O nowej książce Kazuo Ishiguro pisaliśmy prawie rok temu w rubryce „JESZCZE NIE W POLSCE". Z okazji ukazania się polskiego przekładu Lecha Jęczmyka (Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz) przypominamy tekst Magdy Heydel.
„Nokturny. Pięć opowiadań o muzyce i zmierzchu”: tak brzmi tytuł nowej książki Kazuo Ishiguro. To pierwszy w dorobku pisarza tom krótkich form, zbiór połączonych delikatnymi nićmi utworów o – no właśnie, o czym? Bo zdaje się, że wcale nie o tym, co sugeruje tytułowa fraza, ani też o miłości, upływie czasu i potrzebie zatrzymania uroku życia, nawet kiedy rozpadają się związki i nikną młodzieńcze nadzieje (co zapowiada tekst na skrzydełku eleganckiej obwoluty). O czym są te opowiadania i co je łączy?
Kazuo Ishiguro, „Nokturny. Pięć
opowiadań o muzyce i zmierzchu”. Przeł.
Lech Jęczmyk. Wydawnictwo Albatros A.
Kuryłowicz, Warszawa 2010Ich fabuły są (w wielu sensach) fantastyczne. W pierwszym tekście, którego akcja toczy się w Wenecji, młody Polak, gitarzysta kawiarnianej orkiestry, przypadkowo poznaje idola swojej młodości, amerykańskiego piosenkarza, którego płyty w komunistycznej Polsce były dla jego matki głosem lepszego świata. Nieoczekiwanie zostaje poproszony o akompaniowanie, kiedy piosenkarz będzie z gondoli śpiewał serenadę dla swej żony.
Drugi utwór to opowieść człowieka, który odwiedza w Londynie swoich przyjaciół z czasów studenckich, ale zamiast sympatycznej atmosfery z Sarą Vaughan i Chetem Bakerem w tle, czeka na niego napięcie i intryga – na zdrowy rozsądek skazana na klęskę, a od pewnego momentu zamieniająca się w komedię absurdu – mająca doprowadzić do pogodzenia pary. Szczytem jest moment, gdy bohater wczuwa się na czworaka w psa, który rzekomo miał zdemolować salon jego gospodarzy, aby ukryć pewne niechcący poczynione szkody.
Kolejna opowieść to narracja młodego muzyka, któremu nie poszło w Londynie. Pomaga siostrze w prowadzeniu kawiarenki i pisze piosenki, z nadzieją, że jednak mu się powiedzie. Tu powraca bardziej refleksyjny nastrój, a kłopoty uczuciowe poznanej przez bohatera pary turystów – także muzyków, którzy potrafią docenić jego niedoceniany przez otoczenie talent – zarysowane są dyskretnie, miękką kreską.
Do farsy powraca Ishiguro w opowiadaniu tytułowym, którego bohater – a jakże, muzyk, tym razem saksofonista – decyduje się, za namową swojego managera, na operację plastyczną, dzięki której prócz wybitnego, a zapoznanego talentu, będzie mógł się szczycić także niebanalną urodą, a wraz z nią – powodzeniem. Zabiegu dokonuje największa sława chirurgii plastycznej, profesor, u którego „leczą się” gwiazdy show-biznesu, a całą przyjemność funduje naszemu bohaterowi… nowy partner żony: tym sposobem chce mu wynagrodzić stratę i związane z nią cierpienie.
W ostatnim utworze nastrój znów lirycznieje, wracamy do Wenecji, do ogródkowej orkiestry i granego w nieskończoność tematu z „Ojca chrzestnego”, ale głównym bohaterem będzie tym razem nie aspirujący do sławy muzyk niższej rangi, lecz wirtuoz wiolonczeli, wysoko wykształcony i okrzyknięty geniuszem, niemniej nie bardzo mający z czego żyć. Jego przygoda, trochę smutna, a trochę śmieszna, to historia obserwowanego nie bez odrobiny satysfakcji schodzenia z nieba na ziemię. Choć kończy się, jak wszystkie opowiadania w tomie, pewnym zawieszeniem, można ją uznać za swoiste podsumowanie całego zbioru.
Mam wrażenie, że tematem opowiadań Ishiguro nie jest w istocie muzyka, która, choć stale obecna, tak naprawdę nie staje się przyczyną żadnych istotnych wydarzeń. Stanowi raczej tło, pretekst czy motyw spajający epizody, ale to nie ona jest stawką w grze między bohaterami, nie ona zawiązuje i rozwiązuje ich perypetie. Nie słychać jej w słowach, nie ma jej opisów ani rozmów o niej. Autor w wywiadach podkreślał, że książka zakomponowana została jak utwór muzyczny w pięciu częściach, co pozwoliło na rozwiązania w powieści niemożliwe, to znaczy na zmiany tematów, tempa i nastroju przy zachowaniu pewnej jedności. Muzyka jest zatem – jeśli jest – bardziej po stronie konstrukcji niż tematów i idei.
Tematem nie jest także zmierzch, jakkolwiek tę metaforę czytać – czy to jako starość, czy jako koniec związku, czy nawet jako utratę marzeń i złudzeń. W żadnym z tych opowiadań nie ma wielkiego zmagania czy przeżycia. Nie ma chyba nawet godzenia się z przemijaniem. Dzięki melancholii w jednych, a farsowemu komizmowi w innych, pisarz uzyskuje dziwną mieszankę zwyczajności, z której bardzo trudno dać się wytrącić, i marzeń, którym jakby nie do końca na sobie samych zależy.
We wszystkich utworach tomu uderzył mnie inny motyw: dręczące poczucie konieczności dążenia do sukcesu. Tego właśnie w takiej czy innej formie chcą bohaterowie Ishiguro, a jeśli nawet przypadkiem któryś nie chce, to wszyscy wokół jak mantrę powtarzają, że musi coś zmienić w swoim życiu, bo przecież do niczego nie dojdzie. Sukces jest słowem-wytrychem, obsługującym najróżniejsze sytuacje, uzasadniającym wszelkie życiowe konfiguracje, ich zawiązywanie i rozwiązywanie. Jest ołtarzem – no, może ołtarzykiem – na którym poświęca się inne wartości: uczucie, wierność, osobistą godność, zdrowy rozsądek. Zresztą, nie są to wielkie poświęcenia, raczej takie średnie. Bo i tak wiadomo, że nagrody dostają miernoty, a ceni się nie tych, których naprawdę warto.
Być może idealnym narratorem takich historii jest właśnie niespełniony i niemający się spełnić artysta, muzyk niższej rangi, kawiarniany grajek, starzejący się piosenkarz, zapoznany saksofonista, prowincjonalny kompozytor czy wirtuoz wiolonczeli, który trafia do hotelowej orkiestry grającej pod kotleta. To tacy sobie zwykli ludzie, co to niby bardzo chcą, ale po cichu wiedzą, że im się pewnie nie uda.
A może zresztą się uda? Narrator ostatniego opowiadania chciał podejść do zauważonego w kawiarni genialnego wiolonczelisty, którego nie widział parę lat i zapytać, jak mu się wiedzie, ale nie zdążył, bo zanim skończyli po raz trzeci tego ranka grać temat z „Ojca chrzestnego”, Tibor znikł. Jeśli znów się pokaże w kawiarni i będzie okazja, to z nim pogada. Ciekawe, kim jest?