Mogę sobie wyobrazić ten zamysł – myśl świetlistą i prostą – która popycha Mareckiego do działania. Chce on stworzyć i narzucić nam nowy kanon. Ten kanon ma być czymś więcej niż eksponatem przetrzymywanym w zakurzonej gablocie. Ma być „do życia”; ma być w nim miejsce nie tylko dla poczciwych klasyków (opisanych, przepisanych i nierzadko zapisanych), ale także dla tych, o których do tej pory milczano, choć bez wątpienia zasługują na uwagę i uznanie.
Sam pomysł nie jest zły, choć ryzykowny. Dziś już bowiem mało kto orientuje się, jaka jest różnica między kanonem a jego – jakby to powiedział Piotr Śliwiński – sobowtórem. Wszystko ze sobą się miesza: utwory nieprzemijające i modne, arcydzieła i hity, plebiscyty i spisy lektur. Czy to źle? To zależy, z której strony spojrzeć. Z jednej strony to poplątanie z pomieszaniem jest stanem pożądanym, gdyż zapobiega używaniu kanonu jako instrumentu symbolicznej przemocy, ideologicznej pałki, którą wychowuje się i stawia ludzi na baczność. Z drugiej strony dzisiejszy mętlik jest niczym innym jak impasem, niemożliwością znalezienia wspólnej płaszczyzny, bez której jakakolwiek komunikacja nie jest możliwa.
Piotr Marecki, „Barański. Przewodnik
Krytyki Politycznej”. Wydawnictwo Krytyki
Politycznej, Warszawa, 272 strony,
w księgarniach od sierpnia 2009Do tej pory patrzyłem na strategię „Krytyki Politycznej” dość ambiwalentnie. Szalenie podobał mi się pomysł wydobywania na światło dzienne twórców ukrytych jakby w cieniu (nieopisanych, niezbadanych, nieobecnych) i rozpoczęcie wokół nich debaty o całym polskim kinie. Jednocześnie jednak pozostawałem nieufny – przeszkadzał mi młotek, którym Marecki od czasu do czasu posługiwał się w wykuwaniu swojego kanonu. Był to oczywiście młotek na koleżków, konserwę i sitwę.
W rozmowach z Andrzejem Żuławskim, Maciejem Pisukiem, autorem scenariusza filmowego o grupie „Paktofonika”, czy polskimi filmowcami niezależnymi, Marecki za bardzo chciał pokazać, gdzie jest problem, kto jest winny i kto nas zbawi. Całe biadolenie na środowisko, na filmowy establishment, wychwalanie wcale nie takich wspaniałych filmów niezależnych lub zaledwie poprawnych scenariuszy – to wszystko było miejscami zbyt nachalne, zbyt proste, zwyczajnie nudne i nieprzekonujące. Czytając kolejne książki Mareckiego – których wartość, trzeba podkreślić, na naszym skromnym rynku książki okołofilmowej jest nie do przecenienia – trudno było pozbyć się wrażenia, że autor (jak słusznie zauważył mój starszy kolega) próbuje ukręcić bicz z piasku.
„Barański” to już czwarta książka wydana przez KP, podejmująca dyskusję o polskim kinie. Trzeba od razu powiedzieć, że z całego tego zbioru jest ona zdecydowanie najlepsza. Marecki ostudził głowę i oddał do rąk czytelnika literaturę niespecjalnie walczącą i misyjną, za to wnikliwą, ba, pasjonującą. Oczywiście duża w tym zasługa głównego bohatera całego przedsięwzięcia – Andrzeja Barańskiego, autora „Dwóch księżyców”, „Nad rzeką, której nie ma” czy „Parę osób, mały czas”, jednego z najbardziej oryginalnych reżyserów w Polsce.
Barański, choć niezmiernie ceniony przez rodzimą krytykę, jest twórcą skandalicznie słabo znanym. Dziwi mnie to, i nie dziwi. Zdaję sobie sprawę, że nie uprawia on kina, które mogłoby zjednać sobie miliony; wiem jednak również, że chyba nie ma drugiego polskiego filmowca, z którego moglibyśmy być równie dumni. Oto bowiem jest ktoś, kto nie jest ani barbarzyńcą, ani naśladowcą. Ktoś, kto kręci filmy mądre, ale arcypolskie, niezapośredniczone, ale zakorzenione w polskim krajobrazie, kulturze, języku. Barański jest największym wśród naszych filmowców apologetą Polski, tyle że nie potrzebuje do tego barykady i jątrzącej rany. Wystarcza mu los kramarza i kilka plastikowych świecidełek, które leżą na jego straganie.
Z przyjemnością czyta się to, co ma do powiedzenia Barański. Jego wypowiedzi są trochę jak jego filmy. Jest w nich przede wszystkim namysł i skupienie. Potem zachwyt nad losem prostego człowieka i nad światem, w którym czas wcale nie stoi w miejscu, który tylko pozornie wypadł z kolein. Pasja i ciekawość, które każą mu nieustannie dziwić się rzeczom, wokół których kino przechodzi zazwyczaj obojętnie. Wreszcie przekora i wiedza. Barański potrafi w jednej chwili snuć rozważania o istocie wędkarstwa, by zaraz przeskoczyć do przekonywania o wyższości kozy nad krową albo opowiada o tym, jak długo męczył się, zanim doszedł do porozumienia z Heideggerem. Raz mówi trochę jak Białoszewski, a raz jak zakonny braciszek. Raz jak ktoś, kto woli wierzyć niż rozumieć, a raz jak ktoś, kto już wiele zrozumiał. Z tych opowieści wyłania się obraz jak na polskie kino niezwykły; obraz artysty, który swoją egzystencję traktuje jak przygodę, który ciągle szuka i stwarza siebie na nowo.
Marecki prowadzi wywiad kapitalnie. Jest subtelny, elokwentny, dociekliwy, no i solidnie przygotowany. Podsuwa Barańskiemu tropy interpretacyjne, z których artysta do tej pory nawet nie zdawał sobie sprawy, wchodzi z nim w dialog. Czuć, że Marecki żyje tym, co mówi autor „Kramarza”. Czuć, że nie chce go na nic namawiać, ale tylko jak najwięcej od niego się dowiedzieć. Gdzieś rozpływa się pragnienie stworzenia nowego kanonu, zostaje tylko rozmowa. Ale za to jaka! Rozmowa na nowy wiek.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.