, uczy, że tożsamość jest ułudą. Analizując „tłumaczenie”, jakiego dokonywała podczas pisania, Roy stwierdza, że choć pracowała instynktownie, ważne było dla niej „przekonanie języków, by się poprzesuwały, by sobie nawzajem zrobiły miejsce”. Każdy język niesie swoje szczególne doświadczenie, sposób widzenia i rozumienia świata, każdy język to przestrzeń opowieści i ludzi, a nie system znaków. Największym wrogiem tego sposobu myślenia jest narodowościowo-religijno-językowa urawniłowka, która odmawia prawa do istnienia wielości i różnorodności kłębiącym się tam, gdzie toczy się życie i gdzie język nigdy nie jest po prostu dany, a tym bardziej zadany czy narzucony przez władzę, tylko trzeba się go samemu dopracować.
„Przekładowa” twórczość autorki „Ministerstwa niezrównanego szczęścia” i wielu innych autorów pochodzących z byłych imperiów to pisarstwo subwersywne, podkopujące władzę sterczącego pod niebo symbolu władzy języka-hegemona. Inne formy takiej kreciej roboty przynosi literatura tworzona w językowych mieszańcach, pidginach, które nie mają oficjalnego statusu, w podważających pozór jednolitości dialektach, a także utwory pisane w tak zwanym języku nierodzimym, a więc przekraczające tabu przynależności językowej. Taka twórczość mości się w strefach przekładu i pielęgnuje ich rozwój, starannie zamazując linie dzielące języki, namawiając je, by się poprzesuwały i zrobiły sobie nawzajem miejsce. Dopóki współistnieją różne języki, mamy minimalną gwarancję wolności i bezpieczeństwa. W momencie, w którym zaistnieje tylko jeden język, z konieczności zadekretowany – choć nakaz najczęściej ukrywa się pod płaszczykiem „interesu wspólnoty” czy „jedności wobec” – zaczynają się przemoc, prześladowanie i strach. Widziany ze strefy przekładu, jeden język to zagrożenie, a nie powrót do stanu idealnego porozumienia sprzed boskiej interwencji przy budowie wieży Babel. Superjęzyk, każący zamilknąć innym czy spychający inne na margines, oznacza superwizję (w obu sensach) świata, zakaz życia na własnych zasadach, brak zgody na wolność.
Zły wygląd, zły język – takie szybolety doskonale znamy z historii naszej części świata. Nie odeszły od nas daleko. Polska kultura została w XX wieku poddana zbrodniczym działaniom, w wyniku których nastąpiło niemal kompletne ujednolicenie językowe, etniczne i wyznaniowe. Wraz z ludźmi zniknęły z naszej rzeczywistości bogate strefy przekładu, różne polszczyzny, alternatywne sposoby przedstawiania i pojmowania świata. Wymiary się spłaszczyły, kolory zszarzały, wszystko upodobniło się do siebie. Na szczęście niepokorne życie daje sobie radę i powoli zapełnia opustoszałe przestrzenie powracającymi i nowymi językami i opowieściami. Wracają skomplikowane historie rodzinne, w których splatają się narodowości, kultury i języki, odnajdujemy w nich resztki stref przekładu. Konsekwentną i systematyczną pracę nad wielojęzycznością polszczyzny wykonuje jednak przede wszystkim przekład, który jest gatunkiem literackim z definicji zmieszanym i inscenizującym niejednorodność.
Literatura polska, inaczej niż anglojęzyczna, jest literaturą chłonną, tłumaczy dużo i coraz więcej – ponad 40 procent beletrystyki na naszym rynku to przekłady. Ta statystyka może budzić niepokój jedynie u zwolenników jednego języka i jednej literatury (a przy tym jednej religii i ideologii), widzących w napływie „obcych” zagrożenie. Mieszkańcy oblężonej twierdzy muszą zwierać szeregi, pilnować granic. W dyskusji o tłumaczeniu i tłumaczach, ich roli i miejscu w kulturze stawką tak naprawdę jest prosta kwestia: kogo wpuszczamy do środka, komu każemy zostać na zewnątrz, kto nasz, kto obcy, komu zrobimy miejsce, a kogo za drzwi.
Tłumaczenie literatury jest sztuką i rozgrywa się w przestrzeni estetycznej, to jasne. Klasycy domagają się przekładu. Jednak istotna wartość pracy tłumacza, zwłaszcza dzisiaj, ma wymiar polityczny i etyczny. Samo istnienie przekładu świadczy o wielojęzyczności, a więc o fundamentalnej prawdzie, że ludzie różnią się między sobą; zarazem dowodzi także istnienia przekładalności, czyli możliwości sprostania różnicy, zgody na to, że oto jest wokół nas wiele różnych sposobów rozumienia świata. Przekład to wyraźne opowiedzenie się przeciwko jednemu rozwiązaniu w jakiejkolwiek sprawie, a więc po prostu przeciwko totalitaryzmowi. W tytule sebaldowskiego wykładu Roy pojawia się pytanie: „Jaki jest właściwy moralnie język, którym należy myśleć i pisać?”. Odpowiedź pisarki jest oczywista: to język przekładu.